Złota nić. Rozdział trzeci

Juanita odzyskała przytomność. Wokoło panowała cisza. Martwa cisza.

Przyśnił się jej koszmar. Przyśnił się jej koszmar, bo zapomniała odmówić modlitwy. Mama zawsze powtarzała…

Nie była w łóżku. Leżała na podłodze. Bolały ją ręce, zupełnie jakby ktoś…

Przez jej umysł przetoczyła się fala wspomnień. Dziewczyna jęknęła i gwałtownie usiadła. Ten mężczyzna… Ten odrażający mężczyzna… Na szczęście ktoś go od niej odciągnął. To ten drugi, z ogromnym mieczem, obronił ją przed napastnikiem.

Gdzie był jej wybawiciel? Co się stało z ciotką Mercedes?

Rozległ się cichy hałas, jakby ktoś ciągnął po podłodze jakiś ciężki przedmiot. Odwróciła głowę, jej oczy się rozszerzyły. Chciała wrzeszczeć, lecz ze ściśniętego gardła nie była w stanie wydobyć ani jednego dźwięku.

Koszmar trwał. Napastnik nadal tu był, na podłodze. Przykucnął na czworakach, jak zwierzę. Z jego ręki ściekała krew, miał pokrwawioną twarz, ale się ruszał, cały czas się ruszał. Czyżby kierował się ku niej?

Chciała wstać, jak najszybciej, i uciec. Nie mogła jednak się poruszyć. Czuła się tak, jakby była odlana z ołowiu, jak to zwykle bywa w koszmarach, gdy nadchodzi potwór gotowy do uczty.

I wtedy monstrum ją ujrzało.

Mężczyzna miał przekrwione oczy, zaślinione usta. Wcielony diabeł. Matko Boska, diabeł, ruszył ku niej, pełzał, centymetr po centymetrze, prosto w jej kierunku. Widziała na jego policzkach i nosie drobne, fioletowe żyłki, sztywne włoski, wyrastające z uszu. Przez cały czas obserwował ją małymi, czerwonymi od krwi, zapuchniętymi ślepiami. Wyciągnął rękę…

Nie ku niej, chciał chwycić stół. Wsparł się na blacie i powoli podźwignął. Po chwili stał wyprostowany, niewiarygodnie wielki. Swoim cielskiem wypełniał całą przestrzeń…

Już nie patrzył na dziewczynę. Może ani przez chwilę go nie interesowała. Chciał wstać i potrzebował do tego stołu. Teraz szedł, chwiejnie, posuwając nogami. Minął ją i znikł na korytarzu. Po chwili trzasnęły zamykane drzwi.

Odszedł. Wreszcie.

Juanita poczuła, jak do jej zmartwiałych kończyn wraca życie. Zerwała się na równe nogi i pognała przed siebie.

– Ciociu Mercedes! Ciociu Mercedes…

Znieruchomiała na progu drzwi do pokoju ciotki.

Koszmar trwał.

Tym razem nie wytrzymała i wrzasnęła.

Zaniepokojony Uli natychmiast przybiegł jej na pomoc.

– Stój! – krzyknął. – Odsuń się, nie wchodź tam.

Ani drgnęła.

Podszedł bliżej, położył dłoń na jej ramieniu.

– Lepiej stąd odejdź, mała damo – powiedział cicho. – To nie jest widok dla ciebie.

Nadal się nie poruszyła. Wtedy zauważył, że jej oczy są puste, całkowicie pozbawione wyrazu, a jej twarz pobladła tak bardzo, że przypominała śnieg.

Przynajmniej nie protestowała, gdy ją łagodnie prowadził. Nie odepchnęła mu ręki, nie uciekła i nie schowała się, jak to często czyniły dziewczęta, gdy doświadczały takich potworności.

– Usiądź na chwilę.

Machinalnie wykonała polecenie, przez cały czas z otępiałym obliczem. Zaprowadził ją do stołu. Srebra znikły, rzecz jasna, napastnicy wypili większość wina, ale została odrobina trunku. Uli przetarł kieliszek obrusem, napełnił naczynie i podał dziewczynie. Siedziała bez ruchu, w takiej samej pozycji, w jakiej ją pozostawił.

– Weź. Wypij. Dobrze ci zrobi.

Musiał jednak przystawić kieliszek do jej ust – nie chciała lub nie mogła go trzymać samodzielnie.

– Już dobrze, mała damo – przemówił do niej cichym głosem. – Wiem, to było potworne, ale już się skończyło. Wino dobrze ci zrobi. Wystarczy jeden łyk. Dobrze. Spróbuj wypić jeszcze odrobinę.

Więcej nie mogła. Łzy napłynęły jej do oczu.

– Kim była ta biedna dama? Twoją mamą? No, już, spróbuj powiedzieć. Kim ona była?

– Ciotką. To była ciotka Mercedes.

Przynajmniej nie matka.

Zaczął rozmyślać o Garroux i jego ludziach. Uznał, że z pewnością powrócą, gdy tylko zgromadzą posiłki. Garroux z pewnością o to zadba. Uli musiał uciekać. Na dodatek nie wolno mu było zostawić dziewczyny.

– Znasz sąsiadów? No już, weź się w garść. Tu nie jesteś bezpieczna. Spytałem, czy znasz sąsiadów. Jak mają na nazwisko?

– P… Padilla.

– Dobrze. Pójdziemy do nich. Zabierzesz ze sobą jakieś drobiazgi? Musisz się pospieszyć, ci ludzie pewnie wrócą.

Groźba powrotu łotrów poskutkowała. Juanita chwiejnie wstała.

– Oprzyj się na moim ramieniu. Dokąd chcesz iść? Do swojego pokoju?

Pokręciła przecząco głową.

– W porządku. Najwyżej wrócisz po swoje rzeczy, kiedy wojsko opuści miasto.

Podniósł włócznię wraz z przywiązanym do niej bagażem, a następnie wyprowadził dziewczynę przez frontowe drzwi. Na dworze rozejrzał się ostrożnie. Ulica była pusta. Kilka niewielkich, rdzawobrązowych plamek na bruku sprawiło, że Uli uśmiechnął się ponuro. Garroux bez trudu trafi tu z powrotem. Pozostawił po sobie szlak, niczym ślimak.

Musieli długo stukać do drzwi, zanim ktoś z rodziny Padilla postanowił się odezwać, a nawet wtedy nie otworzono przed nimi podwoi. Sąsiedzi najpierw obejrzeli dziewczynę i przekonali się, że to naprawdę Juanita.

Ostrożności nigdy za wiele. To dobrze. Przyjęli dziewczynę, gdy Uli wyjaśnił, co się zdarzyło w domu jej ciotki. Nie było czasu na zadawanie pytań. Co do dziewczyny… Cóż, Uli pomyślał, że wkrótce sami się przekonają, iż muszą zaczekać na jej wyjaśnienia. Juanita nie uczestniczyła w rozmowie, ale kiedy zaczął się zbierać do wyjścia, wyciągnęła ku niemu ręce i powiedziała coś niezrozumiale. Nie pojął jej słów. Uśmiechnął się szeroko, skinął głową i odszedł.

Nic więcej nie mógł dla niej uczynić. Wiedział, że dziewczyna dojdzie do siebie. Tak, młode kobiety zawsze sobie dawały radę, a poza tym przybył z odsieczą na czas.

Tym razem uśmiechnął się do siebie. W ostatniej chwili uratował dziewczynę, ale teraz musiał pomyśleć o sobie. Jeśli nie zadba o siebie, sprawy mogą przybrać niekorzystny obrót. Wyczyny Garroux i jego ludzi były rzeczą normalną, kiedy miasto zdobywano siłą. O Pampelunę nie trzeba jednak było toczyć bojów. Pampelunę wyzwolono. Mężczyźni mogli sobie poużywać w oswobodzonym mieście, niemniej taka rozrywka miała pewne granice. Nie wdziera się do przyzwoitego domu, nie morduje się trzech osób – w tym dwóch kobiet – a potem nie usiłuje się zrekompensować straty, robiąc dziecko pozostałej przy życiu młódce. Nie tylko Garroux i jego ludzie tak postępowali. Monsignore z Couserans nie był specjalnie wybredny, dobierając żołnierzy do tej kampanii. Ludzie z Bajonny byli gorsi.

Jeśli generał dowie się o tym (a z pewnością tak się stanie, chyba że pampeluńczycy to najgorsze tchórze pod słońcem i nie odważą się choćby złożyć skargi), wówczas winnych nie ominie kara.

W takiej sytuacji żołnierz powinien powiadomić swojego sierżanta. Sierżant Philippart nie należał do osób, które przepuściłaby gwardia papieska lub cesarska straż przyboczna, ale można się było z nim dogadać, gdy nie leżał pijany w trupa. Czyli rzadko.

Problem polegał na tym, że Uli służył pod jego rozkazami od zaledwie dwóch miesięcy i dotąd nie miał okazji dowieść swojej wartości. Gdyby dał się poznać jako dobry żołnierz, poszedłby od razu do kapitana de Brissaca. Żaden dowódca nie chce tracić dobrego podkomendnego tylko z powodu drobnego nieporozumienia z jakimś sierżantem. Tyle że de Brissac uważał sierżanta Garroux za świetnego żołnierza, a o Długim Ulim nie wiedział prawie nic. Na domiar złego, wszyscy ludzie wokół Ulego byli Gaskończykami. On sam pochodził ze Szwajcarii.

Co robić. Może Garroux zdążył już sobie znaleźć dobrą posadę, knajpę, i upić się do nieprzytomności. Gdyby tak się stało, raczej nie miałby ochoty uganiać się za szwajcarskim awanturnikiem, który zranił go w rękę.

Ale nawet wówczas nie zapomniałby o tym, co mu się zdarzyło, zwłaszcza, że uległ na oczach swoich ludzi. Nie był takim typem człowieka. Prędzej czy później zechce spłacić dług.

Uli nagle znieruchomiał.

Zza rogu wyłoniła się drużyna, złożona z około tuzina żołnierzy. Maszerowali ramię w ramię, a człowiek pośrodku wyglądał jak Garroux… To był Garroux. Mężczyźni po jego bokach nosili szkarłatne płaszcze – na ich widok jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uspokajali się najzuchwalsi uczestniczy bójek w posadach… Ludzie w szkarłacie byli podwładnymi profosa.

Zobaczyli go, Garroux wskazał go palcem i wszyscy rzucili się biegiem w jego kierunku.

Uli stał nieruchomo. Wśród biegnących dostrzegł jeszcze jednego człowieka, którego znał – brakowało mu dwóch palców.

Uśmiechnął się ze świadomością, co mu grozi. Nie zaskoczyły go krzyki Garroux.

– To ten! – wołał żołdak. – Przyłapaliśmy go na gorącym uczynku!

Zamordował troje ludzi w tamtym domu, a potem zaatakował nas, gdy usiłowaliśmy go aresztować.

– Oddaj broń – warknął jeden z podwładnych profosa.

Uli pogodnie skinął głową.

– Łap – powiedział i rzucił ku niemu włócznię. Mężczyzna chwycił ją obiema rękoma, ale zgiął się wpół pod ciężarem broni. – Widzisz – ciągnął Uli. – Wiedziałem, że prędzej czy później uprzejmie mi się pokłonisz. Masz, weź Małego Hansa i pamiętaj, traktuj go dobrze. To wierny przyjaciel.

– Wątpię, byś jeszcze kiedyś potrzebował tej wykałaczki – mruknął drugi podkomendny profosa. – Ejże, Garroux, potrzymaj to. Muszę mu związać dłonie.

Uli ze smutkiem pokręcił głową.

– Nie powinieneś był tego robić – westchnął. – Zacną stal oddałeś w takie ręce. To poważny błąd. Dokąd idziemy?

– Tam, gdzie rosną dostatecznie wysokie drzewa – wyjaśnił mężczyzna w szkarłatnym płaszczu.

Mijał się jednak z prawdą, przynajmniej pod tym względem. Na Plaza Mayor nie rosły żadne drzewa, bo przecież nie można nazwać drzewem prowizorycznej konstrukcji, wzniesionej pośrodku placu. Rzecz składała się z dwóch wielkich, pionowych belek, wbitych w ziemię w odległości około dziesięciu kroków jedna od drugiej. Ich wierzchołki były połączone poziomą belką, dzięki czemu całość wyglądała jak najprostszy z możliwych łuk triumfalny. Być może jednak ktoś mógłby określić tę konstrukcję mianem drzewa: drzewa owocowego. Wisiało na nim kilkanaście owoców: ludzi, a raczej tego, co po nich zostało. Jeden z nich jeszcze podrygiwał.

Uli pomyślał, że tak wygląda drzewo śmierci i zastanowił się, czemu przyszło mu to do głowy i czy on będzie następnym owocem, który zawiśnie na tej roślinie.

Na Plaza Mayor tłoczyły się setki ludzi – cywile i żołnierze, a dobiegający z oddali hałas przypominał brzęczenie pszczół.

Za placem wznosiły się strome, szare mury cytadeli. Uli przyjrzał się jej z zainteresowaniem. Zza murów wystawały włócznie, dostrzegł też dwie armaty. Na fortyfikacji nadal łopotała hiszpańska flaga. Załoga umocnienia nie złożyła broni. Dlaczego naczelny dowódca pozwalał, aby jego żołnierze mieszali się z mieszkańcami Pampeluny, kiedy cytadela jeszcze się nie poddała? Na placu znajdowało się niewielu, nie więcej niż stu żołnierzy, podczas gdy nieopodal, w podcieniach kolumnady, lśniły zbroje i broń, a wyloty wszystkich ulic od południa i zachodu placu były zapełnione wojskiem.

Załoga twierdzy najwyraźniej tak samo ociągała się z kapitulacją, jak mieszkańcy miasta się z nią pospieszyli. Może głupotą było ustawienie tego… drzewa w miejscu, w którym było widoczne z cytadeli. W rezultacie obrońcy musieli myśleć o tym, jak mogą skończyć.

Na myśl o tym Uli się roześmiał, a ponury podkomendny profosa u jego boku spytał, co go rozbawiło. Uli wyjaśnił.

– Ty ignorancie – burknął człowiek w szkarłacie. – Wszyscy ci wisielcy to żołnierze, którzy pohańbili naszą armię, tak samo, jak ty to uczyniłeś. Jego ekscelencja naczelny dowódca pragnie zademonstrować ludziom z cytadeli, że nie zamierza tolerować braku dyscypliny.

Uli zatrzymał się z taką gwałtownością, że obu podwładnych profosa przystanęło wraz z nim.

– Zaraz, zaraz – zaprotestował ze złością.

Wszyscy znieruchomieli i popatrzyli na więźnia.

– Co się stało, człowieku?

– Jedna sprawa – oświadczył Uli. – Zostałem o coś oskarżony, a wy mnie aresztowaliście. I bardzo dobrze. Tyle że jak dotąd nie odbył się proces, a dopóki nie zostałem uznany za winnego i skazany, nie macie prawa twierdzić, że pohańbiłem armię!

– Co za bezczelność! – ryknął Garroux. – Jesteś hańbą dla wojska i zaraz pokażę ci, jak wielką.

Uderzył Szwajcara w twarz, zanim człowiek w szkarłacie zdążył go powstrzymać.

– Dość! – rozkazał mężczyzna. – Nie wolno zaczepiać więźnia.

– Nic nie szkodzi – wtrącił się Uli. – Jego nikt nie nauczył, czym jest hańba. Gdyby znał znaczenie tego słowa, nie uderzyłby człowieka o związanych rękach. Może się czegoś nauczy na stare lata.

– Nie gadaj tyle – warknął człowiek w szkarłacie. – Będziesz się tłumaczył później, przed naczelnym profosem, o ile ci na to pozwoli. A teraz rusz się, idziemy.

Gdy dotarli do placu, skręcili w prawo i weszli do kolumnady.

Naczelny profos siedział przy stole, wypożyczonym z pobliskiego sklepu. Niskiego wzrostu mężczyzna miał okrągłą twarz, pucułowate policzki oraz zimne, szkliste oczy.

– Kim jesteś? – spytał znudzonym tonem.

– Ulric von der Flue, starszy szeregowy, kompania kapitana de Brissaca, a do tego durny osioł.

Naczelny profos zamrugał.

– Może akurat ten człowiek naprawdę wie, kim jest – powiedział. – O co go oskarżacie?

– Morderstwo, wdarcie się do spokojnego domu z intencją kradzieży, niesubordynację, napad z bronią na przełożonego – wyrecytował Garroux szybko.

Naczelny profos popatrzył na Uliego.

– Masz coś do powiedzenia?

– Tak – odparł Uli. – Sierżant Garroux nieco się zagalopował. Zrobił wszystko, co powiedział, z wyjątkiem ataku na przełożonego, o ile mi wiadomo. Ja jestem jedynie starszym szeregowym, jak już wspomniałem.

Naczelny profos pokręcił głową.

– Masz coś do powiedzenia? – powtórzył ostrzejszym tonem.

Na placu wybuchło jakieś zamieszanie. Wyglądało to tak, jakby ręka niewidzialnego olbrzymia zaczęła mieszać tam łyżką. Tłumy ludzi biegały w kółko, a następnie nikły w uliczkach po lewej stronie placu. Z przeciwnej strony dały się słyszeć werble, i zawodzenie trąbki.

Uli zaczął opowiadać.

– Kłamstwa! – wrzasnął Garroux po drugim zdaniu. – To on wdarł się do domu, tam go znaleźliśmy. Mam na to czterech świadków.

– Chcę wysłuchać jego wersji – oznajmił profos lodowato.

Uli mówił dalej, ale widział, że profos słucha nieuważnie. Spojrzenie jego załzawionych oczu omiatało raz po raz cały plac. Kilka oddziałów żołnierzy zaczęło zajmować tam pozycje, a grupka zziajanych i spoconych mężczyzn przytargała armatę.

– Coś musiało pójść nie tak – powiedział profos z namysłem.

– …i wyszli. – Opowieść Ulego dobiegała końca. – Postanowili, że ja zapłacę za ich uczynki. Dlatego jestem durnym osłem. W innym wypadku pozwoliłbym sierżantowi Garroux zająć się tą dziewczyną, tak jak tego pragnął, ktoś inny by odkrył, że w tym domu zamordowano trzy osoby. A najgorsze, że teraz postąpiłbym tak samo, jak postąpiłem.

Naczelny profos patrzył na niego bez wyrazu.

– Świadkowie… – odezwał się. – Sierżant Garroux twierdzi, że może przedstawić czterech świadków. A ty?

Właśnie mijał ich oddział ciężkozbrojnej piechoty. Jeden z oficerów krzyknął do profosa:

– Proszę zabierać stąd tych ludzi. Za chwilę zjawi się dowódca. Szturmujemy cytadelę.

– Mam tylko jednego świadka – odparł Uli. – Tę dziewczynę. Ale przynajmniej nie jest podejrzana o morderstwo.

– Może i nie – zauważył naczelny profos. – Jednak nie stoi wśród nas, a nie ma czasu do stracenia. Obawiam się, że musisz zawisnąć.

Wtaczano właśnie następną armatę, która przypominała głowę gigantycznej ropuchy. Hałas był nie do zniesienia. Uli nie dosłyszał słów profosa, ale domyślił się, jaki zapadł wyrok, gdy jeden z podkomendnych profosa skinął na drobnego księdza, by ten podszedł do więźnia.

Długa blizna na czole Ulego zaczęła się wybrzuszać.

– Moja kompania rusza! – wykrzyknął. – Proszę mi pozwolić iść z nimi. Możecie mnie powiesić po ataku, jeśli uważacie, że to koniecznie.

Jednak naczelny profos się spieszył. Machnął ręką na księdza, by ten robił, co do niego należy.

Uli rozglądał się desperacko w poszukiwaniu kapitana de Brissaca albo sierżanta Philipparta, ale jego kompania odeszła zbyt daleko, by zdołał kogokolwiek rozpoznać. Jego towarzysze zajmowali pozycje tuż obok oddziału wyposażonego w długie drabiny.

Ujrzał przed sobą smutne oblicze księdza. Podkomendni profosa cofnęli się machinalnie.

Tego dnia mały ksiądz spoglądał w oczy wielu ludzi, którzy szli na śmierć. Zaciągnęli go tu na plac tuż po odprawionej Mszy świętej, nawet nie miał czasu zjeść śniadania. Domyślał się, że pewnie przez cały dzień nie zdoła nic przegryźć, gdyż wkrótce zaczną umierać dziesiątki mężczyzn, choć w bitwie, nie na szubienicy. Myślał o tym, jakie to straszne, że zdarzy się tyle zbrodni między Mszą świętą a jego pierwszym posiłkiem, między posiłkiem duszy a posiłkiem ciała. Była to jednak ulotna myśl, zapomniał o niej w tej samej chwili, w której napotkał wzrok skazanego, rozbiegany i pełen rozpaczy, znacznie bardziej spragniony życia na ziemi, niż życia w niebiesiech. Ksiądz czuł się zbyt nieważny, zbyt niedopasowany, by pomieścić w sobie wielki strumień boskiego miłosierdzia. Miał spierzchnięte usta, głos mu się załamywał. Nie mógł się przebić przez piekielny gwar wokoło.

Choć wysoki szczupły mężczyzna w blizną nad okiem zdawał się rozumieć jego słowa, potrząsnął głową. Nie miał zamiaru wyspowiadać się ze swoich grzechów. Ksiądz wyprostował cienką szyję i usłyszał kilka słów skazańca:

– Nie ma potrzeby… niewinny…

Ksiądz westchnął. Aż trudno mu było uwierzyć, że w obliczu nieuchronnej śmierci człowiek może kłamać. Uniósł krucyfiks.

– Nie ty pierwszy umrzesz za niepopełnione przez siebie grzechy. On też tak umarł, czyż nie?

Skazaniec zrozumiał. Skinął głową, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Drobny ksiądz go pobłogosławił, a więzień przyklęknął na kolanie, jak to żołnierze. To wszystko wyglądało raczej jak wymiana uprzejmości niż akt skruchy, i ksiądz znowu westchnął, bo wiele razy widział ludzi, których z Bogiem łączyła jedynie pozorna bliskość. Niektórym zabrakło nawet tego.

Gdy tylko więzień wstał, dwaj podkomendni profosa złapali go pod pachy i zaczęli prowadzić do prymitywnego łuku triumfalnego na środku placu.

Za nimi szedł ksiądz, potem naczelny profos, a następnie tłumek, w którym byli sierżant Garroux i jego ludzie. Z uśmiechem trącali się w boki.

Pochód szedł jednak wolno.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Złota nić.