Ziarna ocalenia. Rozdział trzynasty

Nawiedził mnie koszmar senny, mający tak przygnębiający klimat, że obudziłem się przerażony i zlany potem. Chociaż… chociaż wcale nie byłem tak do końca pewny, czy obrazy jakiem widział były tylko sennym majakiem, czy nie jakąś wizją…

Śniło mi się oto, iż znalazłem się szczycie płasko ściętego pagórka, gdzie – jakby w pewnym zagłębieniu, jakby nieco poniżej poziomu gruntu – wznosiła się starożytna kamienna budowla, a wokół niej rozciągał się niewielki ogród, w stylu ogrodów francuskich, tyle że bardzo skromny: rabaty z kwiatami i wygracowane ścieżki, drzew i krzewów jednak nie widziałem. Do tej wiekowej budowli schodziło się po kilku niskich lecz szerokich stopniach.

Najpierw znalazłem się w ogrodzie, gdziem przykucnął i wygrzebał wystającą spod cieniuchnej warstewki ziemi wielką ilość niedużych, zbliżonych wielkością, skorup ceramicznych. Skorupy owe poskładałem i zlepiłem z nich naczynie w kształcie jakby dzbana. Jednakże kilku kawałków brakowało, co bynajmniej nie przeszkadzało skleić resztę w jedną całość. Ktoś tam był ze mną… lecz nie wiem kto… czułem tylko obecność. Powiedziałem, że ubytki można uzupełnić gipsem i spokojnie naczynia używać. W końcu oddałem je temu komuś…

Później ruszyłem ku wiekowej budowli. Po chwili wszedłem do jakiejś mrocznej baszty, wznoszącej się z lewej strony gmachu. Mieściła ona w sobie coś podobnego do kaplicy, z której zabrałem fragment, ułomek starej rzeźby. Czułem, że ma on dla mnie bardzo wielkie znaczenie, nie wiedziałem wszakże dlaczego. Potem opuściłem to miejsce.

Następnie bardzo stromym zboczem, pokrytym wysoką pożółkłą, uschłą już trawą o szerokich liściach, która rosła kępami, powędrowałem ku jakby drugiemu, głównemu szczytowi góry.

Ktoś, jakaś osoba, szła przede mną, zaś kilka innych osób podążało za mną. Miałem wrażenie, że są mi życzliwi. Posuwaliśmy się z ogromnym trudem, przywierając ciałami do stromizny zbocza, lękając się, że spadniemy. W pewnej chwili, ten który szedł na przedzie przyśpieszył i błyskawicznie, ryzykując upadek, wspiął się na szczyt góry, który przecinała wąziuchna ścieżyna, przylegająca do znajdującego się po jego środku i dzielącego go na pół, ogrodzenia, zrobionego z czegoś w rodzaju niezbyt gęstej metalowej siatki, rozpiętej między żelaznymi słupkami. Złapał się za jeden z nich. Próbowałem pójść w jego ślady, ale nie mogłem. Zacząłem się gwałtownie obsuwać, lecz wtedy pomogli mi ci, którzy znajdowali się za mną, popychając ku tej wąziuchnej dróżce i jednocześnie podtrzymując za plecy, aż zdołałem uchwycić się żelaznego słupka i wywindowałem na bezpieczne miejsce, na ową ścieżkę, wijącą się na szczycie nad przepaścistym, bezdennym urwiskiem…

Wtedy się ocknąłem, usiadłem na posłaniu i wylękniony otarłem pot z czoła. Sięgnąłem po garnuszek stojący na krześle obok wezgłowia, w którym była resztka zimnej już herbaty, co to jej nie dopiłem przy kolacji. Przez okno wpadało światło latarni ulicznej, tak że w pokoju było w miarę widno. Zegar na wieży ratusza zaczął wydzwaniać godzinę. Usiadłem na skraju łóżka i liczyłem uderzenia. Najpierw doleciały mnie cztery razy lżejsze, krótsze uderzenia: bim… bim… bim… bim… Potem długie, głośne, głębokie: booom… booom… booom… Była trzecia nad ranem. Niebo za oknem szarzało. Cisza dokoła była taka, żem słyszał własne serce i krew pulsującą w skroniach…

Położyłem się nazad w pościeli i próbowałem usnąć, lecz sen nie nadchodził. Przewracałem się więc z boku na bok, usiłując zrozumieć to, com ujrzał we śnie. Lęk mnie niemal paraliżował, spodziewałem się, że owa mara przepowiadała mające spaść na mnie nieszczęście.

Minął jednak dzień jeden, drugi, a nie wydarzyło się nic złego, tak żem w końcu uspokoił się i zapomniał o nieprzyjemnym majaku…

***

Siedzieliśmy we czterech w pokoju Alka, jednego z moich znajomych. Prócz gospodarza i mnie byli tam jeszcze Romek Winówka i Plonia, kumpel Alka. Siedzieliśmy w bloku przy ulicy Słowackiego, zaraz zaszkołą jedenastolatką. Przez okno widać było boisko, po którym biegali za piłką nasi rówieśnicy. Mieli wuef. Ich kurduplowaty, pękaty nauczyciel przykucnął przy obszczerbanym pustaku, leżącym tuż przy ogrodzeniu i palił papierosa.

Piliśmy wódkę. Nie lubiłem wódki, nauczyłem upijać się winem i tu miałem jakby wewnętrzną miarkę, wiedziałem ile go mogę wlać w siebie, żeby nie zalać się w trupa. Przy wódce takiego wyczucia nie miałem. Toteż gdy inni nie żałowali sobie, ja się raczej hamowałem i wypijałem, co któryś tam kieliszek.

Nudno było. Winówka znów próbował deklamować nam Chajjama, poza którym, jak się później zorientowałem, chyba niczego więcej w życiu nie przeczytał, ale Plonia rzucił w niego butem. Romek książkę z wierszami tego Chajjama znalazł kiedyś na skupie makulatury i rozkochał się w nich, chyba dlatego, że poezja Persa– alkoholika usprawiedliwiała jego własny alkoholizm. Bo Romek, choć miał dopiero trochę ponad dwadzieścia lat, już był uzależniony.

Milczeliśmy. Alek postanowił pochwalić się nowym słowem, które, wcześniej nieznane, aktualnie zaczynało robić w Polsce karierę:

– Mam dziś stres – powiedział.

– Co, ku…, masz? – zapytał Romek.

– Nooo… stres.

– Pij, nie pier… – skwitował to Plonia i nalał Alkowi nowy kieliszek.

Lecz Alek odsunął go na bok i w zamyśleniu spoglądał przez okno. Po jakichś trzech–czterech minutach jakby się przecknął i powiedział:

– Słyszałem o takim zjawisku, że jeden człowiek może drugiego człowieka tak przerobić, że tamten robi wszystko, co mu ten pierwszy każe… Chciałbym coś takiego zobaczyć…

– To idź do wojska – roześmiał się Winówka, który – jak się tym nie raz chwalił – odbył zasadniczą służbę wojskową jako kucharz i wyszedł do cywila w stopniu starszego szeregowego.

– Nie… ja nie o tym… to jest takie coś, że jeden do drugiego coś mówi, albo czymś psztryka, albo mu czymś przed oczami dynda, a ten drugi zasypia, ale nie śpi, tylko wszystko słyszy i robi, co mu ten co mówił do niego, albo pszytrykał na niego, każe. Wszystko robi!

– Mówisz o hipnozie – powiedziałem. To znane zjawisko. – Poczułem się, jakby mnie ktoś na sto koni wsadził, bom miał okazję pochwalić się swoją wiedzą i zacząłem wykład. A że akurat byłem na świeżo po lekturze dotyczącej hipnozy, to miałem sporą wiedzę na jej temat i chciałem przed kumplami błysnąć.

Wysłuchali mnie i owszem, z zainteresowaniem, lecz strona teoretyczna, ani też hipotezy dotyczące zjawiska w ogóle, nie były dla nich ważne. Alek i Plonia chcieli zobaczyć czy i jak to działa. W praktyce i na własne oczy. Natomiast Winówka krzywił się tylko pogardliwie, raz po raz poddając w wątpliwość wszystko, com powiedział:

– Ale głupoty. W życiu! A co ty pieprzysz! Głupoty i tyle.

Zaperzyłem się, lecz on nie ustępował:

– No dobra, jak to prawda, to zahipnotyzuj kogo.

– No i pewnie! – podjąłem wyzwanie, nie zastanawiając się nawet, jak niby miałbym tego dokonać, ponieważ nie tylko żem sam tego nie robił, ale nawet nie widziałem, jak to robią inni, lecz – chojrakując – wyzwanie podjąłem:

– No? To który się zgodzi?

– Ja – wybełkotał Alek. – Za Chiny ludowe mnie nie zahipotenzujesz, za Chiny! Założysz się?

– O co?

– O wino!

Plonia przeciął.

No i zaczął się problem. Gorączkowo myślałem jakże się za rzecz całą zabrać i nic nie przychodziło mi do głowy, w której ze zdenerwowania zrobiła mi się kompletna pustka. Zacząłem więc, raz aby zyskać na czasie, mając nadzieję, że coś tam jednak wymyślę, żeby kompletnie się nie zblamować, a dwa dla wytworzenia pewnego nastroju, mamrotać coś pod nosem, rękami wykonywać dziwaczne gesty, kłaniać się – a to w stronę szafy, a to w stronę okna. I nic… jak wyła pustka we łbie, tak wyła.

Tymczasem chłopaki siedzieli w milczeniu, jakby onieśmieleni moim zachowaniem, bacznie przyglądając się temu, co robię. Rozpaczliwie szukałem jakiegoś pomysłu. I wówczas – nie wiedzieć czemu, ani jak, ani skąd, przez głowę przeleciała mi myśl, by – tak jak kiedyś, przed laty, zwrócić się o pomoc do starych bogów… wtedy dało to efekt… nieomal natychmiastowy… może więc i teraz… Lecz w ślad za ową myślą przypełzły dwa robaki: wątpliwości i wyrzutu sumienia. A jeśli wtedy, z „numizmatykiem”, to był zwykły przypadek?… Na co ów drugi zaszemrał, jakby przedzierając się do mojej świadomości spod zwałów pretekstów i usprawiedliwiania się przed samym sobą, którymi przyrzuciłem własne sumienie – „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną…”

Ostatni raz to robię, ostatni raz – pomyślałem – ale teraz muszę… nie mogę się przecież zblamować. Wstyd. Bo będą się ze mnie śmiali…

Nie mogłem wszakże teraz ani odprawić takich modłów jak niegdyś, ani zapalić kadzideł z suszonych ziół na przeziębienie i ból brzucha, więc – przypominając sobie, że dawnym bogom ulewano na ziemię w ofierze trunki szlachetne – chlusnąłem na środek pokoju kieliszek wódki, szepcząc przy tym z ogromną wiarą, żebrzącym głosem, z na poły kundlim skamleniem:

– Hypnosie, wielki boże snu, wspomagaj, wysłuchaj, pomóż, kieruj mną…

– Co ty, ku…, robisz?! Wódkę wylewasz, idioto?! – ryknął na mnie Plonia, ale ten jego gwałtowny protest jakby do mnie nie dotarł. Stałem się niczym automat.

Odwróciłem się do Alka i spojrzałem na niego zimnym, przenikliwym wzrokiem, i chyba tak dziwnie jakoś, że aż się cały skurczył, jakby się w siebie zapadł i z całej siły przywarł plecami do oparcia wersalki, wyciągając ku mnie dłonie z rozcapierzonymi palcami w obronnym geście, autentycznie przestraszony.

– Zasłońcie okno – zakomenderowałem, a Plonia bez słowa wykonał polecenie.

Zrobiło się poważnie i tajemniczo. Powiało grozą.

– Alek, połóż się wygodnie i przymknij oczy…

A potem… potem zacząłem improwizować… Sam nie wiem, skąd mi do głowy przychodziły słowa, całe frazy, potok słów, o dziwnej, uspokajającej melodii, nie rwąca rzeka jednak, a łagodny nurt, który niósł Alka tam, dokąd chciałem.

Mijały minuty, długie i ciężkie skapywały, rozpryskując się na miriady lśniących zimno drobinek, niczym krople rtęci. Pozostali siedzieli w milczeniu zapatrzeni i zasłuchani w ten koncert tajemniczy, który powoli wprowadził Alka w trans, a potem pozbawił go woli… Bo on już nie miał woli… moja wola stała się jego wolą… Wiodłem go tam, gdziem tylko zamyślił, a on wykonywał każdy mój rozkaz, choćby był najbardziej nawet absurdalny i odpowiadał na każde, choćby najintymniejsze pytanie…

Winówka bacznie się temu przyglądając, nie był w stanie ukryć zdumienia. W końcu nalał sobie aż po wręby pięćdziesiątkę wódki, podniósł do ust, przechylił i wypił jednym haustem. Potem sięgnął do kieszeni, wyjął pogniecioną paczkę „Sportów”, zapalił jednego, zaciągnął się raz i drugi i wymamrotał:

– Coś podobnego…

Nie był w stanie ukryć, iż to, czego był naocznym świadkiem, wywarło na nim kolosalne wrażenie.

– A co z nim można jeszcze zrobić? – zapytał, wskakując żarzącym się papierosem na Alka.

– Przypal go, ale nie w twarz, żeby śladu nie było.

– Chrzanisz… przecież się obudzi.

– Przypal go – upierałem się. – On nie śpi, on mnie słyszy, przecież z nim rozmawiam, nie? Ale bólu nie będzie czuł, gdy mu to nakażę.

– No niby tak… też o tym słyszałem. W Ameryce, to nawet tak operacje robią.

– Alek, od tej chwili niczego nie będziesz czuł. Niczego – rozumiesz?

Zahipnotyzowany potwierdził skinieniem głowy, że polecenie zrozumiał. Wtedy dałem znak, że już można i Romek dotknął grzbietu dłoni chłopaka żarzącym się koniuszkiem „Sporta”. Najpierw zrobił to ostrożnie, ledwie tę dłoń muskając ogniem, ale widząc, że Alek ani drgnie, rozgniótł mu żar na skórze. Zaskwierczało i doleciał do nas zapach przypalonego mięsa. Dręczenie owo trwało przez czas jakiś, bo i Plonia chciał spróbować. Ten na odmianę kłuł go igłą w różne czułe miejsca. W końcu zabawa zaczęła się już nam nudzić i wtedy zaryzykowałem sugestię:

– Jesteś ptakiem – spróbuj pofrunąć.

Lecz w tejże chwili zrobiło mi się głupio, bom zrozumiał absurdalność wydanego przed chwilą rozkazu. Było jednak za późno i słów nie dało się już cofnąć.

I stała się rzecz dziwna – chłopak co prawda nie wzbił się w powietrze – ale całym ciałem odbiwszy się od kanapy na wysokość kilkudziesięciu centymetrów, łagodnym łukiem począł opadać na podłogę. Jego upadek wyglądał tak, jak na filmie o zwolnionym tempie. Wrażenie było naprawdę niesamowite i wszyscy zamarliśmy na chwilę w bezruchu, uważnie przypatrując się zjawisku…

Na jakiś czas zapadło milczenie.

Wypaliłem kolejnego papierosa i dopiero wówczas wyprowadziłem Alka z transu.

Usiadł, rozejrzał się wokół ze zdumieniem, a Plonia i Romek wybuchnęli śmiechem.

– Co, ku…? Co to było? – wyseplenił Alek.

Seans trwał blisko dwie godziny, a on nie pamiętał niczego! Wygrałem zakład. Wino było moje. Kumple patrzyli na mnie trochę jak na boga, trochę jak… na wariata. Byłem dumny! Dumny! Sam przed sobą zdałem egzamin z wiedzy, jaką posiadłem i w tejże chwili przestałem się bać z niej korzystać. Odpowiedziałem na zew, na szept, na czyjeś wezwanie, którem posłyszał będąc jeszcze dzieckiem… Sapere aude… Tak… odtąd już miałem śmiałość, by wiedzieć, by mieć odwagę posługiwać się własną mądrością…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.