Posłaniec Króla. Rozdział szósty

We wczesnej młodości Kasjusz służył w jednej z wielu kampanii germańskich. Włócznia germańskiego wojownika, ciężka framea, uderzyła z całym impetem w jego tarczę. Potężna siła, która wprawiła ją w ruch, przebiegła przez całe jego ciało od stóp do głów i wstrząsnęła nim, wprawiając w drżenie każdy nerw.

Teraz czuł dokładnie to samo i tak jak wtedy mówił urywanie i bez tchu:

– Jedzie do… Damaszku?

– Tak. Wyruszył o trzeciej nad ranem.

– Aresztować… i uwięzić… mężczyzn i kobiety?

– Wiele kobiet aresztowano i pobito tu w Jerozolimie – odparł Joel. Wskazał na wysokiego mężczyznę, który dotąd się nie odzywał. – To jest Barnaba. Zanim stał się Barnabą, nazywał się Józef. Pochodzi z wyspy Cypr. Szaweł z Tarsu był jego przyjacielem, studiowali razem u tego samego nauczyciela. Barnaby nie było w mieście w ostatnich tygodniach, a kiedy wrócił, dowiedział się, że jego dawny przyjaciel stał się jego wrogiem i wrogiem wszystkich, którzy wierzą w imię Jeszui. Dwie kuzynki i bratanica Barnaby zostały pobite przez strażników Świątyni po tym, jak Szaweł aresztował je w ich domu, w którym wiele razy był honorowym gościem.

Barnaba zwiesił głowę.

– Tu prawda – wyszeptał – i to samo zrobiłby ze mną. Ale on myśli, że służy Bożemu Prawu. Pobłądził.

– Chcesz się za niego pomodlić? – zapytał łagodnie Piotr.

– Chcę.

– Bez uczucia nienawiści?

– Bez uczucia nienawiści.

– To dobrze.

W międzyczasie Kasjusz doszedł do siebie.

– Ilu ludzi pojechało z Szawłem? – zapytał ostrym głosem.

– Jest z nim grupa strażników świątyni – odrzekł Joel. – Nie wiemy dokładnie ilu. Mała karawana.

– Czy wiesz, jaką drogę wybrali? – Kasjusz zupełnie nieświadomie przybrał ton rzymskiego oficera. Po dziesięciu latach pobytu w tym kraju jego aramejski był dobry i płynny, a teraz niespodziewanie przebijał w nim łaciński akcent.

– Jest tylko jedna droga do Jeziora Genezaret, które teraz nazywają Tyberiadzkim – odpowiedział Piotr. – Moi posłańcy okrążają je od strony zachodniej, mijają Magdalę i przekraczają Jordan. Nie wiem, jaką drogą zamierza jechać karawana.

– Ta druga jest krótsza – stwierdził Kasjusz. – Droga wschodnia przez pustynię. Będą mieć wielbłądy i osły do niesienia wody. Temu Szawłowi brakuje pewnie cierpliwości. Wybiorą krótszą trasę. Twoi posłańcy mogą przybyć za późno. – Wstał. – Ale ja nie – dodał. – Koń jest szybszy od wielbłądów.

– Nie przejedziesz przez pustynię sam! – W głosie Joela zabrzmiało ostrzeżenie.

Kasjusz posłał mu znużony uśmiech.

– Zostaw to mnie – odparł.

Piotr wyciągnął do niego ręce.

– Twoja żona jest Żydówką – rzekł – ale ty jesteś Rzymianinem. Nawet Szaweł ze swoją gorliwością pomyśli dwa razy, nim ją skrzywdzi.

Kasjusz ujął z szacunkiem dłonie apostoła, lecz jego głos brzmiał twardo, gdy powiedział:

– Sam tego dopilnuję.

Piotr spojrzał na niego z powagą.

– Pamiętaj, kto jest twoim Panem – rzekł.

Kasjusz łagodnie odsunął jego ręce.

– Już mi kiedyś tłumaczyłeś, że małżeństwo jest rzeczą świętą – odparł.

– Tak. Byłem z naszym Panem, kiedy błogosławił je w Kanie.

– Myślę zatem, że On chce, bym chronił swoją żonę. Wybacz mi, ojcze… i wy, bracia… ale muszę ruszać natychmiast. – Pokłonił się głęboko Piotrowi i wyszedł.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Barnaba spytał:

– Co on zamierza?

Joel wzruszył ramionami.

– Może poprosi rzymskiego dowódcę o pomoc. W sprawie Żydówki nie zrobiłby nic. Lecz jeśli jest żoną Rzymianina…

– Myślę, że pojedzie prosto do Damaszku – rzekł Barnaba. – Przecież tak powiedział, prawda? Ostrzeże wspólnotę. I może poprosi tamtejszego rzymskiego dowódcę o pomoc. Oni chyba też jakiegoś mają?

– Nie znam miejsca, w którym by nie było rzymskiego dowódcy.

Piotr zdawał się ich nie słyszeć. Milczał przez dłuższą chwilę. Kiedy w końcu przemówił, w jego głosie brzmiała głęboka troska.

– To pierwszy raz, kiedy Kasjusz wyjechał, nie prosząc mnie o błogosławieństwo.

***

Kasjusz biegł przez całą drogę do gospody. Kiedy zastał zamknięte drzwi, załomotał w nie, najpierw pięścią, potem nogą. Otworzył mu mężczyzna trzymający w ręce lampę. To był Iskander.

– Chcę, byś natychmiast otworzył stajnię – polecił mu Kasjusz. – Zmieniłem plany. Muszę wyruszyć natychmiast.

– Teraz, szlachetny panie? W środku nocy?

– Słyszałeś, co powiedziałem.

Iskander posłuchał. O tej porze w stajni nie było żadnego niewolnika i właściciel gospody trzymał lampę, by jego gość mógł przygotować konia do drogi. Nie zajęło mu to dużo czasu, a szybkie, zręczne ruchy przekonały Iskandera, że jego gość jest jeźdźcem, oficerem jazdy, rzecz jasna. Oficer jazdy, ubrany jak Arab lub Syryjczyk, zamiast nosić mundur, i bez jednego choćby niewolnika, który by mu usługiwał. A teraz ten szybki wyjazd…

– Proszę – rzekł Kasjusz – weź to za pokój, którego nie będę potrzebował.

– Dziękuję, szlachetny panie.

Drobny arab wydał ciche, radosne rżenie, kiedy poczuł rześkie nocne powietrze, a Kasjusz pogłaskał piękną, dumną szyję, nim na niego wsiadł.

Iskander patrzył, jak koń i jeździec wtapiają się w cienie nieoświetlonej ulicy i znikają. Zastanawiał się, czy powinien powiedzieć o tajemniczym Rzymianinie sekretarzowi Azie czy Mirusowi, który był agentem Heroda Antypasa. Człowiek Heroda płacił zwykle znacznie lepiej niż skąpa Świątynia, ale Świątynia miała tutaj większą władzę i nie można było jej lekceważyć. Postanowił powiedzieć im obu.

***

Kasjusz jechał w stronę bramy wschodniej, niedaleko świątyni. Był tak pochłonięty obliczaniem prędkości i dystansu, że zatrzymał konia w ostatniej chwili, gdy brama okazała się zamknięta.

– Kim jesteś i dokąd jedziesz? – warknął jakiś głos zdumiewająco złym aramejskim.

Odwrócił się w tamtą stronę. Z ciemności wyłoniło się trzech legionistów. Zanim którykolwiek z nich zdążył coś dodać, Kasjusz zsunął kaptur długiego płaszcza i zapytał szorstko po łacinie:

– Kto tu jest dowódcą?

– Ja – odpowiedział dobrze zbudowany mężczyzna, teraz też po łacinie. – Jesteś oficerem, panie?

– Otwórz dla mnie bramę, szybko – polecił Kasjusz. – Spieszę się.

Rozkaz był jednoznaczny i prostemu dowódcy straży nie wyszłoby na dobre, gdyby zapytał o hasło albo, co gorsza, o listy uwierzytelniające. Musiał jednak się zabezpieczyć.

– Otwórzcie bramę – rzekł. Kiedy dwaj pozostali strażnicy posłuchali, dodał: – Gdybyś wrócił tej nocy, zapamiętaj: „Witeliusz”.

– Witeliusz? – powtórzył ze zdziwieniem Kasjusz.

– Właśnie tak, panie, to samo hasło, tak jak je teraz powiedziałeś.

Uśmiechnął się porozumiewawczo, a Kasjusz odwzajemnił jego uśmiech.

– Twoje imię i stopień? – zapytał, kiedy wielkie skrzydła bramy otwierały się ze skrzypieniem.

– Aulus Turnus, dowódca patrolu, druga kohorta, trzecia centuria.

Kasjusz skinął mu przyjaźnie głową i pojechał dalej. O armii dało się jednak powiedzieć coś dobrego. Mnóstwo okrutnych idiotyzmów, absurdalnych marszów, jeszcze bardziej absurdalnych przestojów, nieustannie ponawiane wysiłki, by stworzyć bojową machinę z gromady spoconych, patrzących spode łba, spragnionych wina i kobiet byłych wieśniaków i byłych rzemieślników – ale z poczuciem humoru słonym i kąsającym jak pył wodny; zdolnych do przyjaźni tak prawdziwej, że jeden wiele razy ryzykował życie dla drugiego, która potem jednak zmieniała się w zajadłą rywalizację o najmarniejszą odrobinę kobiecości wybranej na chybił trafił w jednym z dziesiątków krajów, w których stacjonowali albo które mieli podbić. Ten Aulus był typowym przykładem, podobnie jak to, że legat Semproniusz wybrał na hasło imię namiestnika Syrii. Wszystkie hasła były wpisywane do dziennika legionu. Wczorajsze mogło brzmieć „wielki namiestnik”, jutrzejsze „prokonsul” albo „przyjaciel cesarza” – któregoś dnia staną się miłą lekturą dla tego wielkiego człowieka w Antiochii, dowodem podziwu i oddania jego legata…

Jadąc dalej, zadrżał na myśl, że niedługo po lewej stronie będzie widać wzgórze, cieniste i bezkształtne, z dość płaskim szczytem. Miejsce, gdzie to się stało, miejsce, gdzie on…

Zmusił się, by myśleć o Semproniuszu. Można było pojechać do Antonii i poprosić o widzenie z nim. Może by go obudzili lub, co bardziej prawdopodobne, wywołali z gry w kości. W pierwszym przypadku byłby zły, w drugim – pijany. A nawet gdyby nie był, i tak nic by nie zrobił. Nie zrobił przecież nic w sprawie śmierci Szczepana – choć prawie na pewno o tym wiedział – a był to przypadek wyraźnego naruszenia rzymskiego prawa. Z pewnością nie ruszyłby palcem w sprawie, w której arcykapłan działał w ramach swoich formalnych uprawnień. Szkoda, oczywiście. Dwudziestu jeźdźców, ba, dziesięciu – i karawana strażników świątyni z jednym fanatykiem pośród nich nigdy by nie dotarła do Damaszku.

Droga powinna być dość dobra przynajmniej do Tyberiady. Prędkość mieszanej karawany wielbłądów i osłów… Niedobrze. Tym bardziej, że nie mógł wziąć ze sobą swoich ludzi. Im mniej wiedzieli, tym lepiej. A przed nim była już Gibea, kilka białych domów lśniących w świetle gwiazd.

W chwilę później zatrzymał się przed małą gospodą. Tym razem nie musiał pukać do drzwi. Dwaj jego niewolnicy siedzieli, a raczej kucali przed wejściem, i teraz zerwali się na równe nogi.

Kasjusz zsiadł z konia.

– Nie trzeba budzić reszty – rzucił krótko. – Musimy się tu rozdzielić. Syrusie, znasz drogę do domu, zachodnią, przez Fenicję, często nią jeździłeś. Poprowadzisz pozostałych. Atairze, ty odpowiadasz za bagaże. Spotkamy się w Damaszku. Muszę szybko wracać, więc pojadę przez pustynię.

– Sam, panie? – odważył się spytać Syrus.

– Tak, nie możecie mi pomóc. Nie dotrzymacie tempa.

– Pustynia jest niebezpieczna, panie…

– Wiem. Daj mi mój miecz, Atairze, i sztylet, ten hiszpański. I jeden z tych małych tobołków.

– Weź lepiej włócznię, panie – zaproponował Syrus.

– Nie! – Kasjusz odwrócił się gwałtownie. – Żadnej włóczni.

– Ale pościel, panie… i będziesz potrzebował co najmniej jeszcze jednego konia, by niósł jedzenie i wodę.

– Nie mam tu drugiego konia i nie mam czasu czekać. Dostanę, czego potrzebuję, w Galilei, może w Tyberiadzie… albo w Hippos.

Atair wrócił z mieczem, sztyletem i tobołkiem. Dał Kasjuszowi broń, a bagaż przymocował skórzanymi rzemykami z tyłu siodła.

Kasjusz znów wsiadł na konia.

– Do zobaczenia w Damaszku – rzucił im na pożegnanie i odjechał.

– Co mu się stało? – zapytał Atair z szeroko otwartymi oczami.

– Nie wiem. Nigdy go takiego nie widziałem. I zamierza sam przejechać przez pustynię!

– Czemu nie wziął twojej włóczni? Wyglądał na dość zmartwionego, kiedy mu ją zaproponowałeś.

– Kiedy o tym myślę… – rzekł powoli Syrus. – Nigdy nie widziałem, by jej dotykał. Ciekawe, dlaczego…

Atair wzruszył ramionami.

– A czy to ważne? Mam tylko nadzieję, że naprawdę znasz drogę do domu.

– Tak. Ale myślę jeszcze o czymś…

– O czym?

– Czy nasz pan da radę przejechać.

Atair spojrzał w kierunku, w którym znikł Kasjusz.

– Nie chciałbym być w skórze tego, kto spróbuje go zatrzymać.

***

Mężczyzna na koniu nigdy nie jest naprawdę nieszczęśliwy. Nawet jeśli myśli dźgają go jak on konia ostrogami, unosi się nad ziemią i prawie lata.

Droga do Galilei była drogą armii przynajmniej do jeziora. Dopilnował tego Herod, pozwalając tysiącom ludzi zaharować się śmierć, by zadowolić cesarza, przed którym się płaszczył, starego upiora, który wciąż trzymał się tronu na dalekiej Capri. By zaskarbić sobie jego przychylność, Herod kazał zmienić nazwę jeziora z Genezaret na Tyberiadzkie.

Kasjusz galopował, aż spod kopyt araba sypały się iskry, i po raz pierwszy odczuwał prawie radość. Cienie Jerozolimy i strasznego wzgórza z płaskim szczytem zostały z tyłu, równie daleko jak zmartwiona twarz Piotra. Może Piotr odgadł jego plan – jeśli można to było nazwać planem, bo w większej części nadal pozostawał niejasny i mglisty. Niech więc snuje swoje domysły. Kasjusz znów był żołnierzem, musiał nim się stać, i jako żołnierz czuł tę posępną radość zrodzoną z gniewu walki i chłodu stali.

Od czasu do czasu dawał arabowi trochę odpocząć, zwalniał, lecz się nie zatrzymywał, by koń nie wypadł z rytmu. Ale to wtedy, gdy jechał szybko, jego mózg, dostrojony do prędkości, pracował najbardziej twórczo.

Jeśli ten Szaweł przybędzie do Damaszku, zrobi tam to samo co w Jerozolimie. Jeśli agenci arcykapłana przechwycą pocztę adresowaną do ludzi znanych jako uczniowie Nazarejczyka, w ich ręce wpadnie także list do niego, który Naomi wysłała do domu Jana syna Zebedeusza. Wtedy się o niej dowiedzą. Ułożą listę i znajdzie się tam jej imię.

Dowódca garnizonu w Damaszku, Kwintus Fuskus, wiele nie pomoże. Ten rozpustny stary łajdak, uwielbiający sprośne historyjki, przez większość czasu był pijany, choć bystry i na swój sposób równie dyplomatyczny jak Semproniusz w Jerozolimie. Miał tę samą zasadę co wszyscy rzymscy urzędnicy: nigdy się nie wtrącać w wewnętrzne konflikty mieszkańców podbitych krajów, jeżeli nie jest to konieczne. Arcykapłan miał nad Żydami jurysdykcję we wszystkich sprawach związanych z religią. Wtrącanie się do tego mogło kosztować Fuskusa jego stanowisko. Kasjusz niemal słyszał, jak mówi: „Mój drogi Kasjuszu, obawiam się, że nie mogę temu zapobiec. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, powinieneś był mieć dość rozsądku, by nie żenić się z Żydówką”. I, oczywiście, nie kiwnąłby palcem, by chronić Ananiasza lub jakiegokolwiek innego członka ich wspólnoty.

Trzeba było coś zrobić, zanim karawana dojedzie do Damaszku.

Nie umieli mu powiedzieć, ilu ludzi Szaweł wziął ze sobą. Raczej nie mniej niż dwudziestu lub trzydziestu, ale mogło być ich więcej. Straż świątyni liczyła łącznie trochę ponad trzystu mężczyzn. Jeżeli Szaweł chciał przeprowadzić masowe aresztowania i zabrać więźniów z powrotem do Jerozolimy, mogło być ich nawet pięćdziesięciu, wliczając niewolników do pilnowania namiotów, posłań, jedzenia i wody. Potrzebowaliby sporej liczby wielbłądów i osłów.

Za dużo na jednego człowieka, nawet jeśli jego atutem był efekt zaskoczenia.

Ale z wszystkich tych ludzi liczył się tylko jeden, ten Szaweł. Jeżeli on nie dotrze do Damaszku, reszta będzie bezsilna. Był siłą napędową, tylko on miał dokumenty potwierdzające, że może korzystać z uprawnień samego arcykapłana. Prawdopodobnie wziął ze sobą paru pisarzy, sekretarzy i jednego lub dwóch oficerów ze świątynnej straży, lecz oni byli tylko ramionami, dłońmi, palcami i nie mogli zrobić nic bez głowy; sami nie odważyliby się podjąć żadnego działania. Dlatego walka rozgrywała się wyłącznie między dwoma mężczyznami, Szawłem z Tarsu i Kasjuszem Longinusem.

Wjeżdżając w cienie pierwszych domów Beery, Kasjusz podjął decyzję, że Szaweł z Tarsu będzie musiał umrzeć.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Posłaniec Króla.