Złota nić. Rozdział dwunasty

Zrobiło się chłodniej. Przez chwilę Uli patrzył jak Ebro płynie majestatycznie tuż obok oblężonej fortecy.

W rzece kąpało się całkiem sporo ludzi. Z łatwością można było trafić do nich z działa, ale najwyraźniej artylerzyści w Logrono nie zamierzali tracić amunicji na tak nieważny cel.

Nieco dalej w górę rzeki widział skupiska łodzi przymocowanych do prowizorycznych miejsc cumowania. Może generał zaplanował atak od strony rzeki. Pomysł nie wydawał się najgorszy, ale w tych łodziach było coś, co świadczyło o tym, że zostały opuszczone. Uli miał wrażenie, że pomysł ewentualnego ataku błyskawicznie zarzucono.

Większość żołnierzy, których widział, była nieuzbrojona. Wielu grało w kości, a oficerowie im w tym nie przeszkadzali. Gdy teraz oblężeni wysyłali grupę zwiadowczą… jednak tego nie zrobili. Z pewnością byli świadomi, że ich siły zmierzają z odsieczą. Czekali na nie.

Pomyślał, że w tym wszystkim jest jakaś martwota. Czyżby generał naprawdę nie zamierzał nic zrobić z tymi posiłkami? Nic poza wysłaniem listu do kogoś w Hiszpanii?

To było niemożliwe. Co zrobiłby Frundsberg?

Głupie pytanie. Żeby na nie odpowiedzieć, należałoby dysponować błyskotliwym umysłem Frundsberga, chociaż on sam zawsze upierał się, że sztuka dowodzenia opiera się na zwykłym zdrowym rozsądku. Czy miał rację, i czy różnił się od bardziej poślednich tym, że natychmiast wykorzystywał ten zdrowy rozsądek w akcji? „Zrób to od razu” – tak brzmiało jego ulubione zdanie, i nie tolerował ludzi niezdecydowanych i utyskiwaczy.

Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nawet znacznie mniej wybitny umysł nie mógł biernie patrzeć na sytuację i nie kiwnąć nawet palcem. Może de Foix również czekał na posiłki? Chyba nie liczył na to, że podbije całą Hiszpanię z pomocą niespełna dwudziestu tysięcy ludzi?

Dlaczego nie zaryzykował przynajmniej jeszcze jednego energicznego ataku na fortecę, zanim nieprzyjaciel zdoła się wzmocnić?

Cóż, nie była to sprawa Ulego, i Bogu dzięki. Jednak coś wisiało w powietrzu, i nie był to zdrowy smród pola bitwy, lecz ciężki, gnijący odór nadchodzącej katastrofy, a przynajmniej czegoś, co poszło zdecydowanie nie tak, jak powinno.

Może mam szczęście, pomyślał. Zaciągnęli mnie na stryczek, ale nie zdołali powiesić. Pakują się w jakieś obrzydlistwo i odsyłają mnie tuż zanim się wydarzy.

Zaśmiał się gorzko. Szczęściarz Uli von der Flue.

Po drodze skinął grupce gaskońskiej piechoty. Oni również grali w kości, niewielu uniosło głowy.

– O, co ja widzę – rozległ się chrapliwy głos. – Ten na wpół powieszony cud Pampeluny znów jest z nami.

Garroux.

Uli postanowił nie odpowiadać i iść przed siebie, ale krzepki gaskoński sierżant stanął mu na drodze.

– Przepuść mnie, Garroux.

– A więc ty sobie podróżujesz, podczas gdy przyzwoici żołnierze biją się za ciebie, co?

– Chyba nie masz na myśli siebie? – W tonie Garroux było coś tak irytującego, że Uli nie mógł się nie odgryźć.

– Pewnie, że siebie. Ja się nie bawię w siostrę miłosierdzia, kiedy trzeba walczyć.

– Czyżbyś walczył? Cóż to za odmiana po mordowaniu kobiet.

Garroux parsknął śmiechem.

– Każdy wie, jak lubisz rozpowiadać kłamstwa.

Mężczyźni przestali grać w kości. Wyglądało na to, że szykuje się niezła awantura, a awantura albo jakakolwiek utarczka to były jedyne rozrywki ciekawsze od kości.

Uli ujrzał, że tłum się zacieśnia.

– Rozkazy generała – oświadczył gburowato. – Puścisz mnie czy nie?

– Rozkazy generała – powtórzył Garroux szyderczym tonem. – A jakie to rozkazy dałeś mu, miły przyjacielu?

– Szlachtuj niewiasty – odparł Uli. – Zniewalaj biedne dziewczęta, kradnij cudze sztućce, ale nie próbuj być dowcipny.

Garroux uśmiechnął się z wyższością.

– Powiadają, że niezbyt lubisz kobiety. Podobno podróżujesz z chłopakiem i…

Nie zdołał dodać nic więcej.

Uli wbił włócznię w ziemię, uniósł nogę i kopnął sierżanta w brzuch. W następnej sekundzie już trzymał miecz w dłoniach.

– Jestem w misji powierzonej mi przez generała – oznajmił. – Ktoś jeszcze spróbuje mnie powstrzymać?

Patrzyli na niego ponuro. Obawiano się Garroux ze względu na jego wielką siłę, a teraz sierżant skręcał się z bólu na ziemi i mamrotał jakieś przekleństwa. Może właśnie dlatego, a nie ze strachu przed generałem, rozstąpili się i Uli przeszedł między nimi z włócznią w jednej dłoni i mieczem w drugiej.

– Jeszcze się spotkamy, ty… – wydyszał Garroux.

Uli odwrócił się do niego.

– Jeśli tak, to będzie twój pechowy dzień – oznajmił lodowato.

I nieśpiesznie powędrował przed siebie. Wiedział, że jakakolwiek oznaka pośpiechu sprawi, że ruszą za nim.

Po chwili poluzował uścisk na włóczni i mieczu. Co się ze mną dzieje, pomyślał. To, co powiedział Garroux, było bardzo typowe dla ludzi jego pokroju. Dlaczego to mnie tak rozwścieczyło? Podejrzenie było przecież absurdalne. Dobrze, że Garroux nie przejrzał tożsamości Juana. A jednak Uli był zły.

Doszedł do wniosku, że to ze zmęczenia. Nadal mógł się przespać, do północy zostało jeszcze kilka godzin.

W końcu doszedł do namiotu. Jego sześciu żołnierzy kucało obok namiotu i grało w kości. Na widok Ulego wstali.

– Gdzie chłopak? – spytał.

– W środku, śpi – odparł rudy, który zwykle przemawiał w imieniu wszystkich.

Uli uniósł klapę namiotu i zajrzał do środka. Rzekomy Juan spał w najlepsze. Wydawał się absurdalnie mały i absurdalnie młody. Włosy trochę mu urosły, kilka ciemnych kosmyków opadało na czoło.

Uli opuścił klapę.

– No dobrze, chłopcy – oznajmił. – Pewnie nie powinienem był wam mówić, że ten chłopak jest generalskim siostrzeńcem, ale co się stało, to się nie odstanie. Na pewno jesteście przyzwoitymi ludźmi i potraficie dochować tajemnicy. Jego wuj też najwyraźniej tak myśli, więc dał mi dla was po trzy dukaty. Włóżcie je pod języki – dzięki temu nie będziecie zbyt wiele gadać. Proszę bardzo.

Żwawo pochwycili zapłatę, z uśmiechem na twarzach.

– Jeśli będziesz nas potrzebował do innego specjalnego zadania… – odezwał się rudy. – Chociaż wolałbym raczej nieść tę przeklętą lektykę przez całe Pireneje, niż jechać w karecie z tobą jako woźnicą, sierżancie.

– Na razie nie trzeba – powiedział Uli. – Możecie teraz dołączyć do swojej jednostki. Nie zapominajcie też, że w tej niedługiej podróży było nas siedmiu. Tylko siedmiu, ani jednego więcej. Życzę wam miłego wieczoru.

Sześciu zadowolonych mężczyzn odeszło.

Uli poszedł na tyły namiotu. Tam stała kareta. Konie, jeden kary i drugi deresz, spokojnie skubały trawę. Dostały wodę, na wpół pełne wiadro wciąż stało nieopodal pojazdu. Uli pomyślał, że chłopcy zasłużyli na swoje trzy dukaty.

Wrócił do namiotu. Biedny, zmęczony Juan uśmiechał się przez sen.

Dziewczyna ani słowem nie poskarżyła się na trudy ostatnich dni, chociaż uczyniłby to niejeden prawdziwy chłopak. W drodze co jakiś czas Uli zerkał na nią niespokojnie, kiedy kareta podskakiwała na wybojach, a Juanita tylko kiwała mu głową albo uśmiechała się do niego dzielnie.

Trzeba było jednak coś z nią… z nim zrobić. Nie mogli dłużej tego ciągnąć. Uli musiał szybko wymyślić rozwiązanie. Nie teraz jednak, teraz był zbyt zmęczony.

Położył włócznię w kącie namiotu, żeby wykorzystać tobołek w charakterze poduszki.

Nagle jednak się zawahał.

Nigdy jeszcze nie spał z Juanem w tym samym pomieszczeniu. Z jakiegoś powodu nie wydawało się to właściwe. Idiotyzm, bez wątpienia. Chłopak to chłopak, nawet jeśli nie do końca prawdziwy, i tyle. Jednak to się nadal wydawało niewłaściwe.

Nic nie mógł na to poradzić. Miał kieszenie wypchane złotem. Nie mógł nocować na zewnątrz, groził mu cios w głowę i rabunek. Musiał tu spać, niby dlaczego nie?

„Chłopiec” oddychał spokojnie, regularnie. Spał z pięściami pod twarzą, jak niemowlę.

W namiocie było bardzo gorąco. Uli z wysiłkiem otarł spocone czoło i wymamrotał coś niezrozumiałego. Potem wyciągnął złote dukaty z kieszeni i powpychał je pod słomę na której spał chłopak, wziął włócznię, tobołek i wyszedł. Usiadł tuż pod wejściem do namiotu, oparł plecy o klapę i zamknął oczy. Po chwili nieco się wyprostował i przewrócił na bok. Spał, nim jeszcze jego głowa dotknęła ziemi.

Wiele mówiono i pisano o ludziach, którzy spali snem sprawiedliwego, nikt jednak nie wspomniał, że należy ich budzić kopniakiem w siedzenie.

Uli zerwał się na równe nogi. Wokół siebie widział tylko ciemność.

– Powszechny alarm – usłyszał ponury głos oficera. – Obudź ludzi w namiocie i dołączcie do swojej jednostki. Byle cicho.

Przecierając oczy, Uli ujrzał, że oficer wędruje do sąsiedniego namiotu i tam powtarza rozkaz. Z pewnością nie było jeszcze północy, obudziłby się sam z siebie, jak to często czynił, gdy nastawiał swój wewnętrzny zegar. Księżyc wciąż świecił na niebie, wyglądał jak miedziany rogalik.

Zewsząd słyszał głośny ludzi i kroki. Obozowisko budziło się do życia.

Powszechny alarm? A więc jednak generał coś wymyślił. Atak?

Rozejrzał się wokół siebie. Łodzie nadal były przycumowane. Kolumna ludzi maszerowała na północ. A więc nie był to atak. Był to odwrót.

I co za różnica? Miał przecież własne rozkazy do wypełnienia. Ziewnął przeraźliwe, wrócił na tyły namiotu, wziął do ręki na wpół wypełnione wiadro, opróżnił je i pobiegł z nim do rzeki. Zrzucił z siebie ubranie w mgnieniu oka, po czym wszedł do wody. Przy brzegu prąd nie był zbyt silny, ale woda lodowata. Uli wyszedł z niej, szczękając zębami, ubrał się, napełnił wiadro i wrócił biegiem do obozowiska.

Wrzało tam teraz jak w ulu, i było bardzo głośno, mimo że oficerowie i sierżanci starali się przez cały czas uciszać żołnierzy.

– Juan, obudź się.

Zdumiona dziewczyna usiadła i instynktownie zasłoniła dłońmi klatkę piersiową.

Uli parsknął śmiechem. Ten gest był absurdalny, rzekomy chłopak spał przecież w ubraniu.

– Tu jest woda – powiedział. – Umyj się prędko i gotuj do wyjazdu.

– Wyjazdu? Dokąd?

– A czy to ma jakiekolwiek znaczenie? – spytał Uli. – Tak czy owak, wszyscy się wynoszą, nie słyszysz? Przygotuję konie. Kiedy wrócę, musisz być gotowy. Nie ociągaj się.

Wrócił za mniej więcej pięć minut i ujrzał, że Juanita wpatruje się w pół tuzina dukatów w swojej dłoni.

– Patrz, co znalazłem.

Uli tylko się roześmiał.

– Nieuważnie szukałeś. Popatrz tylko.

Odrzucił słomę i zaczął zbierać złote monety.

– To ziemia chochlików i krasnoludków – zauważył. – Nie wiedziałeś. Zatrzymaj swoje znalezisko, ja wezmę resztę. To już chyba wszystkie. – Podniósł wiadro. – Idziemy.

– Ale jest jeszcze ciemno – zauważył Juan, gdy wyszli z namiotu.

– Bo jest około północy. Co się z tobą dzieje? Wcześniej podróżowałeś ze mną w ciemnościach.

Konie i kareta były gotowe. Droga połyskiwała bielą.

– To woda dla was. – Uli postawił wiadro przed zwierzętami. – Wsiadaj, drogi chłopcze. Przed nami długa droga, tak przynajmniej sądzę. Przestań odpychać brata, Czarnuszku, w wiadrze jest dość wody dla was obu. Na razie wystarczy.

Kopnął wiadro, wspiął się na konia i wziął lejce do ręki.

– A żołnierze? – chciała wiedzieć dziewczyna.

– Tym razem z nami nie jadą.

– Tylko my? – „Juan” uśmiechnął się do siebie. – To dobrze.

– A bo ja wiem – mruknął Uli. Szarpnął lejce, cmoknął, a konie ruszyły przed siebie.

W drodze dwukrotnie próbowali zatrzymać ich oficerowie, i nic dziwnego – kareta jechała na południowy zachód, a armia ruszyła na północ.

– Rozkaz generała – wyjaśnił Uli, i pozwolili mu przejechać.

Wydostali się z terenu obozowiska i wkrótce dotarli do głównej drogi. Wydawało się, że Uli ma wzrok godny sowy. Bez żadnego wahania wybrał niewielką drogę odchodzącą od głównej, ale nadal prowadzącą na południowy zachód.

– Wybacz, ale jeszcze nie mogę odwieźć cię do Barcelony – wyjaśnił. – Zrobię to przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– Nie ma pośpiechu – zapewniła go dziewczyna cicho. – Lubię… Lubię z tobą podróżować.

– Naprawdę?

– Tak. Czuję się bezpiecznie.

Uli roześmiał się z lekką złością.

– Nie rozumiem dlaczego. Może nas czekać sporo kłopotów.

– Dlaczego?

– Kto nauczył cię zadawać tyle pytań? Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie.

– Jak sobie życzysz – odparł potulnie rzekomy chłopak. – Ale wolałbym, żebyś wziął te dukaty z powrotem. Nie wiem, co z nim robić, a poza tym nie zasługuję na nie.

– Są twoje – oświadczył Uli.

– Bardzo dziękuję – brzmiała uprzejma odpowiedź. – Nie mógłbyś ich dla mnie przechować?

– Jesteś już dużym chłopcem – powiedział Uli. – Powinieneś sam zadbać o swoje pieniądze. Racz o tym pamiętać.

– Ciocia Mercedes też twierdziła, że bardziej już nie urosnę. Cieszę się, że jestem dla ciebie dość duża.

– Przede wszystkim musisz pamiętać, że jesteś chłopakiem – warknął Uli. – Albo zostawię cię przed pierwszym lepszym zakonem, a jeśli nie otworzą nam bram, przerzucę cię przez mur.

Juanita przygarbiła smukłe ramiona i nie odpowiedziała. Dopiero po chwili odważyła się przemówić:

– Ale kim ja jestem?

– Byłeś najmłodszym siostrzeńcem generała. – Uli uśmiechnął się do towarzyszki. – Jednak tam, dokąd jedziemy, nie możesz pisnąć na ten temat ani słowem. Ani ty, ani ja, nie mamy nic wspólnego z generałem i armią, rozumiesz? Jestem Szwajcarem, szukam swojego kuzyna gdzieś w Hiszpanii. A ty… Ty jesteś moim młodszym bratem. To dla ciebie degradacja, ale nic na to nie poradzę.

– Dużo bardziej wolę być twoim bratem niż siostrzeńcem generała – oznajmił Juan stanowczo.

– W takim wypadku rzeczywiście oszalałeś – oświadczył Uli.

– Może i tak – mruknęła dziewczyna cicho.

Uli nic nie odpowiedział. Zaciął konie batem i popędzili przed siebie, wjeżdżając w głąb Kastylii. Mniej więcej po godzinie przekroczyli niewielką rzekę. Mały drewniany mostek wydawał pod końskimi kopytami odgłosy, które przypominały gardłowy śmiech olbrzyma.

Przed sobą ujrzeli kilka światełek, zbliżali się do wioski.

Cadera, pomyślał Uli. Tu dowiemy się nieco więcej.

Naturalnie, spędzanie tu reszty nocy było głupotą, ale musiał się dowiedzieć, w którą stronę powinni się udać. Wstrzymał konie, gdy dotarli do wioski, sięgnął po listy i rozdarł pierwszą kopertę. Zaczął cicho pogwizdywać.

– Juan…

– Tak?

– Jak się nazywała ta dama, którą tak sobie cenił nasz ranny hiszpański przyjaciel?

– Królowa Germaine.

– Zgadza się. Mówiłeś jednak, że nie jest już królową.

– Tak, bo król Ferdynand umarł, a ona wyszła za margrabiego Brandenburgii, gubernatora Walencji.

– Ale jej panieńskie nazwisko było francuskie, prawda?

– Naturalnie. Germaine de Foix. Dlaczego pytasz o to wszystko?

– Nieważne.

Podarł drugą kopertę na maleńkie kawałeczki. Wydawał się niesłychanie zdumiony.

Rzekomy Juan ujrzał, że na trzeciej, wewnętrznej kopercie nie było żadnego nazwiska ani adresu. Uli ostrożnie włożył list za pazuchę.

– To będzie długa droga – westchnął.

– Czy jedziemy do Walencji? – spytał jego towarzysz z ożywieniem.

– Nie. Najpierw do Burgos, a potem… Nieważne. Mówiłem ci, żebyś nie zadawał pytań. Jedźmy.

Ruszyli przed siebie, ale wolniej. Juan widział dziwny wyraz twarzy Ulego, minę człowieka, który usiłuje znaleźć rozwiązanie zagadki i wie, że to zadanie wykracza poza jego możliwości.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Złota nić.