Złota nić. Rozdział czwarty

Atak na cytadelę się rozpoczął. Dwa tysiące ludzi z piechoty Bajonny ruszyło na główną bramę i napotkało gwałtowny opór. Wytrawni, mądrze rozstawieni arkebuzerzy przerzedzili ich szeregi, nim piechota zlokalizowała pierwszą drabinę, a kiedy mimo strat przystąpiła do ataku, strumienie wrzątku skutecznie oczyściły z napastników nieliczne drabiny, które udało się oprzeć o mury.

Generał Andre de Foix jechał razem ze swoimi ludźmi, wśród których znalazł się monsignore de Gramont, biskup Couserans, i lord Elgobarraque, burmistrz Bajonny. Generał nigdy nie był przesadnie cierpliwy, a teraz niemal wychodził z siebie. Przez siedem godzin jego wysłannicy pertraktowali z dowódcą hiszpańskiego garnizonu, i nagle, kiedy Herrera wydawał się gotów zaakceptować narzucone sobie warunki, idiotyczny incydent wszystko zniweczył.

Jakiś hiszpański młodszy oficer – posłowie nawet nie byli w stanie podać jego nazwiska – wygłosił krótką, płomienną mowę na temat tego, że Hiszpanie nigdy się nie poddają, nawet gdy nie ma się jak bronić, i dodał, że dowódca z pewnością nawet przez chwilę nie brał pod uwagę kapitulacji.

Herrera zastanawiał się przez siedem długich godzin, ale przemowa oficera najwyraźniej wywarła wrażenie na większość obecnych przy rokowaniach Hiszpanów, więc Herrera, który najpierw gotów był ustąpić wysłannikom, ustąpił własnym oficerom i znów stał się dumnym, nieprzejednanym dowódcą.

Co za dziecinada.

A teraz de Foulard doniósł, że atakujące kolumny na północy cytadeli nie poczyniły żadnego postępu, za to podczas pierwszego ataku straciły niemal sześćdziesięciu ludzi. Armaty znalazły się na swoich pozycjach, ale było ich zbyt niewiele – skarbnicy jak zwykle poskąpili grosza – a mury okazały się piekielnie grube.

Mury były solidne nawet tu, od południa, gdyż ludzie, którzy je budowali, wiedzieli, że nieprzyjaciel może oblegać Pampelunę, zanim zaatakuje jej twierdzę.

Dowódca skinął głową kapitanowi Labrosse.

– Każ im zrobić armatami dziurę w tym kretowisku. Jeśli to nic nie da, przynajmniej przegoni kilku obrońców z murów, kiedy stąd zaatakujemy.

Labrosse zawrócił konia, ale trudno mu było dotrzeć na skraj placu, gdzie artylerzyści zajmowali się swoimi trzema armatami.

– Co go zatrzymało? – spytał monseigneur de Gramont. – Wydaje mi się…

– Mordieux – zaklął dowódca. – Wieszają człowieka w samym środku mojej bitwy!

– W rzeczy samej, w rzeczy samej – przytaknął monseigneur de Gramont nerwowo. – Mam ich powstrzymać?

Andre de Foix się zawahał. Absurd tej sytuacji sprawił, że wybuchnął śmiechem.

– Nie, lordzie biskupie, niech robią swoje. Diabeł poczułby się rozczarowany.

Pochód naczelnego profosa dotarł wreszcie do stóp drzewa, z którego zwieszały się trupy. Drewniana konstrukcja stała nieco z boku, przez kilka minut pracowicie umocowywali ją na miejscu. Była to prowizorka, na platformę prowadziło zaledwie osiem schodków zamiast zwyczajowych trzynastu, ale najwyraźniej spełniła swoje zadanie w wypadku jedenastu mężczyzn, których dwadzieścia dwie nogi zwisały tuż nad głowami pracujących, tak że co chwila musieli je odpychać, by im nie przeszkadzały.

– Chętnie bym panom pomógł – odezwał się Uli uprzejmie. – Niestety jednak, mam związane ręce.

W tłumie dał się słyszeć cichy chichot. Ludzie dzielili uwagę między zbliżającą się egzekucję a obserwację fragmentu cytadeli widocznego z placu.

Niespełna dwieście metrów dalej klnący oficerowie usiłowali przegrupować mocno przerzedzonych po pierwszym ataku żołnierzy. A drobny ksiądz, który nie uczestniczył w stawianiu drewnianej szubienicy, spoglądał nerwowo na mury, pod którymi mnóstwo rannych, postrzelonych, krwawiących czekało teraz na ostatnią posługę.

W tej samej chwili kapitan Labrosse dotarł do artylerzystów na placu i przekazał rozkaz dowódcy.

Starszy sierżant sztabowy, Francois Pitoux, jak większość artylerzystów, był niegdyś kowalem. Pokiwał głową.

– Postaram się – powiedział.

Zaczął wykrzykiwać rozkazy, a jego ludzi natychmiast zajęli się torbami z prochem, przybitkami i długimi lontami. Za każdą armatą leżała niewielka piramidka kul.

– Czekajcie, aż wrócę. – Kapitan Labrosse zmarszczył brwi. – Mam nerwowego konia.

Naczelny profos otarł czoło pod szubienicą.

– No dobrze, wieszajcie go, byle szybko – powiedział. – Wstrzymujemy armię.

Podkomendni popchnęli więźnia ku schodom, a naczelny profos poszedł za nimi ze sznurem.

Drobny ksiądz, pogrążony w modlitwie, zamykał pochód.

Cała piątka zgromadziła się na niewielkiej platformie.

Uli zamknął oczy, gdy zarzucali mu pętlę na szyję. Czekała go głupia śmierć, ale pewnie nie gorsza od innych. Śmierć na stosie była bardziej bolesna, przynajmniej tak słyszał. Życie. Kaspar Jost mógł spać bezpiecznie, z Małgorzatą. Jeśli by wiedział. Ale pewnie nigdy się nie dowie. Nigdy nie wiadomo, kiedy jesteśmy bezpieczni, a kiedy nie. Czy w ogóle kiedykolwiek jesteśmy? Cóż, wkrótce miał się tego dowiedzieć – ewentualnie.

Pewnie jednak czeka go nicość. Czy dusza może mówić, kiedy spotka Boga? Jeśli w ogóle istnieje jakiś Bóg i dusza, która mogłaby go spotkać. Pewnie tak. Nic nie może powstać z niczego, jak mawiał ojciec Pulvermacher jeszcze w Sachseln. A dusza na pewno istniała, bo jeśli nie, jaka byłaby różnica między nim a którymś z jedenastu ciał zwisających nad nimi? Człowiek to nie to samo co jego trup.

Problem polegał jednak na tym, że Boga nic a nic to nie obchodziło. Tyle Uli wiedział. Gdyby Bóg zechciał zadać sobie nieco trudu, jego świat wyglądałby inaczej i Uli nie zawisłby za zbrodnie sierżanta Garroux.

Jeśli go spotkam, pomyślał Uli, wzruszając ramionami, muszę zapytać, dlaczego nic z tym nie zrobił – poza tą jedną jedyną próbą, tak dawno temu. Teraz pewnie trochę zaboli…

– Gotowi? – spytał naczelny profos.

– Gotowi – odparli podkomendni.

– Lina do góry.

Nie było tu żadnego „w dół”, dzięki któremu nieszczęśnik błyskawicznie łamałby sobie kark. Musieli go pociągnąć, i na słowo „do góry” naprężyli linę.

Człowiek może wyrazić zgodę na śmierć, ale jego ciało nie zamierza słuchać.

Jak wszyscy inni, którzy obecnie stanowili owoce na drzewie śmierci, Uli zaczął nerwowo tańczyć w powietrzu.

Nagle rozległ się ogłuszający huk.

Kiedy rozwiała się czerwona mgła, Uli przekonał się, że siedzi na platformie. Najpierw pomyślał, że lina z pewnością pękła.

Był zły i czuł, że zbiera mu się na wymioty. Gniew i mdłości walczyły ze sobą przez chwilę, gniew zwyciężył.

– Jeśli w ogóle czegoś nienawidzę, to kata, który nie zna się na swoim rzemiośle – oznajmił ochrypłym głosem. – Sprawdźcie linę, nim zawiesicie na niej człowieka.

Był tak wściekły, że wstał mimo związanych z tyłu dłoni.

Pragnął jedynie dać profosowi do słuchu, bo – co zdumiewające – nie stracił przytomności.

Jednak naczelny profos wcale na niego nie patrzył. Zresztą inni też nie. Wszyscy gapili się na armaty za wielką chmurą brudnobrązowego dymu.

Kiedy dym się rozwiał, ujrzeli, że eksplodowała armata numer jeden. Nie zostało z niej nic poza paroma poskręcanymi fragmentami metalu. Reszta rozerwała na kawałki czterech artylerzystów i zraniła co najmniej tuzin żołnierzy, w tym starszego sierżanta sztabowego Pitoux.

To też partacze, pomyślał Uli ponuro. Jak obecnie wszyscy.

W tej samej chwili uświadomił sobie, że szkarłatne płaszcze tak się przestraszyły nagłego huku, że puścili sznur.

Artylerzyści przygotowywali się do następnego wystrzału. Zgromadzeni wokół żołnierze odsunęli się jak najdalej.

– Niech was piekło pochłonie! – wrzasnął Uli. – Nie tak się to robi.

Naczelny profos odwrócił się ku niemu, tym razem jednak Uli miał na myśli artylerzystów.

– Niewłaściwie podniesiona lufa! – ryknął Uli. Nadal chrypiał, ale jego głos odzyskiwał siłę. – Niewłaściwie podniesiona lufa, tchórzliwi głupcy.

– Ja ci zaraz pokażę właściwe wyniesienie – oświadczył naczelny profos i złapał za sznur.

Nagle wypaliła druga rakieta.

– Schylcie się wszyscy! – krzyknął Uli i dał nura na ziemię.

Kula armatnia odbiła się od muru cytadeli i powróciła, z monotonnym świstem, na środek placu, zaledwie trzy metry od szubienicy. Zabiła trzech bajońskich piechurów, a przy okazji wzbudziła ogólną panikę.

– Idioci! – pieklił się Uli. – Przeklęci idioci. Czekajcie, zaraz wam pokażę.

Zeskoczył z platformy i ruszył ku nieszczęsnym artylerzystom.

– Zatrzymać więźnia! – krzyknął naczelny profos. – Za nim! – Niemal tańczył na szubienicy.

Mężczyźni w szkarłacie posłuchali bez wahania, a przynajmniej próbowali. Niestety, nieszczęsny wystrzał z drugiej armaty spowodował straszliwy zgiełk na placu – jeden oddział bajońskiej piechoty z trudem udało się powstrzymać przed zaatakowaniem nieszczęsnych artylerzystów – a do tego szkarłatne płaszcze nie cieszyły się popularnością. Na dodatek niektórzy pilnie obserwowali, co się działo na szubienicy, gdy wystrzeliła pierwsza kula.

– Patrzcie na pomagierów kata! Co teraz knujecie! Może zamierzacie wstąpić do artylerii?

– Ciągle żyją. Zawsze powtarzam, że armaty trafiają niewłaściwych ludzi.

– Sknociliście robotę, co? Musicie trochę poćwiczyć na sobie.

Twarze szkarłatnych płaszczy były niemal tak czerwone jak ich stroje. Powoli przepychali się przez tłum.

Byli bardzo daleko, kiedy Uli dopadł artylerzystów i natarł na nich niczym grom z jasnego nieba.

– Z drogi, głupcy. Kto was uczył sztuki artyleryjskiej? Nikt wam nigdy nie powiedział, że taka kula się odbija, gdy lufa jest nachylona pod niewłaściwym kątem? Właściwie w co usiłowaliście wcelować?

– Kim jesteś, do diabla? – rozległ się żałośliwy głos starszego sierżanta Pitoux. Sierżant siedział na bruku, a na lewym rękawie miał pojedynczy pasek.

Uli ujrzał jego insygnia i kiwnął głową.

– Wszystko w porządku, panie oficerze, nauczyłem się tego pod komendą Frundsberga. Proszę mnie rozwiązać, zabieram się do pracy.

Zaczął wydawać rozkazy na prawo i lewo. Ani jemu, ani im nawet nie przyszło do głowy, że mogliby nie posłuchać. Uczyli się podstaw nowej techniki zaledwie przez sześć tygodni, a Pitoux już od samego rana popijał.

Był to nowy model armaty o krótkiej lufie. Szwajcarzy nazywali takie działa Kammerbuechse; wystrzeliwały kule wielkości ludzkiej głowy. Uli znał ten rodzaj dział z ubiegłorocznej kampanii w rejonie Mediolanu, i kochał armaty, tak jak się kocha dobrego konia albo wiernego psa. Sprawiało mu przykrość, gdy ta szlachetna broń trafiała w ręce idiotów.

– Człowiek powinien znać się na rzeczy – oznajmił, rozcierając nadgarstki. – Nieważne, czy to szermierka, armaty czy wieszanie. Działa to delikatne urządzenia. Trzeba z nimi pogadać, żeby się nie denerwowały.

Na twarzach artylerzystów pojawiły się pierwsze uśmieszki.

– Najpierw o nią zadbamy – powiedział Uli. – Armata jest jak kobieta. Nie czuje się dobrze, kiedy nie jest odpowiednio wystrojona.

Wepchnął do lufy ciężki kij ze szczotką na końcu, poruszył nim kilka razy i wyciągnął na zewnątrz.

– Widzicie ten brud? Powoduje odchylenie. Trzeba wyczyścić. I jeszcze raz. A teraz…

Po drugiej stronie placu dowódca spoglądał uważnie na wały obronne cytadeli. Obrońcy byli doskonale przygotowani do odparcia ataku. Podwoiła się liczba włóczni, dostrzegł nawet niewyraźną chmurę pary – znak, że załoga przygotowała gorące płyny: wodę, olej, smołę, cokolwiek było pod ręką. Armaty zawiodły na całego. Czy powinien poczekać na jeszcze więcej nieszczęść, jak dwa ostatnie?

Najwyraźniej Herrera faktycznie zamierzał stawiać opór. Czy to właśnie on, z mieczem w ręce, stał po prawej, obok grupy arkebuzerów?

Nie tylko Uli zauważył hiszpańskiego dowódcę na wale ochronnym.

Uli rozmawiał z armatą, teraz starannie naładowaną.

– Widzisz tego aroganta nad nami, señorita? Tego z piórami na hełmie? Spodobałby ci się taki pan młody, co? Nie powiedziałbyś nie, prawda? Leć i go pocałuj, moja piękna – leciutko, o tak…

Słyszał, że mężczyzna musi czuć armatę. Jeśli jej nie czuje, nigdy nie będzie porządnym artylerzystą.

Uli zerknął uważnie na wał ochronny, pochylił się i wstrzymał oddech, po czym pociągnął za sznur. Armata zadrżała, a wszystko wokół spowił ciemnobrązowy, śmierdzący dym.

W tym dymie dał się słyszeć ryk tysiąca głosów, i Uli zbladł. Niemożliwe. Nie mógł spudłować, kula z pewnością nie odbiła się od murów. Musiał stać i czekać przez niekończące się sekundy, aż dym się uniesie. Wtedy się uśmiechnął.

Część wałów zniknęła, a wraz z nimi mężczyzna w przystrojonym piórami hełmie i całkiem sporo arkebuzerów.

Artylerzyści wokół niego tańczyli i klepali go w ramię. Stary Pitoux aż pisnął z zachwytu.

– Ach, piękny, piękny strzał!

Uli z uśmiechem odwrócił się do towarzyszy. Nagle ujrzał, że wśród rozradowanych mężczyzn dwóch ma na sobie szkarłatne płaszcze. Dwaj podkomendni profosa przybyli w samą porę, by ujrzeć wystrzał z armaty.

– Cudownie! – ryknął jeden z nich. – Naprawdę dobra robota. – Dotknął ramienia Ulego. – Wracaj z nami, żołnierzu. Obiecuję ci, że tym razem dobrze się postaramy.

– Dziękuję – odparł Uli. – Lepiej jednak poczekajmy, aż cytadela padnie. Chodźcie, chłopcy, wyczyścicie moją damulkę – do roboty, tu jest wycior.

Ponownie popatrzył na pozostałości wału ochronnego.

– Hej, patrzcie! – krzyknął ktoś. – Szturmują.

Była to prawda.

Kiedy Andre de Foix ujrzał śmierć oficera w przystrojonym piórami hełmie, w otoczeniu garstki żołnierzy – zauważył również, że szereg włóczni za murem gwałtownie się zakołysał. To był świetny moment na atak, więc nakazał Gaskończykom monsignora de Gramont ruszać biegiem do ataku.

– Znakomity strzał – zauważył, patrząc na biskupa. – Garść złota człowiekowi, który obsługiwał tę armatę. Niech ktoś o tym pamięta. Labrosse! Wszystkie drabiny ustawicie pod wałem. Teraz liczy się szybkość. Nie zdążą odetchnąć. Na Naszą Panią, lordzie biskupie, chyba twój artylerzysta trafi ł Herrerę albo tego pyszałka, który sprawił, że Herrera zmienił zdanie. To byłoby jeszcze lepiej! No proszę! Pierwsze drabiny już się wznoszą…

Napotkali na opór, ale niezbyt gwałtowny. Gotująca się ciecz wyczyściła dwie drabiny, ale postawiono trzy inne, a potem jeszcze pięć, a żołnierze wspinali się po nich niczym koty.

– Wasza ekscelencjo! – krzyknął Labrosse. – Proszę spojrzeć na flagę! Hiszpańską flagę!

– Mordieux – rzekł Andre de Foix. – Zmieniają barwy. Wał obronny jest pusty. Już po wszystkim. Co za udany strzał. Gdzie ten artylerzysta? Znakomicie. Znakomicie. Podjedź tam, Labrosse! Sprawdźcie, czy wszystko w porządku. Wiesz, jak bym sobie tego życzył. Aha, Labrosse! Jeśli jakimś cudem ten oficer w przystrojonym piórami hełmie jeszcze żyje, chcę się z nim zobaczyć. Potraktuj go tak, jakby był moim bratem. Dzielny człowiek. No już, ruszaj. Na Boga, ten naczelny profos to dopiero ma zimną krew, lordzie Gramont. Proszę bardzo, znowu kogoś wiesza.

Naprawdę udało się im zaciągnąć Ulego pod szubienicę, ale wokół panowało okropne zamieszanie. Niektórzy krzyczeli, że prawo powinno obowiązywać wszystkich bez wyjątku, inni mieli przeciwne zdanie.

– Ekscelencjo! Ekscelencjo!

Andre de Foix uniósł brwi. Dwaj artylerzyści przyprowadzili starego Pitoux, z ręką na temblaku.

– Co jest, Pitoux? Czyżbyś to ty obsługiwał armatę, która oddała ten szczęśliwy strzał.

Stary człowiek przełknął ślinę.

– Nie, ekscelencjo. Żałuję, lecz to nie ja. To ten człowiek, ten, którego wieszają. Co za strata, ekscelencjo. To zbyt dobry artylerzysta, by skończyć na szubienicy i…

– Przerwać to! – krzyknął Andre de Foix.

Jednak naczelny profos albo go nie słyszał, albo nie miał pojęcia, że rozkaz dotyczy właśnie jego. Kontynuował pracę i raz jeszcze pętla znalazła się na szyi Ulego.

Dowódca ze złością spiął ostrogami konia i podjechał do szubienicy.

– Powiedziałem, przerwać to – powtórzył ostro. – Czyżbyś nie miał oczu ani uszu?

Naczelny profos uchylił czapki.

– Ten człowiek to złoczyńca, ekscelencjo….

– Wszystko jedno, niech to będzie nawet sam szatan. Słuchaj, to ty oddałeś ten strzał.

– Tak, ekscelencjo – odparł Uli. Krew powróciła na jego oblicze.

– Wydawało mi się, że cię wieszali – zauważył monsignore de Gramont i pokręcił głową.

– Zgadza się, lordzie biskupie – przyznał Uli. – Teraz zaczęli mnie wieszać po raz drugi.

Dowódca wydawał się rozbawiony.

– Jak do tego doszło? – chciał wiedzieć.

Sierżant Garroux trącił Bernaca, który stał obok niego.

– Pora na nas – szepnął i razem z Varelem i Beauxregardem zaczął ostrożnie się oddalać.

– Najpierw zostałem fałszywie oskarżony – powiedział Uli. – Potem skazano mnie na stryczek. Następnie upuścili mnie, gdy oddano pierwszy wystrzał z armaty. Ujrzałem, że lufa drugiej armaty została niewłaściwie podniesiona, i tego już nie mogłem zdzierżyć. Poszedłem tam i osobiście oddałem strzał.

Andre de Foix odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem, niczym uczniak.

– Nie mam pojęcia czy jesteś niewinny – odezwał się po chwili, przecierając oczy. – Jeśli jednak jesteś winny, skazano cię na stryczek tylko raz, nie dwa razy. Profosie, ten człowiek jest wolny. Jak się nazywasz. Dobrze. Przyjdź rano na spotkanie ze mną w domu burmistrza. I jeszcze jedno: przyznasz, że ten twój wystrzał to szczęśliwy przypadek?

Uli popatrzył mu prosto w oczy.

– Służyłem pod Frundsbergiem jako artylerzysta, ekscelencjo, zanim dostąpiłem zaszczytu służby pod pańskimi rozkazami.

– Dobra odpowiedź. – Dowódca pokiwał głową. – Może to nie był tylko szczęśliwy przypadek, zapewniam cię jednak, że ty jesteś wielkim szczęściarzem.

Raz jeszcze skinął mu przyjaźnie głową i zawrócił konia.

Uli się uśmiechnął. Był to dziwnie gorzki, cyniczny uśmiech. Szwajcar popatrzył na naczelnego profosa.

– Nie smuć się tak, przyjacielu – powiedział. – Jutro nie zabraknie ci pracy, powiesisz sobie innych.

Potarł szyję. Sznur pozostawił na niej szeroką czerwona pręgę.

– Dziękuję za duszenie. Oddajcie mi mój miecz i włócznię. Coś mi mówi, że będę ich potrzebował.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Złota nić.