Drzewo Życia. Rozdział ósmy

– Nowy ceremoniał – powiedział nerwowo szambelan – wprowadzony przez ich Boski Majestat, cesarzy Dioklecjana i Maksymiana, niech bogowie dadzą im długie życie i nieśmiertelne zwycięstwo, jest następujący: wejdziesz na dziedziniec wewnętrzny w odstępie pięciu kroków za mną – zostaniesz przedstawiony prefektowi straży pałacowej. Wejdziesz do okrągłego pokoju, gdzie dołączą do nas inni goście. Potem pójdziemy głównymi schodami do sali audiencyjnej… mówiłeś, że jak się nazywasz?

– Jestem legat Konstancjusz.

– Oczywiście, oczywiście – mam tu twoje imię… – szambelan nerwowo przeglądał wielki zwój ze złoconymi brzegami. Konstancjusz widział, że zawiera setki imion, więc pytanie było mniej lub bardziej wybaczalne. Niewybaczalne było, że cesarski urzędnik ma sposób bycia wystraszonej starszej damy i używa kosmetyków. – Znakomicie, legacie Konstancjuszu – twoje miejsce jest między legatem Basjanusem i legatem Terencjuszem. My…

– Aulus Terencjusz? Z Czternastego Legionu?

Umalowana twarz przybrała nadąsany wyraz.

– Tak, tak, ale usilnie proszę, by mi nie przerywać. Nowy ceremoniał jest trochę skomplikowany, a ja mam dużo obowiązków do wypełnienia w bardzo krótkim czasie. Na czym skończyłem? O właśnie – z głównych schodów przejdziemy do sali audiencyjnej. Rzędem, jeśli można prosić. W sali audiencyjnej minister dworu, Semproniusz, przejmie wprowadzenie. Jego Cesarska Mość wejdzie do sali lub nie – jeśli to uczyni, padniecie przed nim na twarz na znak dany przez trąbkę.

Konstancjusz nie wierzył własnym uszom. Rzymscy legaci padający na twarz jak niewolnicy? Szambelan dalej trajkotał, ale nie zwracał na niego uwagi. Co do licha stało się z Rzymem! W kręgach armii często narzekano, że Imperium schodzi na psy, ale niezadowoleni oficerowie zawsze tak mówią, kiedy coś układa się nie po ich myśli. Łapówkarstwo, podstęp, spisek, korupcja – tak, z pewnością. Ale naśladowanie najgorszych wschodnich zwyczajów… nie, nawet Heliogabal by się na to nie odważył. Naśladował je tylko w takim stopniu, że lubił się przebierać za kobietę Wschodu do swoich odrażających praktyk. Otaczał się kochankami w swoim typie i rozdzielał wyższe urzędy podług ich miłosnych zasług. Ale Heliogabal nigdy by się nie odważył włączyć armii do tego wschodniego nonsensu.

Szambelan wciąż paplał o „formalnym zwracaniu się” i „oficjalnym tytule” i o tym, co wolno, a czego nie wolno było powiedzieć w obecności Boskiego Cesarza.

– Świetnie – warknął Konstancjusz. – Więcej nie przyswoję w ciągu jednej lekcji. Przyjechałem tutaj złożyć raport, nie ćwiczyć wschodnią gimnastykę.

Szambelan wzruszył zmęczonymi ramionami.

– Jak chcesz, szlachetny legacie – ale nie wiń mnie, kiedy coś pójdzie nie tak. Nasz Boski Cesarz nie zawsze jest wyrozumiały.

– Nigdy nie słyszałem, by Maksymian był wyrozumiały – uśmiechnął się krzywo Konstancjusz. – A teraz prowadź mnie do niego. Najpierw dziedziniec wewnętrzny, tak?

Najpierw dziedziniec wewnętrzny. Drobne kroczki szambelana kusiły Konstancjusza, by wymierzyć mu solidnego kopniaka w pewne miejsce ukryte pod długim, pięknie haftowanym płaszczem. Może urzędnik wiedział, że prowokuje takie uczucia, i dlatego nalegał na odstęp pięciu kroków…

Hannibalianus, prefekt straży pałacowej, był wielkim, tęgim mężczyzną w mundurze błyszczącym od złota.

– Jak tam Brytania? – zapytał grubym głosem, jak gdyby chciał pokazać, że wie wszystko o gościu. Nie czekał jednak na odpowiedź, tylko odwrócił się, by sprawdzić strażników rozstawionych w równych odstępach pod ścianami.

Szambelan podreptał szerokim korytarzem, również obstawionym strażą, do okrągłego pokoju, w którym około stu dystyngowanych osób czyniło dystyngowany hałas.

Konstancjusz rozpoznał Terencjusza i wszedł prosto w tłum.

– Witaj, drogi Świński Ryju – powiedział serdecznie. – Kopę lat. Nic się nie zmieniłeś. A jak tam Czternasty?

– Na Jowisza – rzekł niewysoki energiczny oficer, mrugając oczami. – Czy to nie jest młody Konstancjusz? Też nic się nie zmieniłeś – ile to już lat? – nie, nie dam rady policzyć. Ale mnie rozczarowałeś, Konstancjuszu – myślałem, że wrócisz niebieski – oni malują się indygo, prawda?

– Spokojnie, Świński Ryju – roześmiał się Konstancjusz. – Poślubiłem brytyjską dziewczynę, wiesz. Mam syna, prawie trzynastoletniego, który prześcignąłby najlepszego jeźdźca w Czternastym… jeśli ci dranie dużo się nie zmienili, odkąd widziałem ich ostatni raz.

– Nie – uśmiechnął się Terencjusz. – Nigdy się nie zmienią. I dobrze. Więc się naturalizujesz. Cóż, właściwie czemu nie? Miło, że masz syna. Przyślij go do mnie, kiedy dorośnie, a nauczę go paru sztuczek. Podłapałem kilka nowych w czasie kampanii egipskiej, muszę ci o nich opowiedzieć. Niewiele tego było, to tylko przygotowania, gruntowne porządki przed tym, co ma nastąpić.

– Masz na myśli Persję?

– Tak. Zasługują na to.

– Wspomniałeś, że się naturalizuję – ale wydaje mi się, że wszyscy to robicie tutaj u siebie, z tego, co mówi mój znakomity przyjaciel szambelan!

– Oczywiście, że tak. Jesteśmy teraz cholernymi ludźmi Wschodu. – Terencjusz rozejrzał się, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógł usłyszeć, co mówi. Wszyscy rozmawiali w małych grupkach rozproszonych po całej sali. Szambelan znikł.

– Wiesz, oni nic nie mogą na to poradzić – mruknął Terencjusz. – Wiedzą, że są prostymi ludźmi – robienie wielkiego przedstawienia to jedyny sposób, by wbić ludziom do głów, że są Augustami. Przejęliśmy perski ceremoniał – to dotychczas nasz jedyny podbój Persji.

– Żadnych propozycji, kto będzie dowodzić?

– Cóż, to właściwie nie nasza sprawa – my jesteśmy dziećmi Maksymiana. Tym zajmie się Dioklecjan – ale staruszek nie pójdzie sam, uwierz mi. Mój przeciek to Galeriusz.

– Którego ojciec był pasterzem.

– Och, mylisz się, przyjacielu. On sam był pasterzem. Nikt nie wie, kim był jego ojciec – nawet Galeriusz.

Roześmieli się.

– Dobrze, że tu jesteś – powiedział Konstancjusz. – Te orientalne bzdury mnie przygnębiają.

– Świński Ryj i Blada Twarz pocierający nosami cesarski dywan – mruknął Terencjusz. – Wspaniały obrót spraw. Czy domyślasz się, dlaczego odwołali cię z Brytanii?

– Nie mam pojęcia. Odwiedził mnie Allektus, prefekt czegoś tam, z listem od cesarza…

– Maksymiana?

– Tak… powiedział „przyjedź natychmiast”, więc wsiadłem na statek i popłynąłem. Miałem rozkaz płynąć do Rzymu i przybiliśmy do Ostii. Tam dowiedziałem się, że cesarz nie jest w Rzymie, lecz tutaj, w Mediolanie, więc znów ruszyłem w drogę.

– Byliśmy w Rzymie – przez jakiś tydzień. Staruszek nienawidzi Miasta, a tam też go nie lubią, bo podniósł podatki.

– O, podniósł podatki?

Terencjusz gwizdnął.

– Tylko poczekajcie tam w Brytanii – też tak będziecie mieli. Ktoś musi płacić za wschodni ceremoniał i całą resztę.

– Rozumiem. A co oznacza „cała reszta”?

– Cóż, na przykład wielki triumf…

– Po jakim zwycięstwie?

Terencjusz znów gwizdnął.

– Co z tobą, człowieku? Gdzie ty byłeś, że tego nie wiesz?

– Powiedziałem ci – na statku. Nazywał się statek pocztowy, ale był najpowolniejszą starą łajbą, jaka kiedykolwiek minęła Słupy Herkulesa. Denerwowałem się i złościłem, ale moje słowa nie mogły go przyspieszyć. Powiedziałem kapitanowi, że będę zgrzybiałym starcem, kiedy dopłyniemy, i nazwałem go Charonem. Nie obraził się. Był zresztą zawsze pijany. Ale jakie zwycięstwo świętujemy?

– Powstanie w Galii wreszcie zostało stłumione.

– Co za zwycięstwo! Nad pomylonymi, niezdyscyplinowanymi wieśniakami…

– Powoli, przyjacielu. To nowy klejnot w diademie naszego Boskiego Cesarza…

Koło nich przeszedł błyszczący od złota urzędnik.

– Semproniusz – szepnął Terencjusz. – Najlepiej opłacany szpieg na dworze. W hierarchii urzędniczej minister dworu. Psiakrew. O, pokochasz życie w Mediolanie. Ale rozumiem, że złości cię sprawa galijska. Skierowali do Galii część twoich wojsk, prawda? Przyjacielu, to była trudna przeprawa, uwierz mi. Wzburzeni wieśniacy są najgorszym możliwym wrogiem. Człowiek zawsze walczy bardziej zaciekle o kraj niż o pieniądze – zwłaszcza, kiedy dorastał w kraju, o który walczy. Kiedy tłumiliśmy ich na zachodzie, od razu podnosili głowy na wschodzie. Ale cztery tygodnie temu schwytaliśmy Elianusa i ukrzyżowaliśmy go, i to był mniej więcej koniec. Był utalentowanym wojownikiem – kosztował nas jakieś dwanaście tysięcy hełmów, nim go dostaliśmy. Oczywiście, cały ten cyrk skończyłby się dawno temu, gdyby nie cholerny Karauzjusz…

– Karauzjusz? Co on ma z tym wspólnego?

– Cóż, jest admirałem naszej floty…

– Stacjonującej w Gesoriacum, wiem. Mój nieszczęsny stary statek do niej należał. Myślę, że chciał się go pozbyć, a ja stałem się dobrym pretekstem. Ale co on ma wspólnego z galijskimi wieśniakami?

– Wszystko i nic. Wieśniacy potrzebowali broni, prawda? A Frankowie mieli broń, rozumiesz? A żeby przewieźć ją z miejsca, gdzie byli Frankowie, tam, gdzie byli wieśniacy, musieli gdzieś minąć ludzi Karauzjusza. A on ich przepuszczał. Robiąc na tym niezłe pieniądze.

– Sprawna robota. A stary Maksymian nic nie zrobił, by to powstrzymać?

– Powstrzymać Karauzjusza? Widzę, że nie znasz człowieka. Dowodzi całą flotą – około dwunastu tysięcy ludzi, nie licząc marynarzy i niewolników. Ma własnych pomocników, w większości Franków. A każdy człowiek pod jego dowództwem jest gotów poderżnąć dowolne gardło na jedno mrugnięcie jego oka. Ma też szczególny talent do zjednywania sobie ludzi…

Konstancjusz skinął głową.

– Ten Allektus też mówił o nim z entuzjazmem…

– No proszę. Ale to już nie potrwa długo. Nie teraz, kiedy wojna się skończyła. Jeżeli bardzo się nie mylę, Karauzjusz jest na czarnej liście, a kto się na niej znajdzie…

– …długo nie pożyje. Słyszałem o tym. Cóż, będzie po Karauzjuszu. Zastanawia mnie tylko, jak go dosięgną, skoro jest otoczony oddanymi przyjaciółmi…

Terencjusz zmarszczył nos.

– Sądzę, że spokojnie możemy to zostawić staremu…

– Uwaga! – warknął czyjś głos. Należał do Hannibalianusa.

Wszyscy umilkli. Szambelan wrócił i stał teraz u dołu głównych schodów, trzymając zwój w ręce.

– Teraz goście pójdą – rzekł łagodnym głosem – w porządku, w jakim wyczytam ich imiona. Pierwszy senator Marek Treboniusz Wiktor, pierwszy legat Publiusz Korneliusz Mamertinus, prefekt straży pałacowej, Hannibalianus…

– Szlachetny wąż pełznący po schodach – szepnął Konstancjusz, a jego towarzysz z trudem stłumił śmiech.

– …legat Licyniusz, legat Basjanus, legat Konstancjusz…

– Idź.

– …legat Terencjusz, legat Aureliusz Kotta…

Wywoływał imię po imieniu. Wiele z nich rozbrzmiewało jak hejnał – imiona, które oznaczały zwycięstwo, dwieście, trzysta, pięćset lat temu, a noszący je spadkobiercy mieli teraz paść na twarz przed wieśniakiem w purpurowym płaszczu.

Sala audiencyjna była olbrzymia i już do połowy wypełniona urzędnikami, oficerami i strażą. Minister dworu Semproniusz stał pośrodku w otoczeniu swoich ludzi, nieruchomy jak posąg.

Jego ludzie dyskretnym ruchem wskazywali każdemu nowo przybyłemu jego miejsce. W wielkiej sali panowała zupełna cisza, prócz odgłosu kroków tych, którzy właśnie wchodzili.

– Dzisiaj ma łatwą pracę – szepnął Terencjusz. – Gdybyś go widział trzy miesiące temu, kiedy był tu Dioklecjan. Dwaj cesarze w jednym pałacu! Biedny Semproniusz pocił się jak szczur, by rozwiązać kwestie etykiety. Nawet ja mu współczułem. Jednego dnia obaj panowie mieli złożyć wspólną proklamację. Nie mogli wejść razem, ponieważ tylko jeden z nich byłby po honorowej stronie. Semproniusz wpadł zatem na sprytny pomysł, by weszli jednocześnie z przeciwnych stron. Mówiono mi, że ćwiczył to godzinami ze strażą pałacową. I wyszło znakomicie. Dioklecjan był zachwycony – uwielbia takie rzeczy. Stary Maksymian ich nienawidzi, ale uważa, że jeśli ustąpi w takiej sprawie, nie będzie musiał w innej. Na wszystkich bogów, patrz!

Zasłona w jednym końcu pokoju odsunęła się gwałtownie i pojawił się potężny mężczyzna. Miał okrągłą głowę, brodę i byczy kark. Jego włosy, wciąż gęste, sprawiały wrażenie nieuczesanych. Ubrany był w purpurową tunikę, ale nie miał płaszcza. Wywijał trzymanym w ręce sporym kawałkiem pieczonego bażanta.

Wszyscy zebrani znieruchomieli na to niespodziewane wtargnięcie. Tylko parę osób padło na twarz. Nieszczęsny minister wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć.

– Gdzie jest Mamertinus! – ryknął cesarz. – Gdzie jest Konstancjusz!

– Tutaj, Wasza Wysokość.

– Tutaj, panie.

– Wejdźcie, wy dwaj. Odpraw pozostałych, Semproniuszu.

– T-tak, Wasza Wysokość.

W powstałym zamieszaniu dwóch oficerów podeszło do człowieka bez płaszcza. Maksymian wgryzł się w bażanta, odwrócił i znikł za zasłoną.

Mamertinus i Konstancjusz poszli za nim i znaleźli się sami w małym pokoju, w którym stał tylko jeden strażnik ze srebrną trąbką w dłoni. Wyglądał, jakby się wahał, czy ma na niej zagrać, czy nie. Zamiast tego postanowił przyjąć postawę zasadniczą. Dwaj oficerowie przeszli dalej przez wąski korytarz do następnego pokoju, a tam Maksymian – wciąż trzymający bażanta – stał przy stole, na którym była rozłożona wielka mapa. Otaczało go kilku oficerów wysokiej rangi: Konstancjusz rozpoznał Galeriusza, którego jego przyjaciel wymienił jako najbardziej prawdopodobnego dowódcę zbliżającej się wojny z Persami, i Watyniusza, legata Dwudziestego Drugiego Legionu, znanego jako najbardziej elegancki mężczyzna w cesarstwie. Był tam również młody Maksencjusz, syn cesarza – odziedziczył po ojcu wystający podbródek i przypuszczalnie również ambicję.

Konstancjusz zobaczył ku swemu zadowoleniu, że główny legat, zamiast padać na twarz, tylko sztywno zasalutował, więc poszedł za jego przykładem. To była najwyraźniej narada wojskowa, nie dworska audiencja.

Maksymian chciał przyjąć pozdrowienie i zorientował się, że podnosi bażanta. Rzucił go na środek pokoju. A jego wściekłość była tak wielka i przerażająca, że nie dostrzegli w tym geście niczego komicznego. Jego twarz przybrała barwę prawie fioletową – wyglądał, jakby miał za chwilę dostać udaru. Żyły na niskim, szerokim czole stały się nabrzmiałymi, pulsującymi powrozami.

– Ty jesteś legatem dowodzącym południową Brytanią, Konstancjuszu – powiedział ochrypłym głosem. – Dlatego zainteresuje cię pewnie, że brytyjska prowincja została zajęta przez wroga!

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.