Pasterz świata. Rozdział pierwszy

Przyjęcie odbywało się w domu papieskiego prawnika, don Filippa Pacellego, i jego uroczej małżonki Virginii. Panie były ubrane w najpiękniejsze suknie, panowie w elegancką czerń. Don Filippo nosił z dumą swoje liczne odznaczenia. Wysoki, szpakowaty, postawny – jednak nie on był centralną postacią uroczystości. Było nią zaledwie dwudniowe niemowlę, owinięte w biały satynowy płaszczyk obszyty złotą koronką, zwyczajowe ubranko do chrztu włoskiego dziecka.

Mały Eugenio Maria Giuseppe Giovanni Pacelli został ochrzczony godzinę temu w pobliskim kościele San Celso Giuliano, a teraz odbywało się przyjęcie. Małe białe zawiniątko przechodziło z rąk jednych krewnych do drugich. Panie szczebiotały nad nim jak wszystkie kobiety na świecie, a panowie trzymali je dość sztywno i niezręcznie.

Starszemu bratu Eugenia, Francesco, i jego siostrom, Giuseppinie i Elisabetcie, w ogóle nie pozwolono go potrzymać. Cała trójka słuchała z pewnym zdziwieniem gratulacji, jakie przyjmował ich ojciec. Co oni widzieli w tym małym Eugenio? Nie był szczególnie ładnym dzieckiem ani nie wyglądał na silnego. Miał drobną bladą twarzyczkę z wielkimi oczami i niewiarygodnie małe białe rączki, a jednak dorośli robili wokół niego tyle zamieszania, jakby był największym cudem świata.

Ostatnim, który wziął małe zawiniątko, był don Jacobacci, ksiądz i stary przyjaciel rodziny. Zaniósł je do okna – tam było lepsze światło – i wpatrywał się w nie w milczeniu. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu rozmowa umilkła i wszyscy spoglądali teraz na don Jacobacciego.

Dobry ksiądz podniósł wzrok. Daleko, ponad dachami domów po przeciwnej stronie, widział lśniącą w słońcu kopułę Bazyliki Świętego Piotra. Poczuł, jak małe ciałko w biało-złotym płaszczu poruszyło się w jego rękach. Biel i złoto. Kopuła Świętego Piotra…

Don Jacobacci przemówił nagle dziwnym głosem:

– Pewnego dnia to dziecko będzie świętowało kolejne narodziny… pod samą kopułą Świętego Piotra. I zostanie uznane przez wszystkich chrześcijan.

Przez chwilę patrzyli na niego z otwartymi ustami. Potem grzecznie się uśmiechnęli. W końcu był to miły komplement. Don Filippo Pacelli zastanawiał się jednak przez moment, czy nie znaczył coś więcej. Studiował historię i czytał o ludziach, których przyszła wielkość została przepowiedziana głosem proroka w czasie, gdy nie było ku temu żadnych przesłanek. Na przykład rzymski dyktator Sulla przepowiedział wielkość Juliusza Cezara, kiedy ten był tylko młodym nicponiem. I oczywiście największy przykład z wszystkich, w Nowym Testamencie, kiedy stary Symeon rozpoznał w nowo narodzonym Dzieciątku Jezus przyszłego Mesjasza…

Don Filippo nigdy nie zapomniał proroczych słów i czasami przypominał o nich swojej rodzinie.

Sześćdziesiąt trzy lata później, w dniu swoich urodzin, Eugenio Pacelli ubrany w biel i złoto został wybrany na papieża, pod samą kopułą Bazyliki Świętego Piotra.

***

Poszedł do szkoły w wieku czterech i pół roku. Wcześnie został ministrantem – zwykle służył do Mszy odprawianej przez jego wujka, don Vincenza Cirillego, w Chiesa Nuova, pięknym starym kościele kilkaset metrów od domu rodziców. Mały Eugenio żałował jedynie, że nie mógł sam odprawiać Mszy, zamiast tylko do niej służyć.

Donna Virginia, jego matka, weszła pewnego dnia do pokoju synka. Zatrzymała się nagle, wycofała na palcach i zawołała męża.

– Musisz zobaczyć, co robi Eugenio.

Don Filippo uśmiechnął się i poszedł razem z nią.

Eugenio przesunął stół na środek pokoju i nakrył go wielkim obrusem z białą koronką. Ustawił na nim srebrne puchary jako cyborium i kielich oraz krzyż, który zwykle stał na małym nocnym stoliku przy jego łóżku. Ubrany był w białą nocną koszulę, na którą włożył „ornat” i „stułę” zrobione samodzielnie z paru skrawków adamaszku i „odprawiał Mszę”. Miał tak dystyngowane ruchy i tak pełną czci postawę, że don Filippo był bardziej poruszony niż rozbawiony. Położył palec na ustach i wycofał się cicho razem z żoną.

– Musimy powiedzieć o tym jego wujkowi – rzekł.

Ojciec Cirilli nie śmiał się. Odbył z chłopcem kilka długich rozmów, mówiąc mu o życiu księdza i jego obowiązkach, o wielkich zakonach wysyłających misjonarzy do dzikich krajów, gdzie wielu z nich stawało się męczennikami za wiarę, tak jak w starożytności. Opowiedział małemu Eugenio o chrześcijanach umęczonych za czasów pierwszych cesarzy rzymskich.

– Niektórzy z nich zostali ukrzyżowani jak sam nasz Błogosławiony Pan, wielkimi żelaznymi gwoździami wbitymi w ich dłonie i stopy.

Eugenio słuchał z uwagą. Rozważał słowa wujka. Potem podjął decyzję.

– Ja też chciałbym zostać męczennikiem – powiedział z powagą. – Ale bez gwoździ.

***

Don Filippo Pacelli, adwokat konsystorski i główny radca prawny Watykanu, był bardzo pracowitym człowiekiem. Ale nawet jego zdumiewał ogrom pracy, jaką wykonywał jego mały synek. Eugenio odrabiał zadania domowe w czasie trzykrotnie krótszym od przeciętnego, a potem uczył się sam z takim zapałem, że siostry mu dokuczały:

– Po co ty się tego wszystkiego uczysz? Chcesz zostać papieżem?

Ówczesny papież, Leon XIII, był geniuszem. Nawet jego wrogowie przyznawali, że wie „prawie wszystko”.

Ulubionym przedmiotem małego Eugenia były języki obce. Nie tylko się ich uczył, lecz wprost je pochłaniał. Wkrótce mówił po francusku, hiszpańsku i niemiecku równie płynnie jak w ojczystym włoskim. Potem doszedł angielski, portugalski, a nawet węgierski. Grubo po siedemdziesiątce zaczął się uczyć rosyjskiego. Miał fenomenalną pamięć i wyćwiczył ją do takiej perfekcji, że wystarczyło mu dwa razy przeczytać wiersz, by go zapamiętać. Nauczyciele musieli zauważyć, że mają do czynienia z niezwykle uzdolnionym chłopcem. Nigdy jednak nie stał się ich „pupilkiem”, nielubianym przez innych chłopców – przeciwnie, koledzy przychodzili do niego z różnymi sprawami, chociaż był jednym z najmłodszych w klasie. Lubili go, bo wyczuwali, że on lubi ich.

Naprawdę ich lubił. Zawsze lubił ludzi. I to był jeden z powodów, dla których chciał zostać księdzem, proboszczem. Pontifex, łacińskie słowo nazywające księdza, znaczyło początkowo „budowniczy mostu”. Zadaniem księdza jest budowanie mostu między Bogiem i ludźmi i to właśnie chciał robić Eugenio. Nigdy nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Nigdy nawet nie zastanawiał się nad innym zawodem. Troszczyć się o ludzi i prowadzić ich do Boga… co mogło się z tym równać?

Myślał o tym jako sześciolatek, grzeczny chłopczyk z wielkimi, ciemnymi oczami i grzywką zaczesaną na czoło, ubrany w czarny aksamitny płaszczyk i krawat w kropki. Nadal o tym myślał jako chudy siedemnastoletni młodzieniec, mierzący ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, delikatny i wąski w ramionach, ale zawsze trzymający się prosto. Zamierzał zostać księdzem, proboszczem.

W roku 1894, w wieku osiemnastu lat, wstąpił do Collegio Capranica, by studiować filozofię, a potem teologię. Jak wszyscy tamtejsi studenci nosił teraz długą czarną togę, biały kołnierzyk i czarny kapelusz z szerokim rondem.

Warunki życia w seminarium były znacznie bardziej prymitywne niż w koszarach współczesnej armii. Surowi nauczyciele, nie najlepsze jedzenie. Studentom jednak zdawało się to nie przeszkadzać. Nie było sportów – w Capranica kształtowano umysły, nie ciała. Wystawiano jednak szkolne sztuki, a Eugenio Pacelli dostawał najdłuższe i najtrudniejsze role. Umiał grać i miał taką dobrą pamięć…

Nikt nie wiedział, że przez cały czas tracił na wadze i zmagał się bólami i zawrotami głowy oraz nawracającymi atakami gorączki. Nikomu o tym nie mówił i robił wszystko, by to ukryć.

Pewnego dnia zemdlał w klasie. Kiedy go wynosili, jego ciało było tak lekkie jak ciało dziecka. Z kącika ust na podbródek spływała strużka krwi. Doktor pokręcił głową.

– Tak dalej być nie może – powiedział. – Jeżeli on…

Tego samego dnia Eugenio Pacelli został odesłany do domu rodziców z listem od rektora. Don Filippo przeczytał go, pobladł i podał list donnie Virginii. Przeczytała go i rozpłakała się.

– Muszę mu powiedzieć – rzekł głuchym głosem don Filippo. – Najpierw jednak zasięgnę innej opinii.

Wezwali lekarza rodzinnego, ale on tylko potwierdził to, co napisał rektor.

– Eugenio nie może zostać w Rzymie – powiedział. – Powinien mieszkać na wsi.

– Jak długo, doktorze?

Odpowiedzią było wzruszenie ramion.

Don Filippo westchnął głęboko. Potem poszedł do syna, by przekazać mu wiadomość. Ma zbyt słabe zdrowie, by podołać dalszym studiom. Musi wyjechać z miasta.

– Czy to znaczy, że nie będę mógł zostać księdzem? – zapytał wprost Eugenio.

Jego ojciec westchnął.

– Tylko Bóg jeden wie – powiedział.

To był okrutny cios. Eugenio długo milczał. Potem wyszeptał:

– To co innego mógłbym robić? Przez całe życie chciałem być księdzem…

– Musimy mieć nadzieję, że wyzdrowiejesz… przynajmniej na tyle, by wrócić do Rzymu. Ale i wtedy jest mało prawdopodobne, że będziesz mógł na nowo podjąć studia. Mogę cię oczywiście wziąć do mojego biura…

Eugenio zrozumiał. Mógł mieć co najwyżej nadzieję, że zostanie urzędnikiem w biurze swojego ojca. Nie będzie prawnikiem, bo to wymaga wieloletnich studiów i jest równie męczące jak studiowanie filozofii i teologii. Niczego nie osiągnie.

– Niech się dzieje wola Boga – powiedział.

Rozpłakał się dopiero wtedy, gdy don Filippo wyszedł z pokoju.

***

Wysłali go do krewnych w Ornano. Często spędzał tam wakacje w dzieciństwie i lubił to miejsce. Teraz jednak zamknął się w pokoju i opuszczał go tylko po to, by pójść do kościoła. Nie chciał nikogo widzieć. Wolał być sam, sam z Bogiem.

– Czy to możliwe, Boże – modlił się – że dałeś mi powołanie, by służyć Tobie jako ksiądz, a potem tego odmówiłeś?

To wydawało się niemożliwe. Sprzeciwiało się temu całe jego jestestwo. Może to był pierwszy sprawdzian i Bóg chciał, by przezwyciężył fizyczną słabość. Może chciał, by zbudował w sobie siłę… Przyszło mu to do głowy podczas Mszy Świętej i nagle poczuł przypływ radości. Zamierzał postarać się o to, by nabrać sił.

Najpierw krótkie spacery, potem dłuższe. Ćwiczenia. Więcej jedzenia i przede wszystkim jak najwięcej świeżego wiejskiego powietrza. Pracował nad swoim zdrowiem z takim samym zapałem i intensywnością, z jaką oddawał się studiom. Ksiądz musi przecież naśladować Chrystusa najlepiej, jak potrafi, a Chrystus spędził długie lata w Nazarecie, małej miejscowości, być może wielkości Ornano. Budował siłę fizyczną, pomagając świętemu Józefowi, który był cieślą!

Eugenio z każdym dniem nabierał sił. Jego krewni z radością przekazywali rodzicom wieści, że nie tylko powraca do zdrowia, lecz wydaje się być w znakomitej kondycji, znów jest wesoły i już się nie izoluje. Donna Virginia była szczęśliwa. Don Filippo kręcił głową. Czy to możliwe, że doktorzy się pomylili? A jeśli nawet, czy Eugenio naprawdę mógł odzyskać zdrowie w takim krótkim czasie? Odpisał, zalecając ostrożność.

Eugenio w międzyczasie podjął jazdę konną i pływanie. Sprawiało to radość jego ciału, lecz on obserwował je uważnie i krytycznie, jak gdyby należało do innej osoby, której trening miał nadzorować. „Muszę mieć naprawdę solidną podstawę”, myślał. „I żadnych nawrotów.”

Kiedy minęło kolejnych sześć tygodni, mógł wreszcie napisać rodzicom, że jest już dość silny, by wrócić na studia. Nie czekał na odpowiedź. Krewni wynajęli powóz, który zawiózł go do najbliższej stacji kolejowej, Orvieto.

Orvieto leżało dość daleko, zwłaszcza dla rozklekotanego starego powozu, ciągniętego przez jednego wiekowego konia. Do tego woźnica okazał się człowiekiem bardzo spragnionym. Zatrzymywał się przy każdej gospodzie na jedną lub dwie szklaneczki wina, przy okazji pojąc także konia. W połowie drogi do Orvieto woźnica był tak pełny wina, a koń tak pełny wody, że początkowy lekki kłus zmienił się w coraz wolniejszego stępa. Woźnica usnął i głośno chrapał. Koń przystanął, wykazując zainteresowanie bujną trawą rosnącą na poboczu drogi.

Eugenio wysiadł, wziął torbę na ramię i poszedł pieszo. Nic nie mogło go powstrzymać od dotarcia do Orvieto i Rzymu – ani choroba, ani woźnica, ani koń. Idąc przez las, łąki i piaszczyste, zapylone drogi miał ochotę śpiewać i wypełniała go taka siła, że torba na ramieniu wydawała się lekka jak piórko. Bóg jednak go chciał…

***

Rodzice bardzo się cieszyli z jego powrotu do zdrowia, ale wciąż niepokoili możliwym nawrotem choroby, dlatego don Filippo poszedł do rektora Capraniki po specjalne zezwolenie dla Eugenia, by mógł kontynuować studia, mieszkając w domu, a nie na terenie uczelni. A on nadal jeździł konno wczesnym rankiem i zainteresował się żeglarstwem. To wraz z długimi spacerami w Kampanii pozwalało mu utrzymać dobrą kondycję.

Potrzebował tego. Po ukończeniu Capraniki poszedł na uniwersytet Gregorianum, a tam prócz filozofii i teologii miał dwa nowe przedmioty: prawo kanoniczne i Pismo Święte.

Don Filippo, prawnik przez całe życie, zachwycał się postępami, jakie robił w prawniczych studiach jego syn.

– Chłopiec jest bardzo zdolny – powiedział do żony.

– Twoja krew – odrzekła donna Virginia.

– Zajdzie o wiele dalej niż ja – odparł don Filippo.

– Ale on tego nie chce, prawda? Pragnie tylko tego, by zostać proboszczem parafii. I będzie wspaniałym proboszczem, z jego uprzejmością i życzliwością dla wszystkich. Pokochają go, bo on będzie kochał ich. Uwielbia muzykę, jeszcze bardziej niż Elisabetta. Ona uważa, że mógłby zostać skrzypkiem, gdyby chciał. I jego wielka miłość dla Naszej Pani…

– To wszystko nie jest przeszkodą w tym, by zajść daleko – don Filippo uśmiechnął się pobłażliwie na ten kobiecy punkt widzenia. – I tak się stanie.

***

– To – powiedział z naciskiem profesor Carusi – jest jedno z najtrudniejszych prawniczych zagadnień. Złożone, zawiłe, musi być potraktowane z głęboką wiedzą i pomysłowością. Wezmę do tego moich dwóch najlepszych studentów. Tedeschini, ty przedstawisz argumenty przeciw, a ty, Pacelli, za. Avanti!

Dwaj studenci wstali i rozpoczęli dysputę. Pozostali słuchali ich z uwagą. Profesor Carusi, jeszcze dość młody, a już jeden z najlepszych prawników w tamtym czasie, lubił obserwować takie prawne debaty swoich studentów. Klasa stała się salą sądową. Federico Tedeschini i Eugenio Pacelli byli przyjaciółmi, teraz jednak musieli ze sobą walczyć całą siłą swoich umysłów. Pacelli odparowywał szermiercze pchnięcia Tedeschiniego, po czym sam kontratakował. Teraz Tedeschini musiał odpierać ataki. Każdy z nich parę razy niebezpiecznie się zachwiał, ale zbierał się po chwili i wracał do walki. Tedeschini przytaczał liczne autorytety na poparcie swojego stanowiska. Pacelli cytował całe ustępy, by udowodnić, że ich werdykty albo nie mają tu zastosowania, albo zostały zastąpione przez bardziej współczesne rozstrzygnięcia. Argumenty strzelały szybko jak błyskawice i były bezlitośnie parowane.

Głowy studentów zwracały się od jednego do drugiego zawodnika jak w meczu tenisa. Zadzwonił dzwonek.

– Wystarczy – powiedział profesor Carusi. Promieniał. – Brawo – dodał. – Żaden z was nie mógł zrobić tego lepiej. Może jeden zostanie któregoś dnia papieżem.

Dwaj studenci uśmiechnęli się do siebie z zadowoleniem. Wyszli z sali ramię w ramię. Ich przyjaźń miała przetrwać ponad pół wieku. Obaj zostali kardynałami. Jeden papieżem, drugi przed śmiercią zdążył jeszcze wprowadzić na tron Piotrowy następcę swego najlepszego przyjaciela.

Wcześniej, w Wielkanoc 2 kwietnia 1899 roku, Eugenio Pacelli został wyświęcony na księdza przez monsignore (1) Cassettę, łacińskiego patriarchę Aleksandrii. W dzień później, w Poniedziałek Wielkanocny, odprawił swoją pierwszą Mszę Świętą w kaplicy kościoła Santa Maria Maggiore. Była to kaplica Borghese, ze słynnym obrazem Matki Bożej, według legendy namalowanym przez świętego Łukasza. Kaplicę wybrał sam Pacelli. Przez całe dzieciństwo i młodość nad jego łóżkiem wisiał obraz Madonny z Dzieciątkiem Jezus. Teraz, kiedy po raz pierwszy wezwał Jezusa z wysokiego nieba, Madonna patrzyła na niego ze starożytnego obrazu nad ołtarzem. Była jego szczególną patronką – w przeszłości i na resztę życia.

Nie można zrozumieć Piusa XII, nie kochając Matki Bożej.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Monsignore (wł.) – tytuł dostojnika kościelnego we Włoszech.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Pasterz świata.