Jakobini. Rozdział piąty

Wtem tuż obok nich rozległ się tętent galopujących koni. Dwóch jeźdźców pędziło ku bramie zamkowej. Biały pył pokrył ich suknie, biała piana ściekała z pysków i z boków klaczy. Lecieli jak gdyby wszystkie wichry Morza Śródziemnego przypięły się do ich ramion, do ich piersi, do ich nóg, jak gdyby sam sirocco (1) porwał ich w swoje objęcia. Wkrótce potem na dziedzińcu zamku rozbrzmiał dzwon alarmowy. Słychać było zmieszane głosy ludzkie, rżenie koni, komendę. Z bramy wypadła gromadka uzbrojonych jeźdźców. Prowadził ją pan de Gruissan.

Armand zerwał się z murawy. Co to takiego? Czyżby pożar? Szybkim spojrzeniem obrzucił dokoła okolicę. Nigdzie nie dostrzegł dymu.

Przed bramą stał stróż zamku.

– Janie, co się to stało?

– Jakobini perpninańscy szturmują ratusz. Nasz pan poleciał na ratunek.

Przez kilka chwil Armand stał jak rażony piorunem. Jeszcze grała w jego duszy, w jego sercu, urocza pieśń miłości, jeszcze drgały w powietrzu fale jego głosu, jego ładnego marzenia o szczęściu powszechnym, o wielkim słońcu wolności, pokoju i cnoty…

– O, wolności, czyż droga do ciebie musi prowadzić zawsze przez potoki krwi i łuny pożarów? – skarżyło się jego serce marzyciela.

Ujął ręce Ireny, przycisnął je do pobladłych ust.

– Do widzenia… Ufaj mi… Nie zapomnij o mnie…

– Zostań ze mną… Nie wracaj teraz do miasta… Oni cię zabiją… ci straszni ludzie…

– Nie mogę, nie mogę, woła mnie obowiązek obywatelski, przemówię do tych obałamuconych ludzi… Bywaj mi zdrowa…

– Armandzie, ukochany, wysłuchaj mnie… Twoja narzeczona prosi…

– Idź do ojca… Nie pozwól mu jechać do Perpignan… Jeszcze dziś przyślę ci wiadomość o sobie.

Jeszcze raz ucałował ręce strwożonej dziewczyny i pobiegł do karczmy, gdzie czekały jego konie. Wskoczył do powozu.

– Jedź, jedź, nie żałuj koni! – zawołał na woźnicę.

Zapłakane oczy Ireny przeprowadziły go aż do zakrętu drogi, ale on nie odwrócił głowy, jego myśli nie zostały z kochającą dziewczyną.

Jego myśli biegły do Perpignan, do tego, co się tam działo. „Ciemny motłoch zepsuje nam całą robotę, odwróci od nas serca wszystkich przyzwoitych ludzi” – troskał się.

Nie zaprzeczył, gdy Irena pytała go, czy należy do jakobinów. Pytania jej, nalegania zasypał ładnymi słowami, nie chcąc odpowiedzieć wyraźnie, był bowiem jakobinem. Przybył do Perpignan, aby osobiście poprzeć swoją kandydaturę do Zgromadzenia Prawodawczego, naznaczony posłem przez jakobinów paryskich. Z przywódcami swoich współwyznawców perpiniańskich już się porozumiał, ułożył razem z nimi plan kampanii wyborczej.

Ale jego jakobinizm nie miał nic wspólnego z brutalnością tłumu. Marzyciel-fantasta polityczny, zapatrzony w dalekie wzory republikanów greckich i rzymskich, wsłuchany we wdzięczne frazesy klasyków, na wskroś przesiąknięty teoriami Umowy społecznej (2) Jana Jakuba Rousseau (3), wierzący w możliwość niezmąconego niczym szczęścia powszechnego i w czystość, szlachetność i zdrowe instynkty pierwotnego człowieka, był przekonany, że ta czystość, szlachetność i zdrowe instynkty pierwotnego człowieka wcielą jego ideał bez gwałtów i bez rozlewu krwi.

Co od kilku dni słyszał w klubie jakobinów perpiniańskich, czego wczoraj był świadkiem, nie zachwiało jego dobrych nadziei i ładnych złudzeń. Optymizm marzyciela wytłumaczył mu barbarzyńskie mowy, z których buchały krwawe płomienie dzikiej zemsty, w których syczały żmije nienawiści i gwałt, zadany „przyjaciołom ojczyzny” – wybrykami złych, przewrotnych jednostek. Nie wiedział jeszcze, że w rewolucjach źli i przewrotni wypychają natchnionych marzycieli z pierwszych szeregów i sami w bezwzględne ręce chwytają ster rozkołysanej już burzy.

Spieszył do Perpignan, aby powstrzymać gwałty pijanego wczorajszym powodzeniem motłochu. Bo tylko motłoch mógł – jego zdaniem – zakłócać spokój publiczny.

Wrzenie w mieście zwiastowały mu z daleka dzwony kościelne. Biły, skarżyły się wszystkie, nawet sygnaturki kwiliły jękliwie.

– Jedź, jedź! – naglił woźnicę.

Cisza grobów powiała na niego z ulic. Sklepy były zamknięte, Story (4) w oknach mieszkań prywatnych spuszczone, żywej duszy nie było widać przed domami. Tylko od strony rynku, od strony ratusza, nadpływała wrzawa wielkiego mnóstwa podniesionych głosów.

Powóz zatrzymał się na rynku. Zatrzymał go tłum oberwańców, uzbrojonych w piki.

– Na latarnię arystokratę! – krzyczał jakiś znany Armandowi głos.

Obejrzał się. Za jego plecami wymachiwał piką Jakub Bonjon, obwieszony zegarkami różnych kształtów. U pasa miał dwa zegarki ścienne, na piersiach przypiął sobie jak ordery cztery zegarki kieszonkowe, z kieszeni wyglądały mu złote i srebrne łańcuszki.

– Na latarnię! – ryczał ochrypłym głosem.

– Obywatel Bonjon upił się widocznie, kiedy nie poznaje kandydata patriotów – odezwał się Grandjean.

– Na latarnię kandydata! – wrzeszczał Jakub Bonjon.

Ale inni patrioci, którzy poznali Armanda, wzięli go za kołnierz i odepchnęli.

Rynek ruszał się jak wielkie, czerwone mrowisko. Nad tysiącami czapek frygijskich błyskały ostrza pik, lufy rusznic, kosy, widły. Okoliczna ludność wiejska przybiegła widocznie na pomoc jakobinom miejskim. Cały ten tłum krzyczał, pięściami wygrażał ratuszowi.

– Co się tu dzieje? – zapytał Grandjean.

– Naród żąda, aby arystokraci ustąpili z rady municypalnej i z gwardii narodowej. Naród nie chce mieć na swoim czele tych psów śmierdzących – objaśnił go jeden z obdartusów.

– Kto podburzył was do tego gwałtu?

– Delegat paryski kazał wypędzić z miasta wszystkich moderantów.

– Tallien? (5)

– Zdaje się, że tak go nazywają.

– Gdzie on?

– Nie wiedzieliśmy go od samego rana.

„Podły tchórz!” – pomyślał Armarnd. Podburzył ciemny motłoch, a sam się schował.

– Czy nie rozumiecie, że niepokojąc legalne władze, dopuszczacie się gwałtu przeciw konstytucji, którą każdy obywatel francuski powinien szanować? – zawołał.– Pierwszą zasadą wolności jest posłuszeństwo dla prawa uznanego, przyjętego przez naród. Wszakże to wy sami obraliście władze miasta i oficerów gwardii narodowej.

Nikt go nie słuchał, nikt mu nie odpowiedział. Uwagę tłumu zajął w tej chwili mer perpninański, który stojąc na stopniach schodów ratuszowych, przemawiał do ludu. Co mówił, nie było słychać. Widać było tylko jego wysoką postać i wstęgę trójkolorową, opasującą jego biodra. Nagle zakotłowało się obok niego. Kilku ludzi z pierwszych szeregów tłumu wskoczyło na schody i zaczęło szamotać się z nim i jego otoczeniem.

– Nie chcemy zdrajców narodu w radzie municypalnej!

Krzyk nienawiści, który wybuchnął przed ratuszem, zatoczył szerokie kręgi, ogarnął cały rynek.

– Nie chcemy zdrajców!

Na starszyznę miasta i gwardii narodowej posypały się kamienie, kije, zgniłe owoce. Ktoś strzelił. Zabrzęczały kosy, błysnęły piki, widły. Dzwony kościelne skarżyły się coraz głośniej, sygnaturki kwiliły coraz jękliwiej.

Grandjean, wskoczywszy na ocembrowaną studnię, podniósł ręce do góry i wolał:

– Narodzie francuski, opamiętaj się, nie plam dziewiczej jutrzenki wolności żółcią nienawiści, nie obryzguj jej krwią bratnią!

Ale naród francuski, niesiony wichrem szału, stał się głuchym na mowę serca, rozumu, uczciwości.

Grandjean widział jak prezes klubu jakobinów, kucharz z zawodu, który rzucił rondle i garnki dla polityki, zdarł z bioder mera trójkolorową wstęgę, jak jego towarzysze bili oficerów gwardii narodowej, zrywali z nich epolety, łamali ich szpady, jak tłum szturmował zamknięte sklepy.

Jeszcze coś mówił, prosił, zaklinał, ale jego głos tonął we wrzawie, jak ginie płacz niemocnego dziecka w łoskocie burzy.

Ryku tysięcy byków by potrzeba, by przeryczeć taką wrzawę, tysięcy silnych ramion byłoby za mało, by zmusić oszalały tłum do posłuszeństwa.

Ktoś pchnął go z tyłu, wrzeszcząc.

– Milcz, zdrajco narodu!

Poznał głos Jakuba.

Spadł ze studni na bruk. Brutalne pięści biły go po głowie, po twarzy.

– Tak samo urządzę twoją kochanicę z Castello Rossello.

Grandjean schwycił Bonjona za gardło.

– Psie wściekły! – krzyknął. – Hej, patrioci, nauczcie tego łotra szacunku dla przedstawiciela narodu! Jestem Armand Grandjean.

Znane w mieście nazwisko kandydata jakobinów uwolniło go z zuchwałych rąk. Bonjon uczuwszy na swoich plecach ciężkie pięści, salwował się ucieczką, zaszywszy się w tłum.

Właśnie tacy jak on patrioci rozbijali sklep jubilerski na drugim końcu rynku. Zaświeciły mu się oczy do łatwego łupu. Do zrabowanych zegarków dołoży jeszcze garść pierścieni i będzie miał za co hulać w Paryżu.

Tymczasem Armand szedł pustymi ulicami umarłego miasta. Stracił ochotę do przemawiania do jakobinów perpninańskich. Jego głos był głosem wołającego na puszczy, jego gniew, gniewem niemocnego dziecka. Po raz pierwszy w życiu osobiście doświadczył bezsilności rozwagi w obliczu tłumu, którego oczy przesłoniła czerwona mgła furii politycznej. I po raz pierwszy zaczęło się coś chwiać, rysować, pękać w gmachu jego optymistycznych pojęć. Czyżby tłum nie był jeszcze dojrzałym do udziału w rządzie, czyżby Rousseau się mylił?

Szedł za miasto. Jak raniony dziki zwierz pragnął ciszy, samotności, by bez świadków strawić pierwsze rozczarowanie.

Za miastem, w gęstym klombie cyprysów, była kawiarnia. Wszedł do ogródka, zastawionego białymi stołami i kazał sobie podać lemoniady.

Jeszcze ktoś drugi szukał widocznie samotności, bo zaszył się w najdalszy kąt ogrodu i jadł coś w altance oplecionej powojami.

„Szczególny człowiek, który może jeść spokojnie w takiej chwili” – pomyślał Armand.

Nieznajomy miał widocznie dobry apetyt i lubił dobre kąski, bo garson (6) niósł do altanki całą pulardę (7) perigeską, doskonałe owoce i butelkę szampańskiego wina.

„Jakiś arystokrata, którego samolubnego serca nie wzrusza nawet wojna domowa” – wnioskował Armand.

– Kto tam siedzi? – zapytał garsona.

– To ten wielki polityk z Paryża – odpowiedział garson.

– Jaki wielki polityk?

– Ten delegat centralnego klubu jakobinów.

– Tallien?

Armand pobiegł do altanki.

Tak, to był on, Jan Lambert Tallien, szczekacz paryski wysłany na prowincję jako agitator. Zajadał łakomie pulardę, pił chciwie szampana, oblizując się jak kot po tłustym mleku. Nie wyglądał dziś jak oberwaniec z przedmieścia. Miał na sobie dobrze skrojony surdut, batystowy krawat, jedwabną liliową kamizelkę, białe pończochy i safianowe trzewiki.

– I pan może jeść spokojnie w takiej chwili, panie Tallien? – zawołał Armand.

– Jak pan widzi – odpowiedział Tallien z cynicznym uśmiechem łobuza. – Dobry robotnik powinien się dobrze odżywiać, by miał siły do pracy, a spracowałem się w ostatnich dniach jak wół na zagonie.

– Chyba pan nie wie, co się dzieje w mieście?

– Wiem, bo to moje dzieło.

– Pańskie dzieło?

– Tak, panie Grandjean. Zamiast się dziwić, powinieneś mi pan dziękować.

– Dziękować! Za co?

– Za to, że zrobiłem pana posłem do Zgromadzenia Prawodawczego. Pan się nie przestał dziwić? Okrutnie z pana jeszcze zielony jakobin.

– Panie Tallien!

– O, niech się pan nie obraża. Nie jesteśmy szlachtą, żebyśmy się mieli o byle co pojedynkować. Zostawmy te honory, te drażliwości arystokratom, bo to cały spadek, jaki zostanie im wkrótce po feudalnej przeszłości. Resztę odziedziczymy my, naród. I niech pan zrozumie, że jeśli naród ma panować, to musimy przerazić, sterroryzować moderantów postrachem, groźbą, gwałtami, aby im obrzydzić chęć walczenia z nami, wydarcia nam mandatów poselskich. Bez tego terroru niewątpliwie w znacznej większości weszliby oni do Zgromadzenia Prawodawczego, bo wszyscy posiadający, nawet rzemieślnicy, nawet chłopi, mają dosyć rewolucji, i my, proletariat, stalibyśmy się niepotrzebni jak zużyte graty. Jeśli podburzyłem lud perpniański przeciw moderantom, to uczyniłem to na wyraźny rozkaz klubu paryskiego i uczynię to samo jeszcze w innych miastach, nie wątpiąc, że moja metoda odniesie pożądany skutek. Arystokratom prowincjonalnym odechce się stawać do urny wyborczej, gdy drogę do niej zagrodzą im uzbrojone tłumy. Pan zaś, panie Grandjean, możesz spokojnie wracać do Paryża, twój wybór jest bowiem zapewniony; po wczorajszej i dzisiejszej awanturze będziesz posłem. Pracowałem dla pana uczciwie, bo mi tak rozkazano, chociaż przyznaję się otwarcie, iż wolałbym pracować dla siebie. Ale jeszcze nie czas na nas, na dzieci ludu, jeszcze nas klub paryski uważa za niedojrzałych do roboty prawodawczej, jeszcze woli was, panów uczonych. Poczekamy cierpliwie. I nasza godzina wybije, o, wybije niedługo. Tymczasem pańskie zdrowie, panie pośle perpiniański!

Tallien pociągnął dobry haust szampana, rozcierał wino językiem na podniebieniu, z lubością smakosza rozkoszował się jego zapachem.

– Ci arystokraci nie byli wcale głupi – mówił. – Wiedzieli, co dobre.

Z pogardliwym zdziwieniem przypatrywał się Grandjean Tallienowi. Skąd u niego takie wykwintne gusta? Był synem kucharza, po śmierci ojca chował się na ulicy, w rynsztoku, pod bramami domów, latem sypiał za miastem, na polach i łąkach, potem, wyrósłszy z lat dziecięcych, uczył się sztuki zecerskiej i bez wyboru łapczywie czytał wszelkie druki, jakie wpadały mu w ręce.

Z chwilą wybuchu rewolucji zaczął bywać w kawiarni Foya, w Palais-Royal, gdzie patrioci wykierowali go na szczekacza, na aboyeura politycznego wrzeszczącego za kilka franków dziennie w szynkach, na przedmieściach: „Na latarnię klechów i arystokratów!”. Wrzeszczał dobrze, płuc i gestykulacji nie szczędził, za co jakobini paryscy mianowali go agitatorem prowincjonalnym. Ale w klubie centralnym nie zajmował dotąd wybitnego stanowiska. W Paryżu nazywano go lekceważąco „ce gamin de Paris” (8).

– Jak na patriotę, który staje na mównicy w dziurawej kapocie i w sabotach, ma pan zanadto arystokratyczne upodobania – zauważył Grandjean.

Tallien zaśmiał się pustym śmiechem swawolnego ulicznika.

– Podobał się panu mój agitatorski uniform? – rzekł. – Zawsze go ze sobą wożę, gdy jadę na prowincję. Naród chętniej wierzy dziurawym kapotom i sabotom, z których wygląda słoma, niż całemu surdutowi i cienkim trzewikom. Co zaś do moich wykwintnych gustów w jedzeniu, to są one bardzo dawne. Pierwsze lata życia spędziłem w kuchni ojca, zaś mój ojciec był doskonałym kucharzem, gotował tylko dla wielkich panów. Będąc dzieckiem jadłem bardzo dobre kąski, co sobie przypominam teraz, kiedy mi złoto księcia Orleańskiego (9), hojnej kasy jakobinów, pozwala na ten zbytek.

– Pan rozkoszuje się szampanem, a tam, w mieście, leje się może krew.

– A niech się leje! Będzie nam przestronniej we Francji, gdy ubędzie trochę gęb wołających o chleb. Za mało dla nas wszystkich chleba.

– Miejsce pańskie tam, przed ratuszem.

– Nie głupim nadstawiać karku, gdzie kosy i widły są w robocie. Mógłbym co oberwać, czego sobie wcale nie życzę. Moją rzeczą było wywołać awanturę, reszta zaś nie należy do mnie. Niech się tam tłuką, ile im się tylko podoba.

Twarz Armanda zmierzchła. Jeżeli tacy agitatorzy będą prowadzili lud – słońce wolności zgaśnie w potokach krwi.

Z wyrzutem szlachetnego serca spojrzawszy na Talliena, rzekł:

– Gdybym ja zasiadał w komitecie paryskim, nigdy nie wysłałbym pana na prowincję.

I skłoniwszy się chłodno agitatorowi, oddalił się. Tallien posłał za nim pogardliwe spojrzenie, mówiąc do siebie:

– Głupiec! Nie wiadomo, po co klub wybrał tego paniczyka na posła. Ten długo nie będzie jakobinem.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) (Z wł.) gorący i suchy wiatr południowy lub południowo-wschodni w basenie Morza Śródziemnego.

(2) Du contrat social ou principes du droit politique (umowa społeczna lub zasady prawa politycznego) – traktat polityczny Rousseau z roku 1762, klasyczna utopia polityczna, w której została opisana demokracja idealna.

(3) Jean-Jacques Rousseau (1712–1778) – genewski pisarz tworzący w języku francuskim, filozof, pedagog, teoretyk muzyki; miał pięcioro dzieci, które oddał do sierocińca, nie chcąc nawet znać ich imion.

(4) (Z fr.) grube zasłony dające się podnosić i opuszczać lub rozsuwać na boki.

(5) Jean-Lambert Tallien (1767–1820) – polityk rewolucji francuskiej, jakobin; typowy reprezentant francuskiej burżuazji, który rewolucję widział głównie jako obalenie dawnego systemu i okazję do łatwego dorobienia się; znakomicie udawał politycznego radykała, głosując za egzekucją króla i utworzeniem Trybunału Rewolucyjnego.

(6) (Z fr.) dawniej, tu: kelner.

(7) (Z fr.) potrawę z młodej wykastrowanej i utuczonej dla celów spożywczych kury.

(8) (Z fr.) tu: paryski ulicznik, urwis, gawrosz.

(9) Ludwik Filip Józef książę Orleanu, znany jako Philippe Égalité (1747– 1793) – książę królewskiej krwi burbońskiej, polityk z czasów rewolucji francuskiej, wielki mistrz masonerii francuskiej, ojciec króla Ludwika Filipa I; zgilotynowany.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Jakobini.