Złota nić. Rozdział szósty

– Znakomity początek, prawda, lordzie biskupie? – spytał Andre de Foix. Był w doskonałym humorze, chociaż uznał łóżko burmistrza za obmierzłe, a jego kwaterę zupełnie nieodpowiednią dla oficera. Trudno jednak było uniknąć takich niedogodności na wojnie. Przeciągnął się i dyskretnie ziewnął.

Biskup Couserans uśmiechnął się.

– Należało jednak zająć kwaterę w pałacu wicekróla.

– Niemożliwe. Pałac jest w opłakanym stanie. Został całkowicie złupiony przez naszą lojalną, jednak zachłanną lokalną społeczność. Nawet pies nie chciałby tam zamieszkać. Dla odmiany muszę powiesić kilku tutejszych. Szkoda mi starego Najery. Nie jest bogaczem, co, jak mi mówiono, świadczy o jego uczciwości. Rzadka zaleta.

– Zastanawiam się, gdzie jest teraz książę Najery. – Biskup lekko zmarszczył brwi.

– No właśnie, szkoda, że go nie dorwaliśmy, prawda? Szczwany lis. Zbiegł w samą porę. Herrera twierdzi, że wysłał jedno z tych heroicznych poleceń: brońcie cytadeli albo gińcie. Łatwo wydać taki rozkaz, gdy samemu jest się bezpiecznym. Właściwie to nawet lubię Herrerę. Jest bystry. Wie, ekscelencja, co powiedział? „Zrobiłem, co mi nakazano. Na szczęście książę dał mi alternatywę. Wolałem bronić cytadeli niż zginąć”. Teraz siedzi w jednej z komnat moich ordynansów i pisze list z wyjaśnieniami do cesarza. Heroiczna obrona Pampeluny. Święci Pańscy! Przecenialiśmy tych Hiszpanów.

– Chciałbym wiedzieć, gdzie jest książę – oświadczył monsignore Couserans. – Odwagi mu nie brakuje. Nie jest również zdrajcą. Herrera to nie Hiszpan. A gdyby ten młody oficer nie został wczoraj ranny…

– A tak. To on był odpowiedzialny za opór. Co mi przypomina…

Dowódca potrząsnął srebrnym dzwonkiem, natychmiast pojawił się ordynans.

– Kto czeka na zewnątrz, Martin?

– Burmistrz.

– A niech czeka. Kto jeszcze?

– Przeor zakonu świętego Dominika.

– Za chwilę się z nim spotkam. I?

– Szwajcarski żołnierz, który upiera się, że wasza wysokość kazał mu się zameldować.

– No właśnie. Przysłać go. – Ordynans wyszedł. – Nie wolno rozczarowywać człowieka, który oddał nam przysługę – dodał Foix. Następnym razem może jej nie oddać. Niemal tysiąc dziewięciuset więźniów. Tego ranka dostałem pełne listy. Myślę, że najpóźniej jutro król Henryk może bezpiecznie wkroczyć do swojej lojalnej stolicy. Do tego czasu pałac zapewne będzie w nieco lepszym stanie. I proszę się nie niepokoić księciem Najery. Chyba wiem, gdzie go znaleźć.

– Zapewne już nie w Nawarze, jak mniemam – powiedział biskup.

– W rzeczy samej. Zbiegł do Logrono. Lepsza forteca i mocniejszy garnizon niż w Pampelunie.

– To logiczne. – Biskup pokiwał głową. – I niebezpieczne. Wykorzysta Logrono jako punkt zbiorczy dla armii.

– Jeśli wasze kazania są równie rozsądne jak wasze rozumowanie, muszę pogratulować waszej diecezji, ekscelencjo. Najera jest w tarapatach. Pisał do cesarza list za listem i nie doczekał się odpowiedzi. Częściowo dlatego, że przejęliśmy listy, a częściowo, gdyż Karol jest zbyt zajęty sprawami cesarstwa, by zawracać sobie głowę tą wojenką – i dzięki za to wszystkim świętym. A zatem wykorzysta Logrono jako punkt zbiorczy i będzie usiłował zebrać armię. Dlatego musimy go uprzedzić.

– Chcesz go zaatakować w Logrono, panie? – spytał biskup z niedowierzaniem. – Ależ to oznacza atak na Kastylię, samo serce Hiszpanii. Karol będzie musiał na to zareagować.

– A zatem mam czekać, aż Najera zbierze armię dość dużą, by raz jeszcze usunąć nas z Nawary? Muszę go zmiażdżyć, póki nie jest na to gotowy. Za dwa tygodnie, góra za trzy, będziemy tu z powrotem. Wcale nie mam zamiaru podbijać całej Hiszpanii. Muszę jednak na czas pokonać Najerę.

Dopiero wtedy zorientowali się, że nie są już sami w pomieszczeniu.

Wrócił ordynans i nerwowo przestępował z nogi na nogę. Towarzyszył mu wysoki, szczupły żołnierz z włócznią niczym długi maszt i z oburęcznym mieczem, którym z pewnością nie pogardziłby sam Goliat.

Nie sposób było powiedzieć, ile tych dwóch słyszało z rozmowy – tym bardziej nie sposób było ich o to zapytać.

Uli doskonale się orientował, że jego przyjście wprawiło w zakłopotanie obu dowódców. Zbyt długo już służył w armii by nie mieć świadomości, że zbyt rozległa wiedza jest niebezpieczna, i usiłował wyglądać na głąba.

De Foix uśmiechnął się bez przekonania.

– Ekscelencjo – zaczął. – Wypada, bym nagrodził tego zacnego człowieka w twej obecności. Zapewne należy do którejś z twoich jednostek, choć moim zdaniem nie wygląda na Gaskończyka. Skąd jesteś, dobry człowieku?

– Ze Szwajcarii, ekscelencjo.

– Mogłem się domyślić. Wy, Szwajcarzy, sprawiacie kłopoty już od czasów Juliusza Cezara. Jak sądzę, należałeś kiedyś do papieskiej straży…

– Tak, ekscelencjo.

A zatem kapitan de Brissac uznał za stosowne wysłać raport do naczelnego dowódcy.

– Najwyraźniej jednak nie poszczęściło ci się u przełożonych – ciągnął uśmiechnięty de Foix. – Ojciec Święty chyba ci nie odpowiadał, wczoraj też ktoś był z ciebie niezadowolony. Tak, tak, wiem, że zostałeś niesłusznie oskarżony, ale nie wdawajmy się teraz w szczegóły. Marnujesz się w piechocie? Nie zechciałbyś zostać sierżantem dowodzącym tymi trzema działami?

– Dziękuję, ekscelencjo.

– Załatwione. W stosownym czasie zamelduj się u Pitoux. Masz, weź… – Rzucił Ulemu skórzany woreczek, Szwajcar złapał go zręcznie. Woreczek był całkiem ciężki. – Dwadzieścia pięć dukatów – powiedział de Foix. – Nagroda za oficera, którego zranił twój strzał. Nawiasem mówiąc, powinieneś mu złożyć wyrazy szacunku. Przynajmniej tyle możesz zrobić, jeśli miażdżysz nogi człowieka kulą armatnią. Moi medycy usiłują utrzymać go przy życiu. Hola… – Nagle coś błysnęło w oczach de Foix, uśmiechnął się szerzej. – Zrobię dla ciebie coś jeszcze. – Wstał. – Oficer, którego postrzeliłeś, to baskijski szlachcic. Don Iñigo de Loyola y Licona. Dzielny człowiek. Chcę, by bezpiecznie dotarł do zamku swych przodków, gdy tylko będzie w stanie podróżować. Medycy twierdzą, że wkrótce okaże się to możliwe. Ty będziesz odpowiedzialny za transport rannego. To wielki zaszczyt, sierżancie. Właściwie powinienem zlecić to zadanie oficerowi, ale skoro to właśnie ty odpowiadasz za tę ranę, żeby sprawiedliwości stała się zadość, również i ty powinieneś się tym zająć. Ordynans, niech ktoś odprowadzi sierżanta do kwatery jeńca. Dopilnuj, by otrzymał niezbędne uposażenie na wydatki związane z podróżą. Sześciu ludzi i karetę bądź lektykę, jak tam zdecydują medycy. Wprowadź, proszę, tego zacnego przeora klasztoru dominikanów.

Uli wymamrotał podziękowania i został wyprowadzony. Dwadzieścia pięć dukatów stanowiło przyzwoitą nagrodę, do tego sierżant miał uposażenie pięciokrotnie wyższe niż zwykły żołnierz.

Stary Pitoux nie powinien stanowić przeszkody, a sztuka artyleryjska była znacznie bardziej interesująca niż inne zajęcia w armii. Jak dotąd, całkiem nieźle.

A co do pomysłu, by to właśnie on stanął na czele transportu rannego oficera…

Szwajcar wyszczerzył zęby. Sytuacja była oczywista. Zbyt wiele usłyszał, i choć Uli udawał durnia, naczelny dowódca postanowił nie ryzykować. Część oddziałów mogłaby się przerazić, gdyby żołnierze wiedzieli, że ich następnym zadaniem będzie inwazja Kastylii. Istniało również niebezpieczeństwo, że i wrogowie coś zwęszą, jeśli sprawa zbyt wcześnie wyjdzie na jaw. Lepiej było wysłać człowieka, który wiedział za dużo, z zadaniem tam, gdzie nie narobi szkód, przydzielić mu jakieś łatwe, ceremonialne zlecenie, jak eskorta rannego oficera do jego miejsca zamieszkania – nawet jeśli oznaczało to brak pierwszorzędnego artylerzysty podczas zbliżającego się oblężenia Logrono.

Ordynans poprowadził go przez podwórze do niewielkiego białego budynku, gdzie mieściła się kwatera pojmanych oficerów. Przedstawił Ulego naczelnemu dowódcy straży, ponurakowi w średnim wieku z imponującym wąsem. Mężczyzna zwał się Breveux. Następnie ordynans wyszedł.

– A więc zamierzasz pozbawić mnie jednego z tych hiszpańskich pyszałków – mruknął Breveux. – Szkoda, że nie możesz zabrać ze sobą wszystkich. Dowódca tak się o niego troszczy, jakby miał do czynienia z rodzonym synem cesarza. Przydzielił mu trzech medyków. Jeniec musi mieć to, musi mieć owo. Co w nim takiego wspaniałego?

Szli teraz przez wąski korytarz.

– Jest tu. – Breveux wskazał głową drzwi na jego końcu. – Zabieraj go sobie i udanej podróży.

– Będę potrzebował karety albo lektyki – powiedział Uli. – Medycy zadecydują czym przewieźć rannego.

Breveux pokiwał głową.

– Obie nogi ma w kiepskim stanie. Nie narobi już zbyt wiele szkody w świecie. Hej, czy to nie ty wystrzeliłeś z działa? Tak myślałem. Trzeba było zadrzeć lufę o parę centymetrów, już byłoby po nim.

Uli nie widział potrzeby, by wyjaśniać temu nerwusowi, że strzał „kilka centymetrów wyżej” posłałby kulę w przestrzeń.

Uli wszedł do celi.

Breveux nie przesadził. W rzeczy samej, aż trzech medyków doglądało pacjenta, czy też raczej byli pogrążeni z nim w rozmowie. Jeniec był całkowicie przytomny. Siedział podparty poduszkami, a gruby koc okrywał jego ciało od pasa w dół.

Uli patrzył na niego z zaciekawieniem. Kiedy ten człowiek upadł, obrońcy cytadeli się poddali. Musiało być w nim coś niezwykłego.

Ujrzał pięknie wysklepioną czaszkę, jedynie czoło wydawało się zbyt wysokie, czyżby z powodu lekko rzedniejących włosów? Nie, przecież jeniec miał nie więcej niż trzydzieści lat. Ciemne oczy, nieco skośne, raczej ciężkie powieki, pokaźny, zgrabny nos i usta zaciśnięte tak mocno, jakby mężczyzna ten używał ich najwyżej raz w roku. Było oczywiste, że cierpi, był niemal równie blady, jak jego koszula. Musiał stracić naprawdę sporo krwi.

Jeden z medyków podszedł do Ulego.

– Przyszedłeś spytać o pacjenta? – chciał wiedzieć.

Uli skinął głową.

– Naczelny dowódca nakazał mi zająć się transportem jeńca – wyjaśnił. – Gdy tylko będzie zdolny do podróży, mam zabrać go do domu.

– O, można go przewozić – powiedział medyk pośpiesznie. – Moi uczeni koledzy i ja zrobiliśmy wszystko, co możliwe, a pacjent bez wątpienia szybciej wyzdrowieje w znajomym otoczeniu. Naturalnie pod warunkiem, że zostanie mu zapewniona niezbędna opieka medyczna, co zapewne jest wykonalne, choć medycy w tym kraju… – Wymownie wzruszył ramionami.

Uli patrzył na niego ze źle skrywaną pogardą. Żywił zdrową nienawiść wytrawnego żołnierza dla medyków. Większość z nich stanowili bezduszni, nieskuteczni ludzie, którzy ukrywali ignorancję za murem łacińskiej paplaniny. Nazywano ich „nieprzyjaciółmi na tyłach”.

Może chcieli pozbyć się pacjenta, bo doszli do wniosku, że umrze im na rękach i obawiali się gniewu dowódcy, który tak bardzo interesował się dobrym zdrowiem rannego.

Tak czy owak, Uli musiał im wierzyć.

– Powinniśmy wziąć karetę czy lektykę? – spytał uprzejmie.

Medyk zastanowił się nad tym.

– Doradzałbym lektykę – odparł, wydymając pulchne wargi. – Tutejsze drogi są w kiepskim stanie, a transport powinien przebiegać możliwie bez powikłań.

To przynajmniej brzmiało rozsądnie. Uli skinął głową i poszedł poinformować Breveux o ustaleniach.

– Lektyka, co? I jeszcze siedmiu ludzi, żeby jechał z pompą, jak hiszpańscy infanci. A niech ich wszystkich. Co jeszcze? Dobrze, dostanie lektykę. W domu burmistrza jest ich sporo.

Breveux oddalił się ciężkim krokiem, i dokładnie w tej samej chwili zjawił się ordynans ze skórzaną torbą pełną pieniędzy na wydatki związane z podróżą.

Dowódca nie może narzekać na służbę, pomyślał Uli, gdy wrócił do kwatery jeńca. Przystanął w drzwiach.

Hiszpan siedział na łóżku i konwersował z medykami.

– Byli panowie niezwykle pomocni. Proszę przyjąć moją tarczę, sztylet i pancerz jako wyraz wdzięczności za waszą troskę i uprzejmość.

Dary były cenne. Medycy skłonili się, wychwalając hojność rannego. Ulego uderzyły maniery młodego Hiszpana. Nie był wyniosły, arogancki, ale prawił komplementy tak, jak władca wychwalający dobrych służących. Uprzejmość wydawała się wznosić niewidzialną barierę między nim a trzema lekarzami. Zareagowali instynktownie, kłaniając się, wycofując i życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia, jakby pozostawali na jego usługach przez całe życie.

Uli przypomniał sobie, jak wiele lat wcześniej wielki kapitan szwajcarskiej gwardii, Kaspar von Silenen, powiedział, nie do Ulego, który w tamtych czasach był pacholęciem, lecz do wysokiego urzędnika papieskiego: „Hiszpanie mają dziewięćdziesiąt dziewięć sposobów okazywania uprzejmości, tak jak muzułmanie mają dziewięćdziesiąt dziewięć imion dla Allacha. Ale tylko co drugi Hiszpan będzie wiedział, na który sposób okazano mu uprzejmość. Ja nigdy nie poznam tej różnicy, jednej rzeczy jestem jednak pewien: co najmniej dziewięćdziesiąt z tych dziewięćdziesięciu dziewięciu sposobów to najzwyklejsze grubiaństwo, choć polukrowane. Nazywamy ich fałszywcami, lecz nimi nie są. W taki sposób się porozumiewają, oczekują też od człowieka, że zrozumie, i uważają go za beznadziejnego barbarzyńcę, jeśli tego nie pojmuje”.

Jaka szkoda, że nikt nie mógł powiedzieć teraz Ulemu, jakim rodzajem uprzejmości posługuje się Hiszpan. Medycy jednak widzieli tylko lukier i bardzo im zasmakował.

Uli otarł usta wierzchem dłoni. Z takim człowiekiem należało postępować formalnie. Odchrząknął, a gdy jeden z medyków odwrócił się ku niemu, Szwajcar powiedział:

– Nazywam się Ulric von der Flue, sierżant działonowy. Mogę prosić o przedstawienie mnie szlachetnemu kapitanowi?

Doktor był nieco zdumiony, ale zrobił, co mu nakazano, i po raz pierwszy młody kapitan popatrzył na Ulego. Skinął mu głową.

– Artyleria – powiedział. – Czy brałeś udział w ostrzelaniu cytadeli?

– Tak, panie kapitanie – odparł Uli cicho.

– Czy sam obsługiwałeś działo?

– Tak, panie kapitanie. – Zaczynało się robić niebezpiecznie.

– Który z trzech strzałów oddałeś?

Uli przełknął ślinę.

– Trzeci, panie kapitanie.

Hiszpan nawet nie mrugnął okiem.

– Gratuluję wyjątkowo celnego strzału, sierżancie – powiedział tylko uprzejmie.

– Bardzo panu dziękuję – odparł Uli. W jego głosie pobrzmiewał znacznie większy respekt niż wtedy, gdy Szwajcar rozmawiał z naczelnym dowódcą, ale nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Chętnie dodałby jeszcze kilka słów, by wyrazić żal z powodu bólu, jaki zadał Hiszpanowi, ale miał trudności ze sformułowaniem tej myśli. Wobec tego powiedział tylko: – Transport będzie gotów za kilka minut, panie kapitanie. Poczekamy na zewnątrz.

– Znakomicie. – Hiszpan ponownie pokiwał głową, a Uli uznał, że jest wolny.

Zasalutował, odwrócił się i wyszedł.

Wędrując korytarzem pomyślał, że jeśli medycy przyłożyli się do pracy, ten człowiek przysporzy jeszcze niektórym wielu kłopotów.

Za drzwiami natknął się na lektykę. Breveux wybrał sześciu krzepko zbudowanych mężczyzn, a Uli ponownie się przedstawił, tym razem zacznie mniej formalnie:

– Jestem sierżant von der Flue, odpowiadam za transport. Ruszamy za kilka minut.

Mężczyźni milczeli niechętnie. Pewnie nie mogli się już doczekać kilku dni, a może i kilku tygodni próżnowania w podbitym mieście i wcale im się nie podobało, że teraz przez dłuższy czas będą musieli dźwigać ciężkie nosze.

Uli zmrużył oczy. Do marszu na Logrono mogło pozostać jeszcze kilka dni, jeśli faktycznie de Foix zamierzał zrealizować ten pomysł. Tymczasem Garroux i jego ludzie mieli wolną rękę. Nawet jeszcze tego wieczoru mogli wyeliminować jedynego świadka, który im zagrażał.

Przez chwilę Uli zastanawiał się, czy ich nie poszukać i nie przemówić im do rozumu, ale zaniechał tej myśli. Pewnie wcale by mu nie uwierzyli, a zresztą w ten sposób sam mógł podsunąć im ten pomysł. Garroux był podejrzliwym draniem.

Uli oparł się o włócznię i zaczął zastanawiać.

Nagle przyszło paru ludzi Breveux z noszami i sześciu mężczyzn odetchnęło z ulgą. Człowiek, którego mieli transportować, był smukłej budowy.

– Ostrożnie – powiedział Uli. – W porządku. Tak panie kapitanie? – spytał, kiedy ranny przywołał go gestem ręki.

– Znasz drogę? – spytał Hiszpan cicho.

– Nie, ale pan zna, panie kapitanie – odparł Uli.

– Pójdziecie przełęczą z Val de Ollo do Gone. Potem miniecie wyżynę Lizarragi. Stamtąd skierujecie się do Urbasy, Olazgutii, Ozaety. Ominiecie port San Juan. Przez pasmo górskie Elguea dotrzecie do Onate i Azpeitii. Tam jest zamek. Możesz to powtórzyć?

Uli posłusznie powtórzył.

– Dziękuję – powiedział oficer grzecznie i oparł się na poduszkach.

Znakomicie, pomyślał Uli. Uśmiechnął się szeroko. Dobry sposób na sprawdzenie kondycji umysłowej człowieka odpowiedzialnego za transport. Ten Hiszpan nie był w ciemię bity. Udawanie przy nim durnia nie miało najmniejszego sensu.

– Czterech ludzi wystąp – zakomenderował. – Lektyka w górę. Za mną.

Znał drogę do przełęczy w Val de Ollo. Armia przywędrowała właśnie tamtędy.

Nagle wiedział już, co robić.

Kiedy dotarli na róg Calle Valladolid, poczekał, aż lektyka się z nim zrówna.

– Poczekacie tu przez kwadrans – zlecił najbliżej stojącemu żołnierzowi. – Pewnie do tego czasu wrócę. Jeśli nie, idźcie tędy, tamtą ulicą, a potem następną, aż wyjdziecie z miasta, i czekajcie na mnie przy ostatniej grupie domów.

Po tych słowach skręcili w lewo.

Dom, w którym wszystko się zaczęło, stał zaledwie kilkaset metrów dalej.

Nawet nie zadał sobie trudu, żeby zadzwonić, powędrował prosto do domu sąsiadów. Dziewczyna mówiła mu, że mieli na nazwisko… Padilla? Jakoś podobnie. Gdy podchodził do domu, ujrzał w pobliskiej bramie mężczyznę. Podszedł pośpiesznie i chwycił go za ramię. Był to człowiek, którego Garroux nazywał Bernac.

– Co ty tu robisz? – spytał Uli złowieszczym tonem. – Gdzie Garroux? Mów, człowieku, bo porachuję ci wszystkie kości.

– Ja… Ja… Ja… Chciałem tylko… Nie zamierzałem zrobić nic złego…

– Gdzie Garroux?

– Nie ma go tu. Kazał… Kazał mi… chciał…

– Gadaj. Co ci kazał?

– Dowiedzieć się, czy…

– Czy będzie świadek przeciwko niemu, a także tobie i twoim kompanom. Wracaj i powiedz mu, że on i ja nie potrzebujemy żadnych świadków. Jeśli znajdę go, a także każdego z was, ścierwa, przy tym domu, skończę, co wczoraj zacząłem. A teraz się odwróć.

Kiedy Bernac posłusznie się odwrócił, Uli bardzo mocno kopnął go w pośladki. Bernac niemal sfrunął z tuzina schodków i padł na twarz.

– Wstawaj i won! – wrzasnął Uli.

Bernac posłuchał. Nawet nie obejrzał się za siebie.

Czy to wystarczy? Być może tak, być może nie. Garroux uzna za bardzo podejrzane, że Bernac spotkał „szwajcarskiego muła” tuż przed domem, w którym mieszkała dziewczyna. Może sobie pomyśleć, że Uli przyszedł po nagrodę za wczorajsze zwycięstwo.

Prychnął. Jednego był pewien: nie zapomnieli o dziewczynie.

Bernac już zdążył zniknąć mu z pola widzenia.

Uli przeszedł na drugą stronę ulicy i zapukał do domu rodziny Padilla. Może Bernac kłamał. Może Garroux połapał się, gdzie się ukrywa dziewczyna i był teraz w domu.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Złota nić.