Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział pierwszy

Asa Lee Pinion, z gazety „Chicago Comet”, przemierzył pół Ameryki, cały Atlantyk, a w końcu nawet Piccadilly Circus w pogoni za sławnym, o ile nie osławionym, hrabią Raoulem de Marillac. Pinion chciał zdobyć tak zwany temat; temat, który miał zamieścić w swojej gazecie. Temat zdobył, ale nie zamieścił go w swojej gazecie. Była to bowiem historia nie z tej ziemi. Być może ta metafora ma niejedno znaczenie, a owa opowieść była jak strzelista wieża kościoła sięgająca gwiazd; zbyt niepojęta i niewiarygodna, nawet jak na „Comet”. W każdym razie Pinion postanowił nie narażać się na komentarze czytelników. Ale to jeszcze nie powód, aby niżej podpisany, piszący dla bardziej szlachetnych, uduchowionych i skłonnych do wierzenia czytelników, miał naśladować jego milczenie.

Anegdota, którą usłyszał Pinion, była rzeczywiście całkiem nie do wiary, ale nie był on człowiekiem o ograniczonych horyzontach. Mimo że hulaszczy hrabia przedstawiał sam siebie w ciemnych barwach, to możliwe, że wcale nie był tak straszny, jak go malowano. W końcu jego ekstrawagancja i zbytek, jakkolwiek ostentacyjne, nie wyrządzały nikomu poza nim samym żadnej szczególnej szkody; a jeśli nawet zadawał się z rozpustnymi i zdeprawowanymi, to nigdy nie słyszano, żeby wtrącał się do spraw ludzi niewinnych czy przyzwoitych. Choć jednak można było dać wiarę temu, że ów arystokrata nie był tak czarny, jak go malowano, to z pewnością nie mógł być też tak biały, jak go odmalowano w nieprawdopodobnej historii opowiedzianej tego wieczoru. Historię tę opowiedział przyjaciel hrabiego, zdaniem Piniona zbyt życzliwy przyjaciel, którego życzliwość zakrawała na ograniczenie umysłowe. Dziennikarz uznał opowieść za urojenie albo żart; w każdym razie nie zamieścił jej w swojej gazecie. Ale to z powodu tej wielce nieprawdopodobnej anegdoty historia hrabiego de Marillac figuruje na początku tej książki, jako wprowadzenie do czterech podobnych opowieści.

Jeden fakt zaintrygował jednak dziennikarza już na samym początku. Dobrze wiedział, że niełatwo będzie złapać gdzieś hrabiego, który pędził z jednego towarzyskiego spotkania na kolejne i jak słusznie mówiono, czynił to prędko. Dlatego Pinion nie obraził się, kiedy Marillac powiedział, że może mu poświęcić jedynie dziesięć minut w swoim klubie, skąd miał się udać na teatralną premierę i inne imprezy. Jednak podczas tych dziesięciu minut Marillac był całkiem uprzejmy, odpowiedział na dość powierzchowne pytania dotyczące życia wyższych sfer, na które odpowiedzi oczekiwała gazeta „Comet”, i bardzo miło przedstawił dziennikarzowi trzech bądź czterech znajomych czy też kumpli z klubu, którzy stali koło niego w salonie, i nie przestali tam stać, kiedy hrabia ewakuował się z promiennym uśmiechem.

– Nasz niesforny staruszek pewnie poszedł obejrzeć nową pikantną sztukę razem z całym niesfornym towarzystwem – odezwał się jeden z nich.

– Tak – burknął rosły mężczyzna stojący przy kominku. – Poszedł z najbardziej niesforną osobą, panią Prague, autorem sztuki; autorką raczej – tak by chyba o sobie powiedziała, bo jest jedynie ukulturalniona, ale nie wykształcona.

– On zawsze chodzi na premiery tych sztuk – przytaknął jego rozmówca. – Może boi się, że nie będzie więcej przedstawień, jeśli zainterweniuje policja.

– Co to za sztuka? – spytał łagodnym głosem Amerykanin. Był to spokojny, niewysoki człowiek o bardzo długiej głowie i szlachetnym profilu sokoła; zachowywał się znacznie mniej głośno i swobodnie od Anglików.

– Nagie dusze – odpowiedział pierwszy mężczyzna, wydając z siebie ciche westchnienie. – Udramatyzowana wersja Fletni Pana, powieści, która wstrząsnęła światem. Zmaga się z ponurą rzeczywistością.

– Śmiałość, energia i powrót do natury – dodał mężczyzna przy kominku. – Teraz się dużo mówi o lesie bożka Pana. Dla mnie to raczej kloaka.

– Pani Prague jest tak nowoczesna, że musi wrócić do bożka Pana. Jak twierdzi, nie może znieść myśli, że Pan mógłby nie żyć.

– Myślę, że Pan nie tylko nie żyje, ale rozkłada się i cuchnie w rynsztoku – odparł z mocną domieszką gwałtowności w głosie potężny mężczyzna.

Czterech przyjaciół Marillaca stanowiło dla Piniona zagadkę. Było jasne, że są dość bliskimi przyjaciółmi, a jednak, ogólnie rzecz biorąc, nie wyglądali nawet na znajomych. Sam Marillac był o wiele bardziej taki, jakiego można się było spodziewać, raczej bardziej niespokojny i wymizerowany niż sugerowałyby jego przystojne portrety, co było zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę jego nocny tryb życia i coraz bardziej zaawansowany wiek. Miał wciąż ciemne i gęste kręcone włosy, ale szpiczastą szarą brodę szybko przyprószała siwizna. Oczy były nieco zapadnięte i wyrażały większy niepokój niż można by sądzić z daleka po jego energicznych gestach i żwawym kroku. Wszystko to pasowało do jego charakteru, ale wrażenie, jakie sprawiała grupa jego znajomych, było inne. Spośród tych czterech mężczyzn jeden tylko wydawał się w jakimś sensie należeć do świata Marillaca, posiadając sposób bycia oficera, z domieszką czegoś sugerującego oficera z obcego kraju. Miał gładko ogoloną twarz o regularnych rysach i wielce beznamiętnym wyrazie. Ukłonił się uprzejmie dziennikarzowi, siedząc, ale po tym ukłonie można było w jakiś sposób odgadnąć, że gdyby stał, to trzasnąłby obcasami. Pozostali byli zupełnie angielscy i zupełnie inni. Jeden był wspomnianym już bardzo rosłym mężczyzną, o szerokich ramionach, silnych, choć przygarbionych, i wielkiej głowie, jeszcze nie wyłysiałej, ale porośniętej pasmami dość rzadkich brązowych włosów. Uderzające było w nim to, że przywodził na myśl owo nieokreślone skojarzenie z kurzem lub pajęczynami sugerujące silnego człowieka prowadzącego siedzący tryb życia, być może naukowca, ale z pewnością pozostającego w cieniu, jeśli chodzi o metody, jeśli nie rezultaty swojej pracy; kogoś w rodzaju przedstawiciela klasy średniej posiadającego hobby, którego jakby wygrzebano z ziemi. Trudno wyobrazić sobie większe przeciwieństwo dla takiego meteoru mody, jakim był hrabia. Mężczyzna obok niego, choć żywszy, miał wygląd równie poważny i szacowny oraz nieskażony modą. Był osobą niską i krępą, o kwadratowej twarzy i w okularach. Wyglądał ni mniej, ni więcej, jak zwykły, zapracowany lekarz z przedmieścia. Czwarty z osobliwych przyjaciół Marillaca był całkiem zwyczajnie obdarty. Szare, zaniedbane ubranie zwisało luźno z jego szczupłej sylwetki, a ciemne włosy i dość nieporządną brodę można by usprawiedliwić co najwyżej przynależnością do bohemy. Miał niezwykłe oczy, osadzone bardzo głęboko, a jednocześnie, paradoksalnie, wyraziste jak semafory. Dziennikarz czuł, że nieustannie go przyciągają, niczym magnesy.

Jednak jako całość grupa niepokoiła go i zadziwiała. Nie chodziło jedynie o różnicę w statusie społecznym, ale o atmosferę powagi, a nawet rzetelnej pracy i solidności, która zdawała się przynależeć do innego świata. Ci czterej ludzie byli mili w sposób skromny, a nawet zakłopotany. Wdali się z Pinionem w rozmowę jak z kimś równym sobie w tramwaju czy w metrze, a kiedy około godziny później zaprosili go na obiad w klubie, dziennikarz nie czuł wcale napięcia, jakie zapewne towarzyszyłoby mu na jednym z tych bajecznie wystawnych przyjęć ich przyjaciela, hrabiego de Marillac.

Jakkolwiek bowiem poważnie lub niepoważnie traktował Marillac poważny dramat o seksie i nauce, to nie ulegało wątpliwości, że kolację potraktuje jeszcze poważniej. Był znany jako smakosz niemal klasycznego i legendarnego formatu, a wszyscy gourmets Europy darzyli go wielkim szacunkiem. Niewysoki mężczyzna w okularach poczynił na ten temat uwagę, kiedy zasiadali do stołu.

– Mam nadzieję, że zadowoli się pan naszą prostą strawą, panie Pinion – powiedział. – Menu byłoby dobrane o wiele staranniej, gdyby był tu Marillac.

Amerykanin zapewnił go uprzejmie, że obiad nie pozostawia nic do życzenia, dodając:

– Domyślam się, że dla niego jedzenie to swoista sztuka?

– O tak – odpowiedział niewysoki mężczyzna w okularach. – Zawsze je to, co trzeba nie wtedy, kiedy trzeba. To chyba jego ideał.

– Podejrzewam, że zadaje sobie wiele trudu? – zapytał Pinion.

– Tak – odpowiedział tamten. – Dobiera posiłki bardzo starannie. Nie z mojego punktu widzenia, co prawda. Ale ja jestem lekarzem.

Pinion nie mógł oderwać wzroku od magnetycznych oczu kudłatego mężczyzny w wytartym ubraniu. W tej właśnie chwili spoglądał on z dziwnym skupieniem ponad stołem, po czym nagle przerwał panującą ciszę.

– Wszyscy wiedzą, że jest bardzo wymagający, jeśli chodzi o posiłki. Ale założę się, że na milion osób ani jedna nie wie, czym się kieruje w ich wyborze.

– Proszę pamiętać – powiedział Pinion ze swoim miękkim akcentem – że jestem dziennikarzem i chciałbym być tym jednym z miliona.

Siedzący naprzeciwko człowiek przez chwilę popatrzył na niego bacznie i dość dziwnie, a potem odparł:

– No nie wiem… Proszę mi powiedzieć: ciekawi to pana również tak po ludzku, nie tylko po dziennikarsku? To znaczy, chciałby pan wiedzieć jako jedyny, nawet gdyby miliony miały się nigdy nie dowiedzieć?

– Ależ tak – odpowiedział dziennikarz – jestem bardzo ciekawy, nawet rzeczy, które mówi mi się poufnie. Ale nie do końca rozumiem, dlaczego upodobanie Marillaca do szampana i ortolanów miałoby być tak wielką tajemnicą.

– Cóż – odpowiedział poważnie tamten – jak pan sądzi, dlaczego on je wybiera?

– Chyba myślę w pospolity sposób – powiedział Amerykanin – ale podejrzewałbym, że wybiera to, co lubi.

– Au contraire, jak powiedział inny gourmet, gdy spytano go, czy jadł obiad na statku.

Człowiek z osobliwymi oczami przerwał swoją żartobliwą wypowiedź, pogrążył się na chwilę w głębokiej ciszy, a następnie podjął wątek tonem tak odmiennym, jak gdyby nagle przy stole zaczął mówić kto inny.

– Każda epoka jest bigoteryjna w inny sposób, a przez to ślepa na jakąś potrzebę natury ludzkiej; purytanie na potrzebę zabawy, szkoła manchesterska na potrzebę piękna i tak dalej. W człowieku, a przynajmniej w wielu ludziach, drzemie potrzeba, do której nie jest dziś modnie się przyznawać ani brać jej pod uwagę. Większość osób ociera się o nią, przeżywając w młodości poważniejsze emocje; w niewielu ludziach płonie ona do końca jak ogień, tak jak w tym przypadku. Chrześcijaństwo, zwłaszcza katolickie, obwiniano za narzucanie tej namiętności, ale tak naprawdę ono raczej ją regulowało, a nawet powstrzymywało. Występuje ona we wszystkich religiach, a w niektórych religiach Azji w stopniu dzikim i szalonym. Tam ludzie tną się nożami, wieszają się na hakach albo przechodzą przez życie z uschniętymi rękami twardo trzymanymi w górze, ukrzyżowani w powietrzu. To upodobanie do tego, czego się nie lubi. Marillac to ma.

– Co też pan… – zaczął zaskoczony dziennikarz, ale tamten kontynuował.

– Krótko mówiąc, chodzi o to, co nazywają ascetyzmem, a jednym ze współczesnych błędów jest zaprzeczanie jego istnieniu u rzadkich, ale całkiem realnych osób. Prowadzenie życia pełnego nieustannej surowości i wyrzeczenia, jak to czyni Marillac, jest we współczesnym społeczeństwie obarczone niezwykłymi trudnościami i nieporozumieniami. Społeczeństwo jest w stanie zrozumieć jakąś konkretną purytańską fanaberię, na przykład prohibicję, zwłaszcza jeśli się ją narzuca innym, a przede wszystkim biednym. Ale ktoś taki jak Marillac, narzucając sobie nie abstynencję od wina, ale powstrzymując się od wszelkiego rodzaju światowych przyjemności…

– Przepraszam – powiedział Pinion swoim najbardziej uprzejmym tonem. – Ufam, że nie mógłbym pozwolić sobie na taką nieuprzejmość, by zasugerować, że pan oszalał, więc muszę poprosić, by powiedział mi pan szczerze, czy ja sam nie postradałem zmysłów.

– Większość ludzi – odparł tamten – odpowiedziałaby, że to Marillac oszalał. Być może tak jest; w każdym razie, gdyby prawda wyszła na jaw, to na pewno tak by o nim myślano. Ale on nie ukrywa swojego pustelniczego ideału pod przebraniem sybaryty tylko po to, żeby uniknąć zakładu dla obłąkanych. To element całej tej idei w jej jedynej znośnej formie. Najgorsze w tych wschodnich fakirach zawieszonych na hakach jest to, że za bardzo rzucają się w oczy. Mogą przez to stać się trochę próżni. Nie przeczę, że słupnicy i niektórzy z pierwszych pustelników mogli być narażeni na to samo niebezpieczeństwo. Ale nasz przyjaciel jest chrześcijańskim anachoretą i rozumie wskazanie: „Kiedy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz”. Ludzie nie widzą, że pości. Przeciwnie, widzą, że ucztuje. Ale, jak pan widzi, on wynalazł nowy rodzaj postu.

Zaskoczony dziennikarz z gazety „Comet” nagle zaśmiał się krótko, bo był bystry i odgadł dowcip.

– Chyba nie chce pan powiedzieć… – zaczął.

– To całkiem proste, prawda? – odpowiedział jego informator. – Zajada się najbardziej wyszukanymi i drogimi rzeczami, których nie lubi. Zwłaszcza rzeczami, których wprost nie cierpi. Pod taką przykrywką nikt nie może oskarżyć go o cnotę. Pozostaje nieprzenikniony pod osłoną szańca z obrzydliwych ostryg i nielubianych aperitifów. Mówiąc krótko, teraz pustelnik może się schronić wszędzie oprócz pustelni. On na ogół ukrywa się w najnowszych pozłacanych hotelach, bo tam właśnie najgorzej gotują.

– To bardzo niezwykła historia – rzekł Amerykanin, unosząc brwi.

– Zaczyna pan rozumieć? – spytał tamten. – Jeśli przynoszą mu dwadzieścia różnych przystawek, a on bierze oliwki, to kto może wiedzieć, że nienawidzi oliwek? Jeśli z namysłem przegląda kartę win i ostatecznie wybiera jakieś nieznane wino reńskie, to kto odgadnie, że całą duszą wprost wzdryga się z odrazą na samą myśl o winie reńskim? Do tego jeszcze wie, że to najbardziej paskudne nawet z win reńskich. Ale gdyby poprosił w hotelu Ritz o suszony groch albo spleśniałą skórkę chleba, to prawdopodobnie zwróciłby na siebie uwagę.

– Nigdy nie mogłem do końca zrozumieć – powiedział nerwowo mężczyzna w okularach – po co to wszystko.

Jego przedmówca spuścił swój magnetyzujący wzrok z pewnym zakłopotaniem. Wreszcie odparł:

– Sądzę, że potrafię to zrozumieć, ale nie sądzę, bym umiał to wyjaśnić. Sam miałem kiedyś odrobinę tej skłonności, w jednej szczególnej kwestii, i przekonałem się, że wytłumaczenie tego jest prawie niemożliwe. Ale prawdziwego mistyka czy ascetę tego rodzaju poznaje się po jednym: że chce umartwiać tylko siebie. Chce, żeby wszyscy inni mieli wina i cygara, jakich chcą, i jest gotowy splądrować hotel, żeby im to dać. W momencie, kiedy mistyk zaczyna stosować przymus, to upadla się i staje się moralnym reformatorem.

Po chwili ciszy dziennikarz powiedział nagle:

– Ale zaraz, to się nie trzyma kupy. Zła sława Marillaca to nie tylko marnowanie pieniędzy na wystawne jedzenie. Chodzi o całą resztę. Dlaczego jest takim wielbicielem tych zgniłych erotycznych sztuk? Dlaczego zadaje się z kobietą taką jak pani Prague? To w każdym razie nie wygląda mi na pustelnictwo.

Mężczyzna siedzący naprzeciwko Piniona uśmiechnął się, a jego potężny sąsiad z prawa wykonał półobrót, chrząkając ze śmiechu.

– Tak – powiedział – widać jasno, że nigdy nie przebywał pan w towarzystwie pani Prague.

– Ale o co panu chodzi? – spytał Pinion; tym razem dał się słyszeć ogólny śmiech.

– Niektórzy mówią, że to jego niezamężna ciotka i że to jego obowiązek być dla niej miłym – zaczął pierwszy mężczyzna, ale drugi przerwał mu szorstko:

– Dlaczego nazywasz ją niezamężną ciotką, skoro wygląda jak…

– Właśnie – odpowiedział dość pośpiesznie pierwszy z mężczyzn – i dlaczego „wygląda jak”, skoro o tym mowa?

– A rozmowa z nią! – westchnął jego przyjaciel. – A Marillac znosi to godzinami!

– A jej sztuka! – przytaknął tamten. – Marillac ogląda wszystkie pięć śmiertelnie nudnych aktów, a to już męczeństwo…

– Nie rozumie pan? – zawołał obdarty mężczyzna z pewnym podnieceniem. – Hrabia to wyrobiony, a nawet uczony człowiek. Pochodzi też z romańskiego kraju i jest wprost denerwująco logiczny. A jednak to znosi. Wytrzymuje pięć albo sześć aktów Naprawdę Współczesnego Intelektualnego i Wnikliwego Dramatu. W pierwszym akcie dowiaduje się, że kobieta nie chce już być stawiana na piedestale; w drugim akcie kobieta nie chce być już stawiana pod szklanym kloszem; w trzecim akcie kobieta nie chce być już dla mężczyzny zabawką, a w czwartym własnością; same komunały. A przed nim wciąż jeszcze dwa akty, w których ona nie będzie czymś innym – niewolnicą w domu albo wyrzutkiem wygnanym z domu. Oglądał to sześć razy bez mrugnięcia okiem; nie widać nawet, żeby zgrzytał zębami. A rozmowa z panią Prague! Jak to jej pierwszy mąż nigdy jej nie rozumiał, drugi prawdopodobnie mógłby zrozumieć, a dopiero trzeci sprawiał wrażenie, że rzeczywiście rozumie – i tak dalej, jak gdyby tu było cokolwiek do rozumienia. Wie pan, jacy są egotyczni głupcy. A on nawet ich chętnie znosi.

– Tak naprawdę – wtrącił refleksyjnie potężny mężczyzna – można powiedzieć, że on wymyślił nowoczesną pokutę. Pokutę nudy. Włosiennice i jaskinie pustelników na dzikim odludziu nie byłyby tak straszne dla współczesnych nerwów.

– Z tego, co panowie mówią – zastanawiał się Pinion – to uganiałem się za roztańczonym hedonistą, a znalazłem jedynie stojącego na głowie pustelnika.

Po chwili milczenia dodał nagle:

– To wszystko prawda? Jak się panowie dowiedzieli?

– To dość długa historia – odparł mężczyzna siedzący naprzeciwko. – Prawda jest taka, że Marillac folguje sobie raz w roku, w święto Bożego Narodzenia, kiedy je i pije to, co naprawdę lubi. Spotkałem go w spokojnym pubie w Hoxton, gdzie pił piwo i jadł flaki z cebulą i jakoś zaczęliśmy poufną rozmowę. Oczywiście, jak pan rozumie, to jest poufna rozmowa.

– Na pewno jej nie opublikuję – odpowiedział dziennikarz. – Gdybym to zrobił, uznaliby mnie za szaleńca. W dzisiejszych czasach ludzie nie rozumieją tego rodzaju obłędu i właściwie dziwi mnie, że tak przypadł on panom do gustu.

– No więc opisałem mu swój własny przypadek – ciągnął tamten. – Był trochę taki jak ten jego, chociaż nie na taką skalę. A potem przedstawiłem go moim przyjaciołom i tak został niejako prezesem naszego małego klubu.

– O, nie wiedziałem, że tworzą panowie klub – odparł dość zdziwiony Pinion.

– Nas czterech łączy co najmniej jedno: każdy z nas, tak jak Marillac, znalazł się kiedyś w sytuacji, kiedy wydawał się gorszym niż był w rzeczywistości.

– Tak – burknął raczej kwaśno potężny mężczyzna – wszystkich nas źle zrozumiano. Jak panią Prague.

– Ale Klub Ludzi Niezrozumianych jest raczej wesoły – kontynuował jego przyjaciel. – Wszyscy jesteśmy tu całkiem radośni, biorąc pod uwagę, że naszą reputację zszargały ponure i odrażające przestępstwa. Tak naprawdę poświęciliśmy się nowemu rodzajowi opowiadania detektywistycznego lub, jeśli pan woli, usługi detektywistycznej. Nie tropimy przestępstw, ale ukryte cnoty. Czasami, jak w przypadku Marillaca, są one bardzo umiejętnie ukryte. Jak niewątpliwie słusznie pan powie, w ukrywaniu naszych cnót osiągnęliśmy olśniewający sukces.

Dziennikarzowi zaczęło się trochę kołować w głowie, mimo że, jak sądził, przywykł już do otoczenia zarówno szaleńców, jak i przestępców.

– Zaraz, ale przecież powiedział pan, że waszą reputację zszargały przestępstwa – zaoponował. – Jakiego rodzaju przestępstwa?

– Morderstwo – powiedział mężczyzna siedzący obok niego. – Ludzie, którzy mnie oczernili, zrobili to najwidoczniej dlatego, że nie pochwalali morderstw. To prawda, że jako morderca byłem nieudacznikiem, jak pod każdym innym względem.

Nieco skonsternowany Pinion powędrował wzrokiem do kolejnego mężczyzny, który odparł wesoło:

– Tylko zwykłe oszustwo; zawodowe, takie, za które czasami wyrzucają z branży. Coś w stylu rzekomego odkrycia bieguna północnego przez doktora Cooka.

– Co to wszystko ma znaczyć? – odparł Pinion i spojrzał pytająco na mężczyznę siedzącego naprzeciwko, który do tej pory tak wiele wyjaśnił.

– Kradzież – odpowiedział obojętnie mężczyzna siedzący naprzeciwko – aresztowali mnie pod zarzutem drobnych kradzieży.

Zapadła głęboka cisza, która w tajemniczy sposób zdawała się skupiać, jak gromadzące się chmury, nad czwartym członkiem klubu, który do tej pory nie powiedział ani słowa. Siedział on prosto, zachowując dość sztywny, zagraniczny styl. Jego beznamiętna, przystojna twarz pozostawała niezmienna, a usta nie ułożyły się choćby w szept. Ale teraz, gdy raptowna i głęboka cisza zdawała się go przynaglać, jego twarz stała się jeszcze bardziej kamienna, a kiedy wreszcie przemówił, jego cudzoziemski akcent brzmiał jeszcze bardziej obco, niemal jak gdyby nie był ludzki.

– Popełniłem niewybaczalny grzech – powiedział. – Dla jakiego grzechu zachował Dante ostatnie i najniższe piekło, krąg lodu?

Wciąż wszyscy milczeli, a on sam odpowiedział na swoje pytanie tym samym głuchym głosem:

– Dla zdrady. Zdradziłem czterech towarzyszy i wydałem ich władzom za łapówkę.

Coś zmroziło wrażliwego gościa, który po raz pierwszy naprawdę poczuł, że atmosfera wokół niego jest złowroga i dziwna. Ten bezruch trwał jeszcze kolejne pół minuty, a potem wszyscy czterej mężczyźni wybuchnęli gromkim śmiechem.

***

Historie, które opowiedzieli, aby uzasadnić swoje przechwałki i wyznania, zostały tu przytoczone w innej formie, tak jak odbierały je osoby pozostające na obrzeżach, a nie w centrum wydarzeń. Ale dziennikarz, który lubił gromadzić wszelkie osobliwości życia, był na tyle zainteresowany, że je zanotował, a następnie przerobił. Czuł, że naprawdę coś osiągnął – choć może niezupełnie to, czego się spodziewał – dzięki pogoni za żwawym i ekstrawaganckim hrabią Raoulem de Marillac.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.