Ziarna ocalenia. Rozdział szesnasty

Zdałem wszystkie egzaminy semestralne, z przedmiotów, które sobie zostawiłem „na po wakacjach”. I wszystkie co najmniej przyzwoicie, więc uznałem, że dobrze by to było jakoś uczcić. Zresztą nie tylko ja. Janusz też. W sklepiku spożywczym na Skalnej Górze kupiliśmy dwa mamroty i już mieliśmy ruszyć w stronę niewielkiego sosnowego lasku za dworcem PKS, żeby je tam wypić, gdy przyszło nam do głowy, żeby może spróbować zabrać ze sobą Władzia, który szedł w naszą stronę – do autobusu.

Władziu nie pił. Władziu nigdy nie pił. Władziu przysiągł sobie bowiem, że nawet nie skosztuje alkoholu, bo wujek, z którym mieszkał, był starym ochlaptusem i chłopak przez lata napatrzył się na to, co wyrabia nietrzeźwy człowiek. Ale myśmy się na Władzia zawzięli…

Na drucianych ogrodzeniach ogródków przylegających do dróżki, wiodącej ku sosnowemu zagajnikowi, czerwieniały liście dzikich winogradów. Ja i Janusz, mocno spragnieni przyjemnego odprężenia, jakie przychodzi, gdy się człowiek napije, szliśmy dość szparko. Władziu natomiast wlókł się za nami, jakby nie do końca zdecydowany czy ma nam dalej towarzyszyć, czy raczej skręcić w inną stronę i uciec. Ostatecznie jednak został.

Weszliśmy w głąb lasku, Janusz zza pasa wyciągnął wino, sprawnie wybił korek i podał butelkę Władziowi. Ten ostatni jednocześnie bronił się i krygował, ale widać było, że przekroczenie tej granicy, którą kiedyś sam sobie wytyczył, stanowi dla niego nieprawdopodobną pokusę i chyba też wyzwanie, jakby rodzaj sprawdzianu czy będzie w stanie, złamawszy przyrzeczenie, nie popaść w uzależnienie, czy będzie w przyszłości umiał sobie odmówić… Już, już wyciągał rękę, by w ostatniej chwili ją zabrać. To znów cofał się przed Januszem, to postępował krok ku niemu. Aż ostatecznie po dwu–trzech minutach, z westchnieniem ni to ulgi ni to rezygnacji, złapał za szyjkę flaszki, podniósł ją do ust i pociągnął jeden, drugi, trzeci tęgi łyk. Oddał jabcoka Januszowi, ten zaś spojrzał na butelkę pod światło i z podziwem pokręcił głową:

– No, no! Masz spust! Połowa flaszki za jednym zamachem! A podobno nigdy wcześniej żeś nie pił.

– Bo nie piłem – odparł Władziu, spluwając co i raz gęstą śliną, żeby się jak najprędzej pozbyć ohydnego posmaku.

– No to gratulacje! – powiedziałem z nieskrywaną ironią. – Widać masz to we krwi.

Chłopak nic na to nie odrzekł, tylko spojrzał na mnie ze złością.

Usiedliśmy na jednej z pustych ławek i wypiliśmy resztę tego, cośmy ze sobą przynieśli. Nie minęło wiele czasu, a poczuliśmy się swobodni i wolni. Delikatne drętwienie mięśni twarzowych i miły zawrót głowy wprawiły nas w znakomity nastrój. Poszwendaliśmy się jeszcze trochę po mieście, a gdy jęło zmierzchać, każdy miał pójść w swoją stronę…

Ale gdyśmy się już rozchodzili Janusz powiedział:

– Słuchajcie, nie wiem czemu, ale któryś już raz dzisiaj widzę tę nową, no… no… jak jej tam, no tę co się tak dziwacznie nazywa.

– Roksanę? – podpowiedział mu Władziu.

– O! To, to, to! No właśnie, ją. Łazi za nami, czy co?

– A niby po co miałaby to robić? – zapytałem.

– Kto ją tam wie… dziwna ona jakaś.

Nie odpowiedziałem już na to, bo niebieski rozklekotany autobus pekaesu z tabliczką za przednią szybą o treści „Tarnobrzeg-Sandomierz przez Wielowieś” zajechał na czwarte stanowisko. Wskoczyłem do środka, a zaraz potem kierowca ruszył dość ostro i wyjechał w trasę.

***

– Roksana! – zawołałem na widok dziewczyny, zbliżającej się z naprzeciwka boczną parkową alejką, biegnącą równolegle do ulicy Mickiewicza. Uśmiechnąłem się i pomachałem w jej stronę.

Odwzajemniła uśmiech i także mi pomachała.

– A to ci spotkanie! Co robisz w Sandomierzu? – zagadnąłem.

– Wpadłam spotkać się z koleżanką…

Zawiesiła na chwilę głos, a potem dokończyła zdanie:

– …wiesz co? Może byś mi potowarzyszył? Masz czas?

– Jasne! A dokąd idziesz?

– Na Basztową.

Bez słowa zawróciłem w stronę Starego Miasta.

Przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu, bo choć Roksana bardzo mi się podobała, to jednak czułem się przy niej dziwnie skrępowany i onieśmielony. Było w niej coś władczego, coś nieuchwytnego, coś co sprawiało, że zerkając na nią, traciłem cały rezon, a budziło się we mnie jakieś nabożne uwielbienie i podziw.

W pewnej chwili poczułem się jakoś nieswojo, jakby ktoś mnie bacznie obserwował. Zerknąłem spod oka na dziewczynę, ale ona głowę miała odwróconą w drugą stronę, w stronę ulicy i przyglądała się nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodom. Zrobiło mi się bardzo nieprzyjemnie, bowiem wrażenie, iż ktoś czy coś na mnie patrzy, miast ustąpić, jeszcze się spotęgowało. Dlatego gdy dotarliśmy na miejsce i zatrzymaliśmy się przed drzwiami starej odrapanej kamienicy o sparszywiałym, złuszczającym się płatami tynku, odetchnąłem z ulgą.

– No to cześć! – machnąłem ręką na pożegnanie i odwróciwszy się na pięcie, ruszyłem w stronę ulicy Zamkowej.

– Michał!… Zaczekaj!… – zawołała za mną Roksana, jednocześnie przyzywając mnie gestem. – Nie wejdziesz ze mną? Na chwilkę…

– Przecież nie znam tej twojej koleżanki…

– To poznasz. Zresztą, ona tutaj nie mieszka, tutaj żeśmy się tylko umówiły. I prócz niej będą jeszcze inni. To… to… taki rodzaj prywatki…

Zawahałem się nie bardzo wiedząc, co robić.

– Prywatki? O tej porze? Przed południem? – zdumiałem się.

– Nooo… nooo… to się zaczęło pewnie jeszcze wczoraj… a może i… przedwczoraj…

– To jakaś niezła musi być ta prywatka – roześmiałem się szczerze.

– No chodź – powiedziała zniecierpliwionym głosem, szarpiąc mnie za rękaw, a zaraz potem dodała przymilnym tonem: – Zobaczysz, nie będziesz żałował.

– Ostatecznie… – skinąłem głową na znak zgody, bo i tak nie miałem co robić i szukałem jakiegoś sposobu, żeby zabić nudę.

Weszliśmy w ciemny, wilgotny i zatęchły mrok korytarza. Pociągnęła mnie za rękę i ruszyliśmy ku suterenie wytartymi stopniami drewnianych schodów, skrzypiących i trzeszczących, jakby się miały za chwilę rozlecieć. Skądś z dołu dolatywał stłumiony odgłos magnetofonu czy może gramofonu, na którym ktoś puszczał przebój „Czerwonych Gitar”:

Nikt na świecie nie wie,
Że się kocham w Ewie.
Nikt na świecie nie wie, nikt.
Tego nikt nie zgadnie,
Co mam w sercu na dnie –
Tylko ja mój sekret znam.

Roksana energicznie zastukała do chropawych, nadjedzonych zębem czasu, zbrunatniałych ze starości i sparszywiałych od brudu drzwi. Przez chwilę nic się nie działo, ale wreszcie usłyszeliśmy szuranie, szczęknął zamek i przez szparę jakieś oko zlustrowało nas od stóp do głów.

Wreszcie drzwi otworzyły się na całą szerokość i stojący za nimi wysoki, szczupły młodzieniec, z takich co to się bardzo podobają dziewczynom, o twarzy i fryzurze blond cherubinka, ale zapijaczonych czy może raczej zaćpanych oczach zaprosił nas gestem do środka. Najwyraźniej znał moją towarzyszkę.

Weszliśmy. W nozdrza uderzył mnie nieopisany smród dymu tytoniowego, który się wżarł we wszystko – w ściany, w sprzęty, brudne firanki zwieszające się u okien niby festony pokrytych kurzem pajęczyn. Wtórował mu skisły zapach piwa, mdląca i nieprzyjemna woń przetrawionej wódki, ckliwy i obrzydliwy zarazem, nieznany mi wcześniej, odór makiwary, a w tle jakiś dziwnie niemiły fetor, jakby przyschniętych rzygowin. W półmroku panującym w tym pomieszczeniu, pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to był wielki plakat z całego ogromnego arkusza papieru pakowego z wypisanym na nim kolorowymi flamastrami napisem:

Gdy przekroczysz próg tej chaty, swoją cnotę spisz na straty!

Wtedy mnie olśniło – oto znalazłem się w osławionym „dołku” – melinie „złotej młodzieży”, o której po mieście i okolicy krążyły legendy. Poczułem się zdecydowanie nieswojo, bo absolutnie tu nie pasowałem. Nie ta liga, nie ta półka…

Weszliśmy do następnego pomieszczenia. Na jego środku stał wielki okrągły stół z poobłupywanym fornirem, a wokół niego kilka drewnianych, giętych krzeseł. Centralne miejsce na tym meblu zajmował wielki, fajansowy, głęboki talerz po wręby wypełniony petami, z których część, wysypała się na zewnątrz. Na podłodze walały się flaszki po piwie, winie, wódce, jakieś skórki chleba, niedojedzony plasterek pasztetowej, rozdeptany kiszony ogórek, wylizana do czysta skóra wędzonej makreli i kupka rybich ości – najwyraźniej resztki zagrychy.

Na starej, wyliniałej pluszowej kanapie leżeli w poprzek pokotem na wpół przytomni młodzi ludzie – chłopaki i dziewczyny, migdaląc się do siebie. Większość z nich pozowała na hippisów, chociaż moda na to minęła parę lat temu.

Przyjrzałem się im spod oka, ale dokładnie. Niektórych znałem z widzenia, niektórych nie – widocznie byli skądś dalej niż spod Sandomierza. Ci, co ich rozpoznałem, to były dzieci niektórych okolicznych „prywaciarzy” – sklepikarzy, cegielniarzy, taksiarzy, ale też i rodziców z wyższych sfer – słowem dzieci tych wszystkich, którzy mieli pieniądze. Ze zdumieniem spostrzegłem córkę wyższego oficera jednej z miejscowych jednostek wojskowych, z którą chodziłem do podstawówki i jeszcze syna znajomej dentystki, a poza tym także i osoby z dołów społecznych, tak zwany „element”.

Na stercie starych gazet pod oknem spał mój dawny kumpel – Andrzej Grabik, który pozował na muzyka i poetę, choć tak naprawdę był zwykłym ciulem, dętym bucem, gnojem i beztalenciem, tyle że obrotnym i zawsze z kasą w kieszeni, do wyłudzania której, od kogo tylko się dało, posiadał niebywały spryt i talent. Miał też szczęście do pięknych dziewczyn, które, gdy zobaczyły gitarę i portfel, zaraz miękły w nogach. Tyle, że dziewczyny nie miały szczęścia do niego. Każdą jaką poderwał, wykorzystywał materialnie, wyżymał niczym szmatę i odrzucał kopniakiem. I chociaż było to wszystkim wiadome, kolejne lgnęły do niego, jakby fakt, że zostaną wykorzystane i porzucone dodatkowo je podniecał.

Roksana nie zatrzymała się tutaj, lecz pociągnęła mnie za sobą do kuchni, której okno, umieszczone niziuchno nad ziemią, wychodziło na skarpę, na której ktoś założył mikroskopijny ogródek warzywny z parunastoma rachitycznymi krzakami pomidorów, wyrośniętymi główkami kapusty, dwoma czy trzema rządkami fasoli, spomiędzy których pięły się ku górze zrudziałe już i całkiem uschłe baldachy kopru, a gdzieś w tle widać było pożółkłą nać marchwi i żywozieloną pietruszki.

Na kulawym stołku stojącym tuż przy parapecie, zapatrzona w ów warzywniak, siedziała odwrócona do nas tyłem jakaś dziewczyna. Roksana chrząknęła, a potem zawołała półgłosem:

– Gośka!

Dziewczyna drgnęła i szybko odwróciła głowę. Była młoda i piękna, choć najwyraźniej umęczona przedłużającą się balangą. Była to pszeniczna, naturalna blondynka o ogromnych chabrowobłękitnych oczach, prostym klasycznym nosie, doskonale wykrojonych wargach oraz idealnych, niezbyt dużych, zgrabnych uszach, w których połyskiwały proste srebrne kolczyki. Na przegubie lewej ręki podzwaniało jej od czasu do czasu kilkanaście także srebrnych kółek, a palce obu dłoni miała przyozdobione licznymi pierścionkami. Nie wiedzieć czemu, poczułem do niej od razu jakąś sympatię.

Roksana przedstawiła nas sobie, uśmiechając się przy tym:

– To jest Michał, kolega z klasy, a to Gośka, moja najlepsza przyjaciółka.

Nowo poznana podała mi rękę, a ja – nie bardzo wiedzieć czemu – pochyliłem się nad nią i pocałowałem ze staroświecką galanterią, w żaden sposób nie pasującą ni do miejsca, ni do okoliczności.

Na Gośce najwyraźniej zrobiło to wrażenie i spodobało się jej.

– Oj! Coś takiego… – szepnęła i spojrzała na mnie serdecznie. – Jakiś ty szarmancki…

Roksana wzięła ją na bok, jednocześnie odwracając do mnie głowę:

– Wybacz… takie tam… babskie sprawy – zwróciła się do mnie.

Poszeptały na boku, po czym Roksana powiedziała:

– Ja już muszę lecieć. Jak chcesz, to chodź ze mną, a jak nie, to zostań z Gośką.

Ta ostatnia – nie wiedzieć czemu – popatrzyła na mnie jakby prosząco. Zawahałem się.

– No i?… Co robisz?

– Wiesz? Chyba zostanę.

Gośka od razu bardzo wpadła mi w oko, a wydało mi się, że i ja jej też. Chyba między nami zaiskrzyło. Tak to czasem bywa, jak to się mówi – od pierwszego wejrzenia. Niektórzy znów powiadają – „taka chemia”. Nie, to nie było żadne zakochanie, ani nawet zauroczenie, po prostu dobrze się poczuliśmy ze sobą. Co prawda miejsce, okoliczności i towarzystwo z jakim się zadawała nie świadczyło o niej dobrze, ale… w końcu… ja też lepszy nie byłem. Co prawda tak żem się jeszcze nie stoczył, lecz wiele mi już chyba nie brakowało… Miałem tego świadomość. Ponadto nie mogłem kogoś oceniać, nie poznawszy go wcześniej. A może znalazła się tu przez jakiś przypadek? Podobnie jak ja?

Gdy zostaliśmy sami, nie bardzo wiedzieliśmy, o czym mamy rozmawiać. Zerkaliśmy na siebie wstydliwie i milczeliśmy. W końcu Gośka zapytała:

– Wiesz, chodźmy stąd… Odprowadzisz mnie do domu?

– Pewnie. A gdzie mieszkasz?

– Na Koseły.

– Ja trochę bliżej, na Słowackiego, za parkiem.

– To i tak byśmy szli w jedną stronę. Wybacz, że jakoś się nam rozmowa nie klei, ale jestem trochę zmęczona. Marzę o jednym – wykąpać się i położyć do łóżka. Ale chyba mi się to nie uda…

– A to czemu?

– Wiesz… mam dziecko, córeczkę… Nie było mnie w domu przez dwa dni… Matka pewnie wściekła… Ale… co mi tam…

Poczułem się bardzo dziwnie. Głośno przełknąłem ślinę. Do tej pory miałem nadzieję, że Gośka nie jest taka…

– A… mąż?…

– Jaki tam mąż… nie mam… to znaczy nie miałam męża… Przeszkadza ci to? Jak ci przeszkadza, to nie musisz mnie odprowadzać. Cześć! – zaczerwieniła się i przyśpieszyła kroku.

– Zaczekaj! – zawołałem za odchodzącą. – Zaczekaj. I tak idziemy w tę samą stronę…

W końcu znaleźliśmy się przed drzwiami jej klatki. Położyła rękę na klamce, pchnęła drzwi i chciała wejść do bloku, ale zatrzymała się jeszcze na chwilkę, odwróciła do mnie głowę i szepnęła:

– Dziękuję.

Zrobiło mi się nieswojo. Nie bardzo wiedząc czemu to robię, ująłem ją za rękę i powiedziałem:

– Słuchaj… nie wiem, jak ci to powiedzieć…

– Co? – zerknęła na mnie podejrzliwie spod gęstych rzęs:

– Bo wiesz… może byśmy się jeszcze kiedyś spotkali?

– Ty na poważnie, czy może raczej pozujesz na takiego szlachetnego? Sam przed sobą…

Miała rację, miała rację jak cholera, ale głupio mi się było teraz wycofać.

Umówiliśmy się na sobotę, w parku, pod wieżą ciśnień, o piątej po południu…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.