Złota nić. Rozdział drugi

Drzwi były otwarte – żadne zamki nie wytrzymałyby potężnego ciosu, wymierzonego opancerzonym ramieniem przez sierżanta Jeana Garroux. Połączony wysiłek dwojga starych służących z pewnością nie mógł wystarczyć do ponownego ich zamknięcia, zwłaszcza że Garroux postawił nogę na progu.

Wielki mężczyzna o byczym karku niemal pogardliwie pchnął drzwi, które otworzyły się na całą szerokość. Uderzenie sprawiło, że Silvio padł na podłogę, a Ana uderzyła całym ciałem o ścianę.

– Jazda do środka, hołoto – warknął sierżant Garroux.

Czterech mężczyzn za jego plecami chwiejnym krokiem władowało się do domu. Należeli do gaskońskiej piechoty, pośpiesznie skompletowanej przez czcigodnego biskupa Couserans, Charlesa de Gramonta. Rekrutacja przebiegła w takim tempie, że zabrakło czasu na wyposażenie świeżo upieczonych żołdaków w mundury. Nieżyczliwi zarzucali czcigodnemu biskupowi, że przeprowadził pobór w ostatniej chwili, aby zaoszczędzić na wyposażeniu dla wojska, lecz lepiej poinformowani utrzymywali, iż wedle prawa, poborowi powinni sami płacić za rynsztunek, więc dobry biskup celowo powołał ich późno, by nie musieli ponosić kosztów, którym z całą pewnością nie zdołaliby podołać. Tylko nieliczni Gaskończycy nie klepali biedy.

Przyzwoicie przeprowadzona kampania sama na siebie zarabiała, więc jeszcze parę godzin temu Gaskończycy, a także większość armii, nie posiadała się z radości. Potem jednak stało się jasne, że Pampeluna złoży broń bez jednego gestu oporu. Zlany potem burmistrz odwiedził głównodowodzącego, powitał go z najwyższą pokorą i wręczył mu klucze do miasta. Wśród żołnierzy gruchnęła wiadomość, że hiszpański garnizon w twierdzy zamierza się poddać bez jednego wystrzału.

Nie ma walki – nie ma łupów.

Wojacy nie kryli niezadowolenia oraz irytacji, zwłaszcza że hiszpański garnizon był zbyt nieliczny, aby stanowić realne zagrożenie. W takiej sytuacji żołnierzom pozostało jedynie wydać własne pieniądze w gospodach i lupanarach, a w kieszeniach mieli głównie dziury.

Nie tylko oni byli wściekli. Właściciele gospód, sklepów i lupanarów całkowicie podzielali ich odczucia. Oczekiwali rozkwitu interesów, a tymczasem rozzłoszczeni wyzwoliciele albo wcale nie przyszli, albo przyszli, lecz bez płacenia brali, co chcieli.

Część przedsiębiorców zasugerowała, że miejscowi bogacze najwyraźniej nie rozumieją, co zawdzięczają wyzwolicielom i dobrze byłoby im to uświadomić, zwłaszcza że oswobodzicielskie wojsko jest gotowe wydać pieniądze w mieście, które w ten sposób nie utraci ani odrobiny swego bogactwa.

Pomysł został przyjęty z entuzjazmem, nie tylko przez Gaskończyków jego lordowskiej mości z Couserans, lecz także przez regularną piechotę, pozostającą pod rozkazami lorda Elgobarraque’a, burmistrza Bajony. Ten pomysł, podobnie jak każda dobra myśl, błyskawicznie dotarł do wszystkich żołnierzy. Ogołocono gospody i posadas. Wojsko przetrząsnęło miasto i znalazło stosowne cele. Wkrótce w wielu domach przy eleganckich ulicach Pampeluny zabrzmiały wrzaski kobiet i dziewcząt.

Doña Mercedes Olveron y Fuentes nie wrzeszczała.

Pobiegła do drzwi wejściowych i ujrzała tam starego Silvia, który jęczał na podłodze; z rany na jego czole sączyła się krew. Stara Ana nadal stała przyciśnięta do ściany przez otwarte drzwi, a w pomieszczeniu znajdowała się jeszcze grupka rozrośniętych, spoconych i niewątpliwie pijanych mężczyzn w obszarpanych ubraniach. Wszyscy wbili w doñę Mercedes uważne, niepokojące spojrzenie.

– Jak śmiecie pakować się bez pozwolenia do cudzego domu? – warknęła. – Zachowujecie się tak, jakby to nie była królewska stolica. Powinniście się wstydzić.

Sierżant Jean Garroux uśmiechnął się szeroko, prezentując mocne, choć żółte i krzywe zęby.

– Bernac, ty chyba takie lubisz – mruknął. – Dla mnie jest za tłusta.

– Nienajgorsza – ocenił Bernac. – I niebrzydkie kolczyki.

Zbliżył się do doñi Mercedes o krok.

– Ani się waż! – krzyknęła dama. – Porozmawiam o tym z waszym dowódcą. Hańba!

– To kiepska myśl – westchnął sierżant Jean Garroux. – On także nie przepada za grubymi. Proszę o wybaczenie…

Minął gospodynię i przy okazji pchnął ją całkiem mocno, prosto w ramiona Bernaca. Dopiero teraz wrzasnęła, lecz jej okrzyk utonął w donośnym rechocie mężczyzn. Krótkie, brudne paluchy Bernaca zahaczyły o górną krawędź jej sukni i szarpnęły.

Kwiczy jak maciora, pomyślał Garroux, idąc w głąb domu. Uznał, że z pewnością nie ma tu mężczyzny, jeśli nie liczyć tego zgrzybiałego starucha przy drzwiach. Gdyby był, z pewnością już by dał o sobie znać. Gdzie ona mogła schować szkatułę z biżuterią? W sypialni, rzecz jasna. Kobiety zawsze trzymają klejnoty. Srebrne naczynia? Niebrzydkie. Ale biżuteria jest lepsza. Cenniejsza i łatwiej ją ukryć.

Nagle stanął jak wryty.

Ujrzał przed sobą wyprostowaną, niespokojną, bardzo młodą i szczupłą dziewczynę o szeroko otwartych, przestraszonych oczach.

– Ładna – mruknął Garroux. – Nawet nie marzyłem, że znajdę taką śliczną szkatułeczkę. No to pora wyjąć klejnocik.

Dziewczyna odskoczyła, gdy wyciągnął ku niej łapy.

– Coś ty za jeden? – spytała drżącym głosem. – Co oni robią ciotce Mercedes? Dlaczego…?

Tym razem chwycił ją zanim znowu zdążyła mu umknąć.

– Niewiele cię jeszcze nauczyli, co, kociaku? – wysapał. – Już dobrze, ja cię wszystkiego nauczę. Pierwsza lekcja. Ładna dziewczyna nie używa buzi do gadania, tylko do… Nie wyrywaj się bez sensu, i tak nie uciekniesz. Lepiej zdaj się na Jeana Garroux, dobrze ci radzę. W całej cholernej armii nie znajdziesz lepszego nauczyciela. Au – oj – ty… ty… Czekaj, ja ci dam drapanie…

Juanita jednak nie czekała. Gdy Garroux na moment osłabił uścisk, aby zasłonić oczy przed ostrymi paznokciami, wyrwała mu się z rąk i pognała korytarzem w kierunku tylnych drzwi.

Wszystko rozgrywało się jak w koszmarnym śnie, w którym odrażający potwór ścigał ją po bezkresnym korytarzu. Słyszała za plecami ciężkie odgłosy stąpania, do jej uszu docierał jego śmiech, szyderczy i chrapliwy, jakby żołdak był pewien, że ofiara mu nie umknie.

Drzwi… Zamknęła je tylko na zasuwę. Gwałtownie odepchnęła sztabę, pchnęła drzwi i wypadła na ulicę. Słońce oślepiło ją swymi promieniami. Zatoczyła się i z pewnością by upadła, gdyby ktoś jej nie podtrzymał w ostatniej chwili.

– Mała dama w wielkim pośpiechu – zauważył niski głos, który zdawał się dobiegać z bardzo wysoka.

Zaczęła odzyskiwać wzrok. Jej oczom ukazała się szczupła, spalona słońcem twarz o pogodnych, błękitnych oczach. Gdyby dziewczyna była spokojniejsza, dostrzegłaby kurze łapki w kącikach nieznajomych oczu, a nad prawą brwią długą bliznę, sięgającą do ronda kapelusza. Rozgorączkowana Juanita nie zauważyła, że mężczyzna ma dwadzieścia kilka lat, nosi kamizelę z brązowej skóry oraz niespotykanie długi, dwuręczny miecz o głowni szerokości dłoni. Obcy trzymał także ciężką włócznię, na której swobodnie zwisało kilka przedmiotów, między innymi żelazny hełm oraz skórzany tobołek.

Zwróciła za to uwagę, że z twarzy mężczyzny przebija dobroć, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, poczuła, że ktoś ją chwyta i odciąga na bok.

– W tym mieście jest mnóstwo dziewczyn – wycharczał wrogi, pełen nienawiści głos. – Idź polować gdzie indziej, ty szwajcarski mule. Ta jest moja.

Cuchnący wojak uniósł ją bez trudu i ruszył do domu. Jedyne, co jej pozostało, to wyciągnąć rękę w bezsilnym geście i krzyknąć:

– Pomóż, w imię Panny Maryi, pomóż!

Chwilę później zamknęły się za nią drzwi.

Mężczyzna z blizną się zawahał.

Młoda dama najwyraźniej nie miała ochoty na to, co chciał jej zaoferować żołdak. Ale tak samo niechętne były liczne inne mieszkanki Pampeluny, a także cała armia dziewcząt ze wszystkich chrześcijańskich krajów. W tym czasie toczyło się kilkanaście pomniejszych wojenek i kilka średnich.

Mała dama wzywała Maryję, ale co z tego, skoro wszyscy przywoływali jej imię, kiedy sprawy przybierały niewłaściwy obrót, i zwykle tylko wtedy.

Nieznajoma dziewczyna była ładna, ale nie ładniejsza od wielu innych.

Dlaczego miałby pakować się dla niej w tarapaty?

Nie istniał żaden powód. Ani jeden.

Podszedł do tylnych drzwi. Były zamknięte. Ten fakt go zirytował i dodatkowo pogłębił jego fatalny humor. Samym swoim istnieniem dziewczyna sprawiała mu kłopoty.

Ulric von der Flue, zwany Długim, piechur w Wolnym Korpusie jego lordowskiej mości Charlesa de Gramont, biskupa Couserans, otworzył drzwi i ruszył przed siebie krętym korytarzem, by wkrótce dotrzeć do pandemonium.

Dwóch gaskońskich żołnierzy w pośpiechu pakowało kosztowności. Jakiś mężczyzna w podeszłym wieku skrzekliwie błagał o litość, na co trzeci Gaskończyk uderzył go w głowę. Starzec osunął się na nieruchome ciało bardzo starej kobiety w sukience służącej. Potężnie zbudowany mężczyzna, który złapał dziewczynę, przed momentem obalił ją na ziemię, i teraz przez ramię obserwował intruza.

– W dodatku sierżant – mruknął Ulric von der Flue z goryczą. – Ktoś taki powinien mieć więcej rozumu.

Nalane oblicze Garroux nabiegło krwią, gdy wstawał, prezentując swoją blisko dwumetrową sylwetkę w pełnej krasie. Głowa dziewczyny z głuchym łomotem opadła na posadzkę. Ulric przelotnie zerknął na nieznajomą i pomyślał, że pewnie straciła przytomność.

Garroux nie odrywał od niego swoich świńskich oczu. Ze zdumiewającą lekkością, jak na mężczyznę tej wagi, skoczył ku ciężkiemu fotelowi i chwycił oparty o niego, swój własny miecz.

Ulric uśmiechnął się szeroko. Ani jednym ruchem nie przeszkodził sierżantowi sięgnąć po broń.

– Powiedziałem ci, żebyś się trzymał z daleka – warknął Garroux chrapliwie.

– A jakże. Poza tym jesteś sierżantem, nie moim, chwała Bogu. Mój dowódca mnie nie wyzywa i nie ma potrzeby zmuszać kobiet do uległości, bo nie przypomina tępego wołu.

Z ust Garroux posypał się stek wyzwisk tak ohydnych, że wstrząsnęłyby nawet najbardziej wulgarną i kłótliwą jędzą.

– Cahors! Bernac! Varel! Beauxregard! – ryknął na koniec.

Ulric pokręcił głową.

– Jeśli chcesz się nauczyć przeklinania, powinieneś odwiedzić Węgry – zauważył. – Mieszkańcy tego kraju zapożyczyli część niezrównanych przekleństw od Turków. Czy to cała twoja armia? Ty i czterech mężczyzn?

– A niech mnie, jeśli to nie Długi Uli – oświadczył Varel z uśmiechem. Usta miał zapchane winogronami. – Czego on od ciebie chce, sierżancie? – Dokończył winogrona i wytarł dłoń o tylną część spodni. – Chyba nie szuka guza, co, sierżancie?

– On już jest trupem – orzekł Garroux. – Tylko jeszcze o tym nie wie.

Uli zmarszczył czoło.

– Posłuchajcie – zaczął. – Wiecie równie dobrze jak ja, że nie tak należy się zachowywać. Ten starzec nie żyje, staruszka pewnie też. Nie jesteśmy na terytorium wroga. Jeśli profos się o tym dowie…

– Profos ma teraz co innego na głowie – przerwał mu Garroux. – Nie zamierzałem zawracać mu głowy. Teraz jednak będę musiał, bo zacząłeś wtykać nos w cudze sprawy. Myślisz, że przywołałem swoich ludzi, żeby mi pomogli rozprawić się z tobą? Skąd, w pojedynkę poradziłbym sobie z trzema takimi jak ty. Potrzeba mi świadków. Czterech zacnych, wiarygodnych, odpowiedzialnych żołnierzy, którzy dadzą świadectwo prawdzie i potwierdzą, kto zakłócił spokój. Dobrze mówię, Bernac? Beauxregard? Varel? Cahors? Oddawaj miecz, szwajcarski mule. Do niczego ci się już nie przyda. Jesteś aresztowany.

Uli pokiwał głową. Zamierzali zrobić z niego kozła ofiarnego, obarczając go winą za to, co sami uczynili. Chcieli także wykończyć dziewczynę, aby nie świadczyła przeciwko nim. Właśnie takiego planu należało się spodziewać po Garroux, znanego z całkowitego braku skrupułów. Tylko niesłychana sprawność bojowa nie raz i nie dwa ocaliła go przed stryczkiem. Uli znowu pomyślał, że przez tę dziewczynę wpakował się w kłopoty.

Blizna nad jego lewym okiem pociemniała i zdawała się pulsować, ale jego głos zabrzmiał nieoczekiwanie łagodnie.

– Jeśli chcesz mieć Małego Hansa, to musisz podejść i go wziąć – oświadczył.

Upuścił włócznię, hełm i tobołek, a następnie wydobył Małego Hansa z pochwy. Jednocześnie wprawnym okiem ocenił rozmiary pomieszczenia. Dwuręczny miecz liczył ponad metr pięćdziesiąt długości, czyli niecałe czterdzieści centymetrów mniej niż jego właściciel.

– Na dodatek stawia czynny opór – warknął Garroux. – Brać go.

Czterej mężczyźni stanęli jednak jak wryci, kiedy dwuręczny miecz nagle zaświstał w powietrzu, a Cahors ryknął z bólu: broń wypadła mu z dłoni nagle uboższej o dwa palce.

– To jeden – oznajmił Uli. W starciu ucierpiała prawa ręka Cahorsa, zatem raczej nie należało oczekiwać, że lewą ciśnie nożem, który trzymał za pasem, zwłaszcza, że musiał potwornie cierpieć. – Kto następny?

– Ty! – ryknął Garroux. Podniósł ciężkie krzesło i cisnął nim w Szwajcara, a następnie błyskawicznie dobył miecza i ruszył na wroga.

Uli uchylił się przed krzesłem, które z wielką siłą uderzyło o ścianę, odbiło się od niej i rykoszetem trafiło go w plecy. Szwajcar zachwiał się pod wpływem ciosu, dwuręczny miecz zmienił kierunek i straszliwe ostrze wbiło się w drewniany stół. Uli musiał puścić rękojeść. Tylko szybki unik uchronił go przed agresywnym atakiem Garroux. Szwajcar skoczył prosto na Beauxregarda, powalił go na ziemię, lecz sam jednocześnie upadł u stóp Bernaca. Chwycił go za stopę i pociągnął z całej mocy. Bernac upadł z łoskotem, a Garroux, który ponownie szarżował, musiał skręcić, aby uniknąć zderzenia.

Uli miał szczęście, że nie nosił zbroi. Jego ciężki pancerz był starannie poskładany w skórzanym tobołku i zawieszony na włóczni. Gdyby miał go na sobie, nie mógłby poruszać się z taką zwinnością i szybkością. Walczył instynktownie. W pewnej chwili wykorzystał całą energię do tego, by skoczyć w kierunku stołu, gdzie nadal tkwił miecz. Wydawało się, że potężna broń cały czas się pogrąża w drewnie, wyłącznie pod wpływem własnego ciężaru. Uli chciwie pochwycił rękojeść, szarpnął, oswobodził broń i zamachnął się nią wokół głowy, jakby pragnął wznieść magiczną barierę pomiędzy sobą a prześladowcami.

Jego plan częściowo się powiódł, chociaż miecz zakreślił w powietrzu wyłącznie półkole i zatrzymał się na czymś niebywale twardym i ciężkim. Zderzenie okazało się tak gwałtowne, że Uli niemal ponownie zgubił Małego Hansa.

Sierżant Garroux wykonał w powietrzu figurę taneczną, jakby zaproszony do tańca przez groźną broń przeciwnika. Zatoczywszy półkole upadł z łoskotem na podłogę, a wokół niego rozsypały się resztki pierwszorzędnej jakości naramiennika. Kawałki metalu zadźwięczały na ziemi i stopniowo znieruchomiały.

– To dwa – oświadczył Uli zadyszany. – Kto następny?

Następnego jednak nie było. Wiedział o tym dobrze. Chociaż czerwona mgła cały czas przyćmiewała mu wzrok, zauważył, jak cała czwórka łotrów skwapliwie umyka.

Po zakończonej potyczce przede wszystkim przeprowadził uważną inspekcję Małego Hansa. Miecz nie był wyszczerbiony. Szwajcar przesunął kciukiem po całej długości głowni, najpierw z jednej strony, potem z drugiej. Nie musiał jej nawet ostrzyć. Wzniósł broń i popatrzył na ostrze, a na koniec postukał w nie zgiętym palcem i znieruchomiał, zasłuchany w dźwięk wibrującej stali. Z satysfakcją pokiwał głową. Mały Hans miewał się doskonale.

Także Długi Uli był w dobrej formie, jeśli nie liczyć kilku siniaków.

Poza tym jednak sytuacja wyglądała fatalnie.

Zbliżył się do ciał dwojga starych ludzi.

Byli martwi, tak jak podejrzewał.

Wrócił do dziewczyny. Nie odzyskała przytomności, więc wsunął jej poduszkę pod głowę.

Pomyślał, że przynajmniej dla niej nie przybył za późno. Następnie przystąpił do przeszukiwania innych pokoi.

W pomieszczeniu obok zauważył osobę leżącą na łóżku, niską, tęgą kobietę, o twarzy potwornie wykrzywionej przez ból i strach. Nieznajoma patrzyła w przestrzeń oczyma, w których nie tliło się już życie. Całe łóżko było uwalane krwią, pokój przypominał pogrążoną w chaosie rzeźnię.

Najwyraźniej kobieta nie uległa bez walki, po której jeden z ludzi Garroux, albo oni wszyscy, przetrząsnęli pomieszczenie, zapewne w poszukiwaniu klejnotów zamordowanej nieznajomej. Szafki były otwarte, a ich zawartość porozrzucana.

Uli służył w armii od ośmiu lat i w tym czasie wielokrotnie już widywał martwe kobiety i zrujnowane domy. Ten widok już nim nie wstrząsał tak bardzo, jak dawniej. Postanowił przeszukać dom do końca – budynek był duży.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Złota nić.