Złota nić. Rozdział jedenasty

– Tysiąc pięćset żołnierzy, trzysta koni, panie – powiedział Uli. – Będą tu za pięć, sześć godzin.

Andre de Foix odchylił się. Białą, wyperfumowaną dłonią zaczął muskać pięknie podkręcony wąs.

– Słyszałeś, lordzie Elgobarraque? A ty, lordzie biskupie? To Guipuzcoanie, naturalnie. Droga, którą podróżują, nie jest jedyna. Najwyraźniej w końcu się przebudzili. Niedługo będziemy mieli całe stado baskijskich szerszeni na głowach.

Biskup przemierzał dużymi krokami przestronny namiot. Nagle zatrzymał się przed wysokim, szczupłym Szwajcarem.

– Skąd to wszystko wiesz? – spytał wojowniczo.

– Policzyłem ich, panie – padła skromna odpowiedź.

Biskup prychnął.

– Policzyłeś ich, a jednak mówisz, że zjawią się tu za pięć, sześć godzin. Czyli w grę wchodzą trzy możliwości. Pierwsza: pełzną wolno jak ślimaki. Druga: ty przyleciałeś tu na skrzydłach ptaka. Trzecia: jesteś kłamcą. Jak jest naprawdę?

– Nieszczególnie się śpieszyli, panie – odparł Uli spokojnie. – Jeśli ekscelencja zada sobie nieco trudu i wyśle swojego człowieka drogą, którą przybyliśmy, znajdzie trupy czterech mułów, tam, gdzie je porzuciliśmy. Miałem szczęście, że udało mi się zdobyć dwa konie na ostatni etap podróży, inaczej by mnie tu teraz nie było. Ta podróż zajęła nam trzydzieści cztery godziny.

Biskup widział zapadnięte oczy rozmówcy, jego bladość, zakurzoną twarz, dłonie i strój.

– Najwyraźniej zapomniałem o czwartej możliwości – mruknął. – Jesteś dobrym i wiernym żołnierzem. Jak natrafiłeś na tę nieprzyjacielską kolumnę?

Uli uśmiechnął się półgębkiem.

– Moim zadaniem było odtransportowanie do domu rannego oficera, don Iñiga de Loyoli. Po wykonaniu zadania…

– Jak sądzisz, wyzdrowieje? – spytał Andre de Foix z lekkim zaciekawieniem.

– Bez wątpienia – odparł biskup. – Chyba po tak cudownym ocaleniu nie mógłby umrzeć od ran? Ten człowiek jest w rękach Boga.

– Ja zostawiłem go w rękach trzech hiszpańskich chirurgów – zauważył Uli sucho. – Na drogę powrotną dostaliśmy przewodników, a oni tak gorliwie próbowali trzymać nas z dala od głównych dróg, że postanowiłem sprawdzić, co się dzieje.

Andre de Foix pokiwał głową.

– Gdy cię ostatnio widziałem, zrobiłem cię sierżantem, bo moim zdaniem marnowałeś się w piechocie. Teraz nie jestem pewien, czy nie lepiej sprawdziłbyś się jako agent.

– Panie, służyłem pod Frundsbergiem – odparł Uli tonem ojca, który wyjaśnia coś nieco opóźnionemu w rozwoju dziecku.

– Co oznacza, że jesteś niedościgniony we wszystkich wojskowych technikach, jakich się tkniesz. – Dowódca wydawał się rozbawiony. – Tak czy owak, jestem ci wdzięczny za dobrze wykonane zadanie. Zapłaciłeś za te muły?

– Za dwa, i owszem, panie. Z żalem przyznaję, że dwa pozostałe ukradłem, podobnie jak konie.

– Nasz drogi biskup udzieli ci rozgrzeszenia – zaśmiał się Andre de Foix.

– To sprawa wojskowa, nie duchowa – odparł biskup nieco sztywno. – Zwrócę ci środki, które wydałeś, sierżancie.

– Dziękuję, panie.

– A ja odkupię od ciebie te dwa skradzione konie za dwadzieścia dukatów i dorzucę ci jeszcze dziesięć za cenny raport – wtrącił Andre de Foix. – Zapłaćmy mu od razu, ekscelencjo, inaczej ta drobna sprawa zginie w gąszczu innych. Nigdy nie dowierzam tym gryzipiórkom, ani na wojnie, ani w trakcie pokoju. Proszę bardzo, sierżancie. Zaiste, zasłużyłeś na to.

Na szczęście biskup także wyciągnął z szaty sakiewkę i dodał tuzin dukatów do stosika w złączonych dłoniach Ulego.

– Wojna to wojna – oznajmił duchowny sucho. – Ale cieszy mnie, że zapłaciłeś przynajmniej za dwa pierwsze muły, nieszczęsne stworzenia.

Złoto szybko zniknęło w przepastnych kieszeniach Ulego.

– Dziękuję wam, panowie – powiedział z szerokim uśmiechem. – Jeśli można, podzielę się z szóstką moich ludzi.

– Weź to dla nich – powiedział lord Elgobarraque. Rzucił sakiewkę Szwajcarowi, który zręcznie ją złapał. – I wynoś się.

Wcześniej nie wyrzekł ani słowa, ale wyraźnie demonstrował niezadowolenie.

– Jeszcze chwilka, drogi lordzie. – Naczelny dowódca wydawał się nieco zirytowany. – Jeszcze nie skończyłem z naszym przyjacielem sierżantem. Sierżancie, udowodniłeś mi, że potrafisz nie tylko sprawnie władać bronią, z całym szacunkiem dla twoich balistycznych talentów. Potrzebuję dobrego człowieka, który dostarczy dla mnie list, raczej pilny. Adres to… pewne miejsce w Hiszpanii. Musisz pomyśleć o stosownym przebraniu. Sądzisz, że sobie poradzisz?

– Bez wątpienia, panie – odparł Uli flegmatycznie. – Pod warunkiem…

– Teraz stawiasz warunki? – wykrzyknął Andre de Foix i zmarszczył brwi.

– Pod warunkiem – ciągnął niezrażony Uli – że dostanę nieco bardziej dokładny adres. Gdzieś w Hiszpanii to nieco za mało.

Dowódca znowu parsknął śmieszkiem.

– Bezczelny łobuz. Poczekaj przed namiotem mojego sekretarza. W odpowiednim czasie zaopatrzy cię w stosowne wskazówki. A teraz już idź.

Po wyjściu Szwajcara lord Elgobarraque zauważył:

– Straciliśmy mnóstwo czasu przez tego człowieka. Nie muszę wam mówić, co jego informacja oznacza.

– Nic nie musisz mi mówić, mój panie – przerwał mu ostro de Foix. – I nie straciliśmy ani minuty ponad to, co koniecznie. To oczywiste, że musimy zaprzestać oblegania Logrono i powrócić do Nawarry. Raporty szpiegów z ostatnich dwóch dni są jasne: zarówno marszałek, jak i społeczności miasta zgromadziły wojsko. Około tysiąca ludzi maszeruje tylko z Valladolid, i możemy być prawie pewni, że przyjdą też kontyngenty z Segowii, Medyny, Salamanki i Toro, może i z Burgos. Razem z ludźmi z Guipuzcoa to potężna siła i nie mam zamiaru dać się złapać pomiędzy nimi i garnizonem w Logrono – bardzo by to odpowiadało księciu Najery. Dziś jesteśmy bezpieczni, jednak…

– Mimo że Guipuzconianie są zaledwie pięć bądź sześć godzin drogi stąd? – przerwał mu Elgobarraque.

– Tak. Tysiąc pięciuset czy tysiąc ośmiuset żołnierzy nie zaryzykuje ataku. Muszą poczekać, aż dołączą do nich pozostałe siły, i ruszą przed siebie. Musimy wynieść się nocą, bez zwijania obozu. Najera nie dowie się, że zniknęliśmy, dopóki nie będziemy wiele kilometrów stąd. Ofensywa skończona, panowie. Teraz zajmiemy umocnione pozycje w Nawarze i będziemy czekali…

– Na co? – chciał wiedzieć biskup.

Andre de Foix uśmiechnął się do niego.

– Na efekt, jaki wywoła list, który nasz dobry sierżant zawiezie w pewne miejsce w Hiszpanii.

***

– Tędy, sierżancie – oznajmił ordynans.

– Chwileczkę. – Uli chwycił ciężką płachtę namiotu, żeby się nie przewrócić.

– Co z tobą?

– Nic takiego. Mam kości miękkie jak błoto, i tyle.

– Pewnie od nadmiaru rozpusty – oznajmił ordynans z przyganą.

Uli parsknął śmiechem.

– Naturalnie. Tam gdzie ostatnio byłem, nie mogłem się opędzić od okazji. – Oparł się o namiot i oddychał z trudem. – Powietrze. Oto najlepszy wynalazek. Powietrze i woda.

– Głowa szwankuje, co? – spytał ordynans.

– Jasne, bracie. Mam delikatną głowę, nie taką masywną jak ty. Już mi nieco lepiej.

Ale chwiał się niczym pijak w drodze do namiotu sekretarza i ordynans musiał go podtrzymywać.

– Mam dość powietrza – oświadczył Uli. – Teraz potrzebuję wody.

Pierwszy sekretarz naczelnego dowódcy, rumiany drobny człowieczek z perkatym nosem, natychmiast się domyślił, czego potrzeba gościowi, i zaczął wykrzykiwać rozkazy na prawo i lewo.

– Sama woda na nic się nie zda – oświadczył, napełniając potężny kielich.

Uli opróżnił go błyskawicznie i wyciągnął po więcej.

– Byle nie za dużo – przestrzegł go sekretarz. – Pół kielicha, ani kropli więcej.

– Do pełna, przyjacielu – oświadczył Uli. – Nigdy nie lubiłem półśrodków. Tak lepiej. Jeśli masz pajdę chleba…

– Mam coś lepszego – zachichotał dobroduszny człowieczek. – Niech ktoś przyniesie zimne mięsiwo, ser i pół bochna. Ten dobry człowiek nie może tu głodować.

Jadło pojawiło się szybko i jeszcze szybciej zniknęło. Sekretarz popatrzył na Ulego i założył ręce na pulchnym brzuchu.

– Nieźle – powiedział. – Całkiem nieźle. Ale potrzebujesz kilku godzin snu, nim wyruszysz do… Tam, dokąd masz wyruszyć.

Uli wpatrywał się w niego.

– Wiesz coś o tym?

Człowieczek tylko się roześmiał.

– Znajomość tych spraw to moja praca. Służę u dowódcy już od jedenastu lat. Nienawidzi długich wyjaśnień, więc moje stanowisko znajduje się tuż za drzwiami, a drzwi w namiocie to przecież tylko płachta.

– Rozumiem. – Uli także zachichotał. – Masz rację. Trzeba mi snu. – Dowódca pisze teraz list, to nie potrwa długo. Nie sądzę, żebyś musiał od razu wyruszać, z pewnością nie przed północą. To ci daje osiem godzin. Wystarczy?

– Aż nadto. Jak przebiega oblężenie?

W oczach sekretarza pojawiła się nieufność.

– Lepiej zostaw tę sprawę generałowi, sierżancie.

Uli zaśmiał się ponownie.

– Dobra rada.

– Odpręż się i niczym nie przejmuj. Dostaniesz swój list za godzinę bądź dwie.

Człowieczek wstał i podreptał do przyległego pomieszczenia w dużym namiocie, gdzie pół tuzina skrybów pisało coś pracowicie. Uli ujrzał, że namiot ma specjalne wejście po drugiej stronie prowadzące wprost do namiotu naczelnego dowódcy.

Dobra organizacja, pomyślał. Jednak na wojnie organizacja to nie wszystko, a generałowi sporo brakowało do Frundsberga.

Frundsberg natychmiast zrobiłby użytek z informacji o kolumnie Guipuzconian. Wysłałby szybko reagujące siły, dwa razy większe niż siły Basków, i rozbił ich w ciągu doby, nim zdołaliby dotrzeć do oblężonych w Logrono albo połączyć się z innymi siłami śpieszącymi na pomoc Hiszpanom. Nie czekałby z założonymi rękoma. A oblężenie nie przebiegało najlepiej.

Phi, i co to miało za znaczenie? Mężczyzna składa przysięgę i spełnia życzenia swojego pana, niezależnie od tego, czy odgrywa guwernantkę rannego oficera nieprzyjaciół, przynosi użyteczny raport czy też dostarcza ważny list „gdzieś w Hiszpanii”. Przynajmniej generał wiedział, że trzeba trzymać język za zębami, mimo że jego sekretarz podsłuchiwał dyskusje w namiocie.

Do tego był hojny. Ani poczciwy biskup, ani lord Elgobarraque nie zapłaciliby bez szemrania, gdyby dowódca nie dał im dobrego przykładu.

Wyciągnął sakiewkę Elgobarraque’a z pokaźnej kieszeni i otworzył. Dwadzieścia złotych dukatów. Po trzy na każdego żołnierza i jeszcze dwa. Te trafi ą do „chłopaka”, a jeśli będzie miał do tego tuzin czy nawet więcej, wystarczy mu na podróż do Barcelony, jeśli nie znajdzie się nikt godny szacunku, kto by mu towarzyszył. Zresztą w Logrono również musi być jakiś klasztor, który nie zamknie swoich podwojów, gdy zapuka doń mężczyzna. Do pioruna, nie! Klasztory znajdowały się w Logrono, Logrono było oblężone i nie wyglądało na to, że tak łatwo da się wziąć. Jednak zostawianie chłopaka w armii było czystym szaleństwem. Zabieranie go na misje wydawało się jeszcze bardziej niewybaczalne.

Odetchnął głęboko. W całkowicie beznadziejnej sytuacji zawsze znajdowało się jakieś wyjście. Poza tym w tej chwili był zbyt zmęczony, by myśleć. Krzesła w namiocie okazały się proste i twarde, ale przynajmniej się nie chybotały, i wreszcie nie musiał uspokajać ani poganiać żadnych koni ani mułów i zmuszać ich do szybszej jazdy. Zjawił się ktoś z jeszcze jednym półmiskiem zimnego mięsiwa. Uli wyszczerzył zęby.

– Od przybytku głowa nie boli – zauważył.

Był to pieczony kurczak. Uli ugryzł kawałek udka, po czym zasnął z nim w dłoni. Wyglądało jak miniatura maczugi, którą osłaniał opuszczoną na pierś głowę.

Spał w takiej pozycji, kiedy znalazł go sekretarz i z uśmiechem dotknął ramienia Szwajcara. Uli zbudził się natychmiast, a udko spadło na podłogę. Żołnierz chwycił za swój miecz.

– Jestem. A oni?

– Spokojnie, spokojnie. – Sekretarz uśmiechnął się do niego. – Otrzyj dłoń, nim dotkniesz listu, bo jest lepka jak łapa lichwiarza.

Uli starannie wytarł ręce o siedzenie spodni, po czym ujął list. Koperta była nieduża, bez adresu.

– Rozkaz generała – oznajmił sekretarz cicho. – Musisz opuścić miasto o północy i udać się w kierunku południowo-zachodnim. Kiedy dotrzesz do małej wioski o nazwie Cadera, możesz otworzyć list. Jest w nim druga koperta, z adresem. Naucz się go na pamięć. Potem bardzo starannie zniszcz kopertę i dostarcz list osobie, której nazwisko na niej znajdziesz. Czy to jasne?

– Naturalnie – odparł Uli.

– Zatem to wszystko – powiedział sekretarz.

– Niezupełnie – sprzeciwił się Uli. – Ile ma potrwać ta podróż?

– Nic mi o tym nie wiadomo, mój dobry sierżancie. Kilka tygodni, jak mniemam.

– W takim wypadku chciałbym mieć trochę pieniędzy na wydatki – oświadczył Uli.

– Przecież właśnie dostałeś całe sakiewki złota – warknął człowieczek. Nie wydawał się już taki dobroduszny.

– To zapłata za wykonane usługi – powiedział Uli z lekką przyganą. – Ile masz mi przekazać? Nie słuchałem, więc będę musiał uwierzyć ci na słowo – do następnego spotkania z generałem.

– Jedzenie, picie, i zagrabianie złota, tylko tyle potraficie wy, żołnierze. Masz, bierz, i podpisz.

Uli zważył sakiewkę w dłoni. Potem ją otworzył i przyjrzał się zawartości. Było to srebro.

– Może oczekiwałeś brylantów i rubinów? – wysyczał sekretarz.

– Nigdy nie oczekuję od wołu, że da mi coś więcej niż sztukę mięsa – odparł Uli radośnie. – To mi wystarczy. Gdzie podpisać?

– Umiesz pisać?

– Cechuje mnie wiele ukrytych zdolności – oznajmił wojak skromnie. Wyciągnął pióro zza ucha sekretarza, zanurzył je w atramencie i starannie wypisał swoje nazwisko na podsuniętej kartce. – Mam nieco ścisły charakter pisma, wybacz. Może być trudno dodać zero do jakiejś cyfry. Ale przecież jesteś uczciwym człowiekiem, na pewno nie masz nic przeciwko temu.

– Skończyłeś wreszcie? – wrzasnął wściekły sekretarz.

– Prawie. – Uli wciąż uśmiechał się do niego przyjaźnie. – Jeszcze tylko jedno pytanie. Kiedy już dostarczę list, gdzie znajdę armię?

– Nie jestem prorokiem – wymamrotał człowieczek. – Pewnie gdzieś w Hiszpanii.

Uli zachichotał pod nosem.

– Obawiam się, iż faktycznie nie jesteś prorokiem. Nieważne. Podsłuchiwanie za drzwiami namiotu jest niemal równie dobre. Przekaż wyrazy szacunku generałowi i dziękuję ci bardzo za kurczaka i wino.

– Naprawdę mam nadzieję i ufam, że dotrzesz bezpiecznie na miejsce przeznaczenia – powiedział człowieczek powoli. – Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, gdyby cię złapali i powiesili w drodze powrotnej.

– Już tego próbowano – odparł Uli pogodnie. – Najwyraźniej jednak moja szyja ma niewłaściwy rozmiar do stryczka. Tak czy owak, wielkie dzięki.

Wyszedł z namiotu. Może człowieczek miał rację, może faktycznie wszyscy żołnierze byli tacy sami. Podobnie jak sekretarze. Może akurat ten sekretarz był jednym z tych, którzy wypłacali pieniądze generała, tak jak im przykazano, a nie chowali je dla siebie. Nic nie było wykluczone.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Złota nić.