Ostatni krzyżowiec. Rozdział ósmy

Przez trzy kolejne dni odprawiano Msze żałobne za zmarłego tytana. Każda trwała trzy pełne godziny i podczas każdej z nich Hieronim stał obok don Luiza – obaj ubrani w czarne habity z czarnymi kapturami. Chłopiec wyglądał jak replika swego opiekuna w miniaturze.

Don Luiz był mistrzem ceremonii. Gdy paź markiza Miravela usiłował wnieść do kościoła krzesło, natychmiast kazano mu je wynieść. Paź protestował mówiąc, że jego pan nie czuje się na siłach stać podczas długiej celebracji.

– W takim razie może pozostać na zewnątrz – odparował groźnie don Luiz. – Nikt, żywy czy martwy, nie będzie siedział w obecności mojego cesarza.

Paź doniósł o tym swemu panu.

– Don Luiz ma rację – zawołał Miravel – a z ciebie poczciwy głupiec.

Pożyczył laskę od hrabiego Oropesy, pokuśtykał do kościoła i stał tam sztywny jak kołek pomimo artretycznej stopy.

***

Minęły prawie dwa miesiące, zanim Quixadowie wrócili do Villagarcíi. Don Luiz musiał bowiem nadzorować likwidację cesarskiego gospodarstwa. Należało przeprowadzić inwentaryzację, odprawić służbę, opłacić rachunki i spłacić długi. Gdy w końcu przekroczyli przełęcz, z której Hieronim po raz pierwszy widział Yuste, padał już śnieg.

Życie w Villagarcíi było na pozór takie, jak poprzednio.

Hieronim powrócił do lekcji z padre Prieto i do treningów z Juanem Galarzą. Teraz, gdy stawał się mocniejszy, ten stary wojak zaczął uczyć go największych tajników rzemiosła.

– Nigdy nie będziesz tak rosły i silny jak niektórzy, których znałem, np. jak don Luiz. Musisz więc być zręczny i szybki. Otóż, gdy masz do czynienia z wrogiem znacznie silniejszym i cięższym niż ty…

– Czy cesarz był silnym człowiekiem?

– Nigdy za dużo o nim, co? – Galarza uśmiechnął się smutno. – No cóż, masz rację. Świat już nie doczeka się takiego jak on. Rzadko się zdarza, żeby wielki władca był jednocześnie wielkim generałem, a wielki generał również wielkim wojownikiem. Pod Tunisem widziałem, jak rozpłatał Arabowi hełm i czerep aż do szyi. – Po tych słowach uśmiech Galarzy już nie był smutny. – To najlepsi wrogowie, jakich można mieć, chłopcze: Arabowie, Maurowie, Turcy, Kurdowie, Persowie – wszyscy, co wyją do Allacha.

– Najlepsi wrogowie? Jak to?

– Są tacy, którzy może myślą inaczej, ale mnie jest zawsze żal, gdy muszę rozłupać chrześcijańską czaszkę. Skąd mam wiedzieć, czy facet nie umiera z grzechem śmiertelnym na sumieniu?

– Powinien był dokonać aktu skruchy przed bitwą – powiedział Hieronim z dezaprobatą. – A jeszcze lepiej: pójść do spowiedzi. Wojsku przecież stale towarzyszą księża, prawda?

– Oczywiście, i wielu z nich pod względem odwagi dorównuje żołnierzom. A nawet ich przewyższa, bo nie nosi zbroi, a równie często też broni, nawet dla obrony. I często niewierni specjalnie się nimi interesują. W swym fałszywym przekonaniu przesuwają się o kilka stóp bliżej raju, gdy zabiją chrześcijańskiego „mułłę”. A ci się wystawiają – mam na myśli księży – bo jak któryś z naszych jest ranny, to zazwyczaj ich wzywa.

– To hiszpańscy żołnierze szli do bitwy z nieoczyszczonymi duszami? Trochę trudno w to uwierzyć. Jasne, że chcieli się wyspowiadać, gdy czuli, że mogą umrzeć od ran.

Galarza miał w zanadrzu wiele opowiadań o wojowaniu, ale w gabinecie don Luiza, obecnie odbudowanym i wyglądającym dokładnie tak, jak przed pożarem. Hieronim usłyszał więcej o przywództwie, planowaniu i odpowiedzialności za innych na polu walki.

– Żołądek jest co najmniej tak ważny, jak broń, Hieronimie. Gdy twoi ludzie będą mieli pusty żołądek, ich walka nie będzie wiele warta. A pragnienie jest dziesięciokrotnie okropniejsze niż głód.

Hieronim przez dłuższy czas nie miał śmiałości rozmawiać z don Luizem o cesarzu, a i pan Villagarcíi raczej unikał tego tematu. Jedynie raz, a było to wczesną wiosną i akurat wrócili z przejażdżki, chłopiec spytał nagle:

– Czy nowy cesarz już nigdy nie przyjedzie do Hiszpanii, proszę pana?

– Z pewnością nie przyjedzie, póki nie ma tutaj króla – brzmiała odpowiedź.

– Biedny król – rzekł Hieronim współczująco.

– Dlaczego tak o nim mówisz?

– Stracił żonę, to znaczy królową – niedawno, prawda?

– Owszem… – zgodził się don Luiz. – Ale nie było to specjalnie szczęśliwe małżeństwo. Królowie czasami żenią się ze względu na państwo, nie kochając kobiety. Królowa Maria Tudor była bardzo pechową damą, mimo iż poślubiła najprzystojniejszego księcia w całym chrześcijaństwie.

– O tak – powiedział Hieronim ku zaskoczeniu don Luiza. – Jest nadzwyczaj przystojny.

– Skąd wiesz?

– Widziałem go – odpowiedział dumnie Hieronim.

– Widziałeś go? – Don Luiz wpatrywał się w chłopca zdumiony. – Kiedy, gdzie?

– Bezpośrednio zanim tu przyjechałem, proszę pana. W Valladolid. Jechał koło klasztoru, gdzie nocowaliśmy: señor Prévost i ja. Jechał na najpiękniejszym koniu, jaki kiedykolwiek widziałem.

Don Luiz powiedział coś pod nosem. Po chwili rzekł:

– Myślę, że z Francją wkrótce nastanie pokój. Wówczas król wróci wreszcie do Hiszpanii. – Twarz jego miała dziwny wyraz, jak w ów dzień na górskiej przełęczy, kiedy powiedział, że cesarz jest starym, znużonym człowiekiem. I dodał: – Módl się za króla, Hieronimie.

– Modlę się codziennie, proszę pana.

***

Pokój z Francją stał się faktem, ale król nie wracał do Hiszpanii. Wiele innych spraw było do załatwienia. Pojawiły się nawet pogłoski, że ożeni się z następczynią królowej Marii Tudor na tronie Anglii, młodą królową Elżbietą.

Minęła wiosna i kończyło się już lato, gdy nadeszła wiadomość, że król wylądował w Laredo. Sześć dni później wkroczył do Valladolid.

Co może dziwić, don Luiz nie pojechał tam na jego spotkanie. Gdy doña Magdalena zapytała go dlaczego, odpowiedział lapidarnie: „Nie zostałem wezwany”.

Wiedziała, że lepiej nie ciągnąć go za język. Jednak czuła jego niepokój i domyślała się powodu. Jej niepokój potęgował się w miarę, jak upływały dni i nic się nie działo. Nie było proste przyzwyczaić się do stylu monarchy równie powolnego, jak szybki był Karol V.

Minął pełny rok od śmierci cesarza.

Niespodziewanie nadeszła wiadomość, sporządzona dużymi, regularnymi literami królewskiego charakteru pisma. Don Luiz przeczytał ją, westchnął, jeszcze raz przeczytał, odłożył ostrożnie i zwrócił się prosto do żony:

– Obawiam się, że musimy się przygotować na utratę Hieronima – powiedział niezbornie.

Przez chwilę szczerze się przestraszyła. To mogło znaczyć wszystko.

– Stracić go?

– No cóż, nie wiem jeszcze na pewno. Przypuszczalnie przygotuję polowanie w Górach Torozo.

Nie wiedziała, czy być przerażoną czy się śmiać.

– Naprawdę nie rozumiem…

– Nie dziwię się. Ja sam nie rozumiem, ale mam całkiem jasne rozkazy. To będzie pojutrze. Myślę, że… że mogę ci teraz powiedzieć: Król napisał tylko, że chłopcu nadal nie należy nic mówić…

– Nie musisz… – wtrąciła z uśmiechem. – Znam ten sekret od dawna, choć mi nikt tego nie wyjawił.

Wpatrywał się w nią osłupiały.

– Ten sekret potrafi zabić. Od kiedy…

– Od dnia, jak zabrałeś go do cesarza.

– Nie powiedziałaś mi!

– Nie miałam prawa.

Pochylił się ku niej:

– Masz rację, kochana, masz zawsze rację. Jestem ci wdzięczny.

– Lecz co zamierza król? – spytała cicho.

– Pierwszy arystokrata Hiszpanii może zrobić tylko to, co jest stosowne i sprawiedliwe – odpowiedział niemal szorstko. Po chwili dodał: – Nie sądzę, żeby już podjął decyzję.

***

Wycieczka na polowanie rozpoczęła się o świcie. Hieronim jechał na czarnym koniu, a Juan Galarza, otwierając główną bramę dla kawalkady, zauważył z zadowoleniem, że jego uczeń czegoś się od niego nauczył. Jechał na koniu, a nie tylko był przez niego niesiony: łokcie prawidłowo, ramiona też, nogi tam, gdzie należy – niezależnie od wzrostu rumaka.

Jednej rzeczy Galarza nie mógł zrozumieć z tego, co powiedział mu główny łowczy, don Luiz, pół godziny temu: że miał rozkaz w pewnym momencie pójść fałszywym tropem – tropem wiodącym do klasztoru San Pedro de la Espina.

Główny łowczy nie chciał lub nie mógł powiedzieć więcej. O co chodziło don Luizowi?

Polowanie przebiegało pomyślnie do około dziesiątej. Don Luiz ustrzelił pokaźnego jelenia. Hieronimowi, ku jego niezmiernej radości, pozwolono upolować lisa.

Później jednak główny łowczy poprowadził ich w innym kierunku, z dala od tropu, który wyglądał na doskonały. Przecięli obszerny las i dotarli do polany.

Z oddali rozległ się głos rogu myśliwskiego; don Luiz natychmiast podniósł rękę i nasłuchiwał pilnie.

Kolejny głos, już bliżej. Po chwili przez polanę przebiegł pędem jeleń ścigany przez watahę psów i większą grupę jeźdźców.

– To jeźdźcy królewscy – rzekł don Luiz. – To koniec naszego polowania. Chodź ze mną, Hieronimie. Reszta wróci do Villagarcíi.

Spiął konia i chłopiec udał się za nim, nieco oszołomiony.

Za dużą grupą drzew widzieli dach klasztoru wraz z jego wieżą zegarową. Z tej grupy drzew wyłoniło się dwóch jeźdźców. Jeden wyglądał na żołnierza o posiwiałej brodzie; drugi, znacznie młodszy, miał bladą twarz i piaskową brodę. Obaj ubrani byli na czarno. Z tyłu, w pewnej odległości, podążało więcej jeźdźców.

– Piękne konie – rzekł Hieronim.

Don Luiz skrywał nerwowy uśmiech.

– Zsiądź z konia, Hieronimie – powiedział i sam tak uczynił.

Chłopiec wykonał polecenie, a dwaj jeźdźcy zbliżali się i mógł dostrzec, że młodszy z nich miał niebieskie oczy. Był bardzo przystojny, chociaż jakby nadymał dolną wargę. Nagle Hieronim uświadomił sobie, że już go widział i gdzie…

– Uklęknij – rzekł don Luiz – i ucałuj rękę Jego Królewskiej Wysokości.

Jasna twarz tak blisko schyliła się ku niemu, że poczuł chyba jedwabistą brodę piaskowego koloru. Niebieskie oczy były dziwnie przenikliwe. Ręka, którą ucałował Hieronim była nieduża i delikatna, niemal kobieca.

– Jak masz na imię? – spytał król.

– Hieronim, Wasza Królewska Wysokość.

Król się uśmiechnął.

– To imię wielkiego świętego, bez wątpienia. Ale będziemy musieli je zmienić. – Sam również zsiadł z konia; don Luiz trzymał strzemię. – Dziękuję, Quixada. Jestem zadowolony. Nigdy nie upolowałem większej zwierzyny. Oczywiście zostaniesz jego guwernerem, nauczycielem. Będzie cię potrzebował bardziej niż kiedykolwiek. – Odwrócił się do chłopca: – Powiedz mi: wiesz, kto był twoim ojcem?

Hieronim mocno poczerwieniał. Nic nie powiedział, ale nie zwiesił głowy. Podniósł ją tak wysoko, że jego mały podbródek jakby wskazywał serce króla.

Filip znowu się uśmiechnął. Skinął z zadowoleniem.

– Widzę, że sekret został zachowany – powiedział – ale nie ma już więcej takiej potrzeby. Cesarz Karol V, mój pan i ojciec, był również twoim ojcem i oto tu i teraz ja uznaję cię za mego brata.

Przez moment don Luiz pomyślał, że chłopiec zemdleje. Ale jego oczy jaśniały.

Filip ucałował go w oba policzki. Trzymając ciągle rękę na ramieniu chłopca, zwrócił się ponownie do don Luiza:

– Rad też jestem, że jesteś tak zadowolony – powiedział. – Jako nauczyciel mego brata otrzymasz godność Radcy Stanu i członka Rady Wojennej. Ponadto zostaniesz komandorem Zakonu Calatrava (1).

Ten potrójny honor uczynił don Luiza jednym z najpotężniejszych mężów imperium, lecz lekko uniesiona blada ręka zakazała mu wszelkich wyrazów wdzięczności.

– Dwór mego brata – kontynuował król – będzie się składał z następujących osób: przełożony domu i opiekun: don Luiz Quixada; mistrz ceremonii: hrabia Priego; masztalerz: don Luiz de Córdoba; główny szambelan: don Rodrigo Benavides… – zawahał się przez moment, wyciągnął kartkę z zanadrza płaszcza, rzucił na nią wzrokiem i ciągnął dalej: – majordom do spraw specjalnych: don Rodrigo de Mendoza; szambelani: don Juan de Guzmán, don Pedro Zapata de Córdoba i don José Acuña; sekretarz: Juan de Quiroga; kamerdynerzy: Juan de Toro i Jorge de Lima; kapitan gwardii: don Luiz Carillo. Połowa gwardii będzie hiszpańska, połowa – niemiecka.

Akt ten powoływał nowy dwór zgodnie z etykietą burgundzką, zainicjowaną przez dziadka króla, Filipa Pięknego.

– Jego Królewska Wysokość pomyślał o wszystkim. – Zdumiony Don Luiz tylko tyle był w stanie wypowiedzieć. List pisany był ręką króla, widział duże kształty liter. Po raz pierwszy zetknął się z zamiłowaniem Filipa do detali i jego nieodpartą wolą wypracowywania wszystkiego samemu. Najpierw długie miesiące milczenia, nawet jednego znaku co do zamiarów. Później ten lakoniczny list: „Zorganizujesz polowanie w Górach Torozo. Zabierzesz ze sobą młodzieńca, którego masz pod swoją opieką. Niech będzie ubrany prosto i niech nie wie o celu polowania. Dopilnujesz, żeby twoja grupa dotarła w południe do miejsca w pobliżu kilku dębów na południe od klasztoru San Pedro de la Espina. My, Król”. Oto zorganizowanie „przypadkowego spotkania” – ale przecież sporządził kompletną listę domu swego przyrodniego brata!

Orszak królewski cały czas krążył w pobliżu.

Król dał im znak, żeby się zbliżyli. Wsiadł na konia z pomocą Quixady.

Hieronim obudził się ze snu, widząc don Luiza trzymającego strzemię również dla niego. Zapytał szeptem:

– Czy tía wie?

– Wszystko – odpowiedział don Luiz również szeptem. – Wszystko poza tym, że będziemy razem. Będzie taka szczęśliwa.

Hieronim promieniał ze szczęścia i don Luiz odwrócił się pospiesznie. Wsiadając na własnego konia, miał czas odzyskać zimną krew.

Wreszcie nadjechał orszak królewski i zatrzymał się. Było tam z kilkunastu szlachciców. Don Luiz rozpoznał niektórych spośród wymienionych na spisie członków nowego dworu.

Król mówił swym cichym, spokojnym głosem. Musieli wyciągać szyję, żeby go usłyszeć.

– Poznajcie tego młodzieńca i oddajcie mu honory jako rodzonemu synowi zmarłego imperatora oraz bratu króla.

Dało się słyszeć nierówne okrzyki. Filip nieomal natychmiast je powstrzymał, podnosząc dwa palce dłoni odzianej w rękawiczkę. Ciągnął dalej zniżonym głosem:

– Jego Ekscelencja don Juan de Austria przyjmie wasze gratulacje.

Dopiero, gdy szlachcice, jeden po drugim, podchodzili ucałować jego rękę, chłopiec uświadomił sobie, że była to jego nowa tożsamość.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Zakon świecki powstały w Hiszpanii w XII wieku, w celu obrony klasztorów cysterskich, oparty na regule św. Bernarda z Clairvaux.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.