Ziarna ocalenia. Rozdział ósmy

Przedpołudnia spędzałem samotnie, bo w szkole, do której uczęszczałem, lekcje odbywały się na „trzecią zmianę”, co sprawiało, że miałem bardzo wiele wolnego czasu, takiego „pustego”, przez nikogo i nic niezagospodarowanego. Wszystkie pozostałe dzieci z ulicy w moim wieku, chodziły do innej szkoły, na rano, więc nawet nie miałem się z kim bawić. Radia w domu nie było, znajdowało się natomiast trochę książek. Książek, które stanowiły chyba jedyną prawdziwą miłość mojej matki, a z czasem i moją.

Rolę biblioteczki pełniła szafka, stojąca między dwoma łóżkami, przy oknie wychodzącym na ogródek, której wierzch stanowił domowy ołtarzyk, z pasyjką, gipsową figurką Matki Bożej i lichtarzykami, w które zatknięto świece, ale wnętrze skrywało kilkadziesiąt tomów o pożółkłych kartkach i sfatygowanych okładkach. Literatury dla dzieci, ani dla młodzieży niestety nie było tam zbyt wiele. Znajdowało się za to sporo klasyki polskiej i obcej. Między innymi sienkiewiczowska „Trylogia”, kilka tomów Mickiewicza, „Włóczęgi Północy” Curwooda, całkiem porozklejana, lecz kompletna „Mitologia” Parandowskiego, z której wypadały luźne kartki, ale żadnej z nich nie brakowało, niekompletny „Hrabia Monte Christo” Dumasa, no i „Faraon” Prusa…

Matka, po śmierci babci, choć wcześniej już zachowująca się dość niezwyczajnie, teraz jeszcze mocniej zdziwaczała. Od lat tkwiła dokładnie w tym samym miejscu, nie próbując nawet skierować choćby myśli, czy oczu w inną stronę. Nie zmieniła ani pracy, ani trybu życia, ani stosunku do mojego ojca. Swoim towarzyszem życia wyraźnie pogardzała i nawet nie starała się tego w żaden sposób ukryć, chociaż mnie nieustannie zapewniała, iż bardzo go szanuje, bo przecież jest jej mężem. Natomiast dołożyła jeszcze jedno dziwactwo do tych, które już pielęgnowała. Zaczęła bowiem wchodzić jakby w rolę kapłanki.

Każdego wieczora, po powrocie z pracy, zrywała ojca z łóżka, a jeśli się przeciw temu buntował, czasami pozwalała mu pozostawać w pościeli i nadal leżeć na modlitwie, jedynie unosząc się nieco, wspierając na łokciu, ale groźną miną wyrażała dezaprobatę względem takiego zachowania. Przywoływała także i mnie, po czym klękaliśmy na środku izby, a matka rozpoczynała modlitwy – różaniec, koronki, litanie, co jej tam akurat danego dnia przyszło do głowy…

Po skończonym „nabożeństwie” rozliczała mnie z tego co się aktualnie wydarzyło w szkole, prawie zawsze ganiła, wyrażając swoją dezaprobatę i niezadowolenie ze mnie i potem – co też stanowiło cześć codziennego rytuału – zaczynała „przemawiać mi do rozumu”, a to nieraz trwało dobrą godzinę, a czasem i dłużej nawet.

Dzięki takiemu sąsiedztwu w czasie i takiemu „zestawieniu”, od tamtej pory modlitwa zawsze mi się już kojarzyła z czymś nieprzyjemnym, a Pana Boga wyobrażałem sobie w postaci moich rodziców, jako osobnika złośliwego, zgryźliwego, wiecznie niezadowolonego, skrzywionego jakby się octu napił, o złej twarzy i minie pełnej dezaprobaty względem wszystkiego i wszystkich, któremu, tak naprawdę, byłem kompletnie obojętny, choć udawał, iż jest inaczej. A jeśli do czegoś naprawdę mnie potrzebował, to chyba jedynie do tego, by miał na kim rozładowywać swoje złości, kompleksy i frustracje…

Gdy zaczynało się cowieczorne zrzędzenie, ojciec ponownie zasypiał, a matka coraz bardziej się nakręcała, do momentu, aż w końcu i ją opuszczały siły i dopiero wówczas milkła. Wszystkie te jej przemowy do mnie można było ująć w jednym zdaniu: „Zawiodłam się na tobie, bo jesteś zdolny, ale uczyć ci się nie chce i przynosisz mi wstyd”. Nie jeden raz bym wołał, żeby mnie zbiła, a nie dręczyła tym gadaniem. Niestety, nie biciem rozładowała swoje niespełnienie i rozgoryczenie, lecz właśnie w opisany sposób. Dzięki temu zamiast mobilizować się do bardziej wytężonej nauki i pracy nad sobą, było odwrotnie, wpadałem w coraz większe zniechęcenie do jakiegokolwiek działania, ale za to w sposób wręcz nadzwyczajny wyhodowałem w sobie niezliczone kompleksy i niebywale niską samoocenę.

Szkoły nienawidziłem. Bo i nie było jej za co kochać. Byłem tam źle i niesprawiedliwie traktowany, a powodów ku temu było sporo. Pierwszy i najważniejszy to ten, że pochodzenie miałem niewłaściwe, a rodzice zapatrywań i przekonań zmieniać nie chcieli na takie, jakich „władza ludowa” by od nich oczekiwała. Jednak nie to w pełni decydowało o stosunku nauczycieli do mnie, ważniejsze dla ich negatywnego nastawienia było zapewne to, że nosiłem ubranie więcej niż skromne i niezbyt czyste. Chronicznie też byłem niedomyty, bo w chałupie nie było warunków ku temu, by się co dzień pucować, a już na pewno nie w zimie, kiedy woda w wiadrze zamarzała, i żeby jej zaczerpnąć, trzeba było najpierw rozbić lód na wierzchu, a do połowy ścian sięgał zamróz i szron, przez co też ohydnie śmierdziało ode mnie stęchlizną i grzybem. W zestawieniu z kolegami i koleżankami z klasy byłem pariasem. Takich zaś nikt ani nie kocha, ani nie szanuje.

Dodać trzeba, iż „władza ludowa” w postaci swoich przedstawicieli, którym zzuto onuce, ściągnięto cajgowe portki i samodziałowe kapoty, a przebrawszy w garnitury, non-ironowe koszule, krawaty na gumce i sandały, wmówiono, że są elitą, tymi ludźmi, którzy nadal pozostali biedakami wyjątkowo gardziła, jednocześnie mając gęby pełne frazesów o „sprawiedliwości społecznej” i innych takich tam dyrdymałach. Jak głosi stare porzekadło: „Nie ma gorszej rzeczy niż ta, jak się zrobi z chłopa pan, a z dziada ksiądz”.

Szczególnie dręczył mnie jeden „profesor” (żądał, by tak się do niego zwracano), o wykształceniu niedookreślonym, z zamiłowania numizmatyk, któremum się nieopatrznie pochwalił, że mój pradziadek, pradziadek Ruciński, był za wyjątkową odwagę w bitwie odznaczony carskim Krzyżem św. Jerzego, i że to odznaczenie wciąż jest u nas w domu. Zażądał on ode mnie, abym mu ten krzyż przyniósł i podarował. Kiedym więc powiedział o tym matce, ta nakrzyczała na mnie, zamiast iść i nakrzyczeć na nauczyciela, który z racji swojej wszechwładzy i bezkarności względem biednych uczniów, niepomiernie wzbił się w pychę, ale już względem dzieci milicjantów, prokuratorów, sędziów, pracowników komitetu partii i wszelkiej innej władzy, czy też tych, co mieli prestiż i pieniądze, był tak maluśki, że na stojąco udałoby mu się wejść w mysią dziurę, a przynajmniej pod szafę z pomocami naukowymi, stojącą w roku klasy.

Efekt tego był taki, że na półrocze, ani raz nie zapytany o nic innego, prócz tego nieszczęsnego Krzyża św. Jerzego, miałem wystawioną ocenę niedostateczną. Toż samo groziło mi na koniec roku. W końcu więc na samą myśl o tym, że następnego dnia znów będę miał lekcję z tym łotrem, dostawałem bólów brzucha, nie udawanych, a prawdziwych. Ale to mi akurat w niczym nie pomagało, a wręcz przeciwnie, bo dodatkowo dorobiłem się opinii „symulanta”, któremu „się uczyć nie chce”. No i wreszcie, nie wytrzymując presji, któregoś razu zamiast do szkoły, poszedłem na wagary…

***

Wagary na krótką metę były dla mnie wybawieniem, ostatecznie jednak – niestety – stały się przyczyną moich życiowych klęsk. Wtedy jednak odetchnąłem, mimo iż miałem świadomość, że nie są one bynajmniej żadnym rozwiązaniem problemu. Chociaż coraz częściej opuszczałem szkołę, to – wbrew pozorom – nie było to żadną stratą dla mojej wiedzy, ponieważ w tym czasie nie snułem się bez celu i sensu ulicami miasta, ale zaszywałem się w jakimś niedostępnym i ukrytym miejscu, jak najdalej od ludzkich oczu, i oddawałem lekturze niezliczonej ilości książek o najróżnorodniejszej tematyce.

Choć miałem dopiero dwanaście lat najmocniej byłem zainteresowany wierzeniami starożytnych pogańskich ludów, a w szczególności Greków i Egipcjan, Sumerów i Babilończyków. I to chyba nawet w takiej właśnie kolejności. Rozpocząłem od znajdującej się w domu „Mitologii” Jana Parandowskiego, potem pochłonąłem wszystko, na co tylko udało mi się natrafić w szkolnej bibliotece, a kiedy wreszcie okazała się dla mnie za uboga, zapisałem się do publicznej.

W miarę czytania, w miarę pogłębiania i rozszerzania wiedzy dotyczącej starożytnych ludów i ich religii, w mojej głowie zaczęły kiełkować pewne wątpliwości, a w ślad za nimi rodziły się i pytania… Zorientowałem się bowiem, że na odmawiane przeze mnie, codziennie, słowa Dziesięciorga Przykazań: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” gdzieś w sercu, w duszy, w umyśle – gdzieś w moim środku, jakby w odpowiedzi na nie posłyszałem: „Ale dlaczego?…” A w chwilę później: „Czyżby też byli inni bogowie?… Jeśli – jak od urodzenia słyszę – jest tylko jeden, jedyny, to po co owo przykazanie?…” Była to myśl jakaś obca, nie moja, ale dręcząca i nachalna. Szukałem odpowiedzi w szkolnym katechizmie, w historii świętej, ale wątpliwości nie udało mi się ani pozbyć, ani rozwiać… Coraz bardziej natomiast zaczęła mi odpowiadać koncepcja, iż bogów może być więcej… i że inni nie są może tak zgorzkniali i wymagający jak On…

Wróciłem do lektury „Mitologii” Parandowskiego… Świat jaki tam był przedstawiony, bóstwa, jakie tam poznawałem inne były zgoła od Tego, któregom sobie wyobrażał na podobieństwo mojego ojca i mojej matki… Tamtych bogów mogłem – tak żem to wówczas widział i rozumiał – przechytrzyć, ugłaskać, podejść, a w najgorszym razie przekupić. Tamci bogowie mieli słabości i słabostki, ułomności i przywary, żądze i pragnienia, troski, strapienia i kłopoty, jak ja, jak inni ludzie. Nie byli tak wyobcowani i odlegli, jak Bóg, którego dotychczas czciłem i miałem za jedynego… To w czym do Niego byli podobni, to władza, władza nad ludzkością. Miałem tylko pewien problem, otóż na podstawie tego, czego mnie i w domu i w Kościele uczono, myślałem, że owi bogowie nie istnieją… ale wtenczas znów gdzieś w sercu kiełkowała mi wątpliwość: jeśli nie istnieją to po co owo przykazanie: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”?… I tak oto myśl owa zatoczyła krąg…

***

Obudził mnie jakiś szmer. Nie, to nie był zwykły szmer przemykającej za szafą myszy, lecz chrobot kornika, drążącego korytarz w starej, pobielonej wieloma warstwami złuszczającego się wapna belce powały ponad moją głową. Otwarłem oczy i wpatrywałem się w smolisty i lepki mrok. Nie widać w nim było nawet zarysu sprzętów. Z przeciwległego kąta dobiegło chrapanie ojca. Matka westchnęła cicho na swoim łóżku i przewróciła się na drugi bok. Zaszeleścił siennik, wypchany żytnią słomą…

Kornik znów zaczął chrobotać… Kornik?… Sam już nie wiedziałem… ten chrobot jął się jakby układać w słowa, w chrapliwe, urywane, szeleszczące:

– Sapere aude… sapere aude…

Dźwignąłem się na łokciu, wsłuchałem w dziwny głos, dolatujący z mroku…

– Sapere aude…

Nie rozumiałem znaczenia tych słów.

Naraz zza chmur wypełzło pyzate oblicze księżyca. Srebrzystotrupi poblask zalał całą izbę, wyłowił z kątów mroczne cienie. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi zimny, wilgotny dreszcz. Gdzieś, spoza szafy wypełzła koźlokształtna sylwetka greckiego boga Pana… Nie… to wyobraźnia… skąd by tu Pan… pewnie to stara kapota ojca wisząca na gwoździu wbitym w ścianę obok futryny… tak, to pewnie ona przybrała ów kształt…

Dźwięk… dziwny… pierwsze tony jakiejś melodii… jakby wydobywającej się z ciała Syrinks przemienionej w trzcinę… po której wędrują wargi Pana… wlewając w nią cały swój rozpaczny smutek, cały ból po stracie ukochanej, której nie udało się mu posiąść… Syringa… fletnia Pana… Dźwięk gaśnie, jeszcze tylko gdzieś w piersiach drży mi ostatni ton tak przeraźliwie rzewny, że chciałbym zanieść się płaczem…

Księżyc kryje się za chmurą. Na moje łóżko wskakuje kot, tuli mi się ciepłym miękkim futerkiem do twarzy, dotyka policzka wilgotnym noskiem i zaczyna mruczeć kołysankę do ucha. Zamykam oczy, a gdy już jestem na granicy jawy i snu jeszcze skądś z oddali słyszę ów niezrozumiały szept:

– Sapere aude…

***

Gryząc łapczywie kromkę suchego chleba i popijając ją dobrze ciepłym mlekiem, zwróciłem się z pytaniem do matki:

– Mamusiu? Co znaczą słowa sapere aude?

– Jakie?

– Sapere aude.

– A cóż ci to przyszło do głowy? Gdzieś to wyczytał? Nie wiem, to po łacinie. Zapytaj ojca, on się uczył łaciny w gimnazjum.

– Co to znaczy, tatusiu?

Ojciec nie podnosząc głowy znad stołu, zebrał grubymi, spracowanymi, sękatymi od trzonka łopaty i poczerniałymi od węglowego pyłu palcami, okruszki z talerza i podnosząc je do ust, odpowiedział:

– Co to znaczy? Odważ się być mądrym… a dokładniej: miej śmiałość, by wiedzieć, miej odwagę posługiwać się własną mądrością… to z Horacego, jeśli mnie pamięć nie myli. Ale czemu pytasz? To niebezpieczne słowa…

– No dobrze, już się dowiedziałeś, starczy wykładu – przerwała mu matka. – My z ojcem wychodzimy do pracy, a ty odrób lekcje i przebierz się w czyste ubranie, jak będziesz szedł do szkoły.

***

Tego dnia nie wybierałem się do budy. Z rana udałem, że odrabiam lekcje, ale gdy już oboje rodzice wyszli do pracy, szkolne książki cisnąłem w kąt i wydobywszy z szafki pierwszy tom „Faraona” zagłębiłem się w lekturze. Powieść, która w pierwszej chwili wydawała mi się nudna, teraz wciągnęła mnie i nieomal ją pochłaniałem z wypiekami na twarzy. W końcu wręcz jąłem się utożsamiać z bohaterami.

Największe wrażenie zrobił na mnie opis mrocznego i tajemniczego rytuału odprawionego przez chaldejskiego kapłana i mędrca. Drżałem z podniecenia czytając te słowa:

Chaldejczyk został sam. Włożył szarfę na prawe ramię, zakrył twarz welonem i wziąwszy złotą łyżkę nasypał w nią kadzidła, które zapalił u lampki przed zasłoną. Szepcząc obrócił się trzy razy wkoło, a dym kadzidła opasał go jakby potrójnym pierścieniem.

Przez ten czas w pustej pieczarze zapanował dziwny niepokój. Zdawało się, że sufit idzie w górę i rozsuwają się ściany. Purpurowa zasłona na ołtarzu chwiała się niby poruszana przez ukryte ręce. Powietrze zaczęło falować, jakby wśród niego przelatywały stada niewidzialnych ptaków.

Chaldejczyk rozsunął szatę na piersiach i wydobył złoty medal pokryty tajemniczymi znakami. Pieczara drgnęła, święta zasłona poruszyła się gwałtowniej, a w różnych punktach izby ukazały się płomyki.

Wtedy mag wzniósł ręce do góry i zaczął mówić:

– Ojcze niebieski, łaskawy i miłosierny, oczyść duszę moją… Ześlij na niegodnego sługę swoje błogosławieństwa i wyciągnij wszechmocne ramię na duchy buntownicze, abym mógł okazać moc Twoją…

Oto znak, którego dotykam w waszej obecności… Otom jest – ja – oparty na pomocy bożej, przewidujący i nieustraszony… Otom jest potężny i wywołuję was, i zaklinam… Przyjdźcie tu, posłuszne w imię Aye, Saraye, Aye, Saraye… W tej chwili z różnych stron odezwały się jakieś głosy. Około lampki przeleciał jakiś ptak, potem szata rudej barwy, następnie człowiek z ogonem, nareszcie kogut w koronie, który stanął na stoliku przed zasłoną.

Chaldejczyk znowu mówił:

– W imię wszechmocnego i wiekuistego Boga… Amorul, Tanecha, Rabur, Latisten…

Dalekie głosy odezwały się po raz drugi:

– W imię prawdziwego i wiecznie żyjącego Eloy, Archima, Rabur, zaklinam was i wzywam… Przez imię gwiazdy, która jest słońcem, przez ten jej znak, przez chwalebne i straszne imię Boga żywego…

Nagle wszystko ucichło. Przed ołtarzem ukazało się ukoronowane widmo z berłem w ręku, siedzące na lwie.

– Beroes!… Beroes!… – zawołało widmo stłumionym głosem – po co mnie wywołujesz?

– Chcę, ażeby bracia moi z tej świątyni przyjęli mnie szczerym sercem i nakłonili ucha do słów, które przynoszę im od braci z Babilonu – odpowiedział Chaldejczyk.

– Niech się tak stanie – rzekło widmo i znikło.

Powyższy opis podziałał na mnie nieomal jak narkotyk. Trzęsąc się z podniecenia, wyobraziłem sobie, że to ja jestem owym chaldejskim kapłanem, że to ja okiełznałem owe pozaludzkie siły, że to mnie istoty z innych rejonów są posłuszne i przybywają na wezwanie.

Głowa mi płonęła, odrzuciłem ją do tyłu i oddałem marzeniom. Już nie znajdowałem się w starej, zawilgoconej, cuchnącej grzybem i stęchlizną chałupie, lecz w ukrytych przed okiem profanów tajnych pomieszczeniach starodawnej świątyni, wypełnionych upajającą wonią ciężkich, wschodnich aromatów i odurzającym, słodkocierpkawym dymem kadzideł. Miałem władzę, miałem moc, rozkazywałem ludziom i duchom. Mogłem robić wszystko, czegom tylko zapragnął i nikt nie mógł mi się sprzeciwić. Moja potęga nie miała sobie równych. Nawet królowie musieli być mi ulegli…

Naraz błysnęła mi dość dziwaczna myśl, myśl bym spróbował, naśladując ów rytuał, zwrócić się do duchów i bóstw pradawnych, mocarnych, choć zapomnianych dzisiaj i wzgardzonych, z prośbą o pomoc dla mnie, o wybawienie od dręczyciela-prześladowcy. Odrzuciłem ją wszakże, bo w tymże samym momencie zadźwięczało mi w mózgu: nie będziesz miał bogów cudzych…

Otrząsnąłem się jednak, i natychmiast stłumiłem tę myśl. Nie, no nie! Przecież to zabawa, to przecież zabawa, to nic takiego… Myśl zgasła. Pożądanie by spróbować rytuału, pozostała… Zabawa… to tylko zabawa… tak na niby… co może się stać?… Wszak bogowie nie istnieją… Nie istnieją?…

Jąłem gorączkowo przerzucać zawartość szafy… była tam… stara chustka, jedwabna, rozłożysta, obszerna, z frędzlami, którą przed laty, moja prababka od święta nosiła na ramionach. Chustka – zamiast kapłańskiej szaty. W sieni, za kredensem, na wielkim, trzy i pół calowym, pordzewiałym żelaznym gwoździu wisiał pęk ziół na przeziębienie i ból brzucha – mięta, dziurawiec, przygarść kwiatu czarnego bzu, uskubałem każdego z nich po trochu… Ale na moje kadzidło dobre i to… dobre i to…

Wróciłem do głównej izby, spod kuchni, na blaszaną miskę, wygrzebałem kilka żarzących się węgli, zdmuchnąłem z nich siwy popiół, by rozjarzyły się krwisto, sypnąłem na nie po szczypcie ziół, a te zaczęły się tlić i snuć ku górze jasnoniebieską smugą. Ostry zapach dymu jął drażnić nozdrza.

Już chciałem zacząć odprawiać rytuał, gdym kątem oka zerknął na domowy ołtarzyk. Nie miałem odwagi patrzeć ni na krucyfiks, ni na gipsową figurkę Niepokalanej, zawstydzony spuściłem wzrok. Zrezygnować?… zawahałem się… Nie… wyjąłem z szafy czysty ręcznik i przyrzuciłem nim i jedno i drugie. Już mnie Bóg nie widział…

Dym z tlących się ziół zasnuł całą izbę. Słońce skryło się za chmury i raptem wokół mnie pociemniało. Usiłowałem sobie przypomnieć słowa, jakie wypowiadał Chaldejczyk, ale zamiast nich cisnęły mi się na usta inne. I było tak, jakby wprost z mojego gardła wyrzucał je ktoś inny:

– Tanatosie, wielki boże… wejrzyj ku wspomożeniu memu… pospiesz ku ratunkowi memu… – słowa kierowane ku bóstwu śmierci, bezwiednie, mimowolnie, przemieniły się w trawestację chrześcijańskiej modlitwy i psalmów dawidowych. – Powstań, o Śmierci! Ocal mnie, o Śmierci! Uderz w szczękę mojego wroga i zęby jego wyłam… i w łaskawości swojej zniszcz mojego wroga i wytrać tego, którzy mnie dręczy, albowiem jestem Twoim sługą…

Przed oczami stanęła mi teraz twarz nauczyciela, która to się zbliżała, to oddalała… Miała wykrzywione szyderczo usta, i pełen pogardy wzrok… Nie słyszałem żadnych dźwięków, widziałem tylko obrazy przesuwające się niczym na filmie w zwolniony tempie. Nienawiść wzbierała we mnie coraz większa i silniejsza, aż nie umiejąc się już opanować krzyknąłem:

– Tanatosie! Zniszcz go, rozbij tę wredną mordę, zrób z niej miazgę! Niech się już z nikogo nie naśmiewa i nikogo nie poniża!

W tejże samej chwili jakbym się ocknął. Osunąłem się na podłogę wyczerpany i cały drżący. Powoli, bardzo powoli jąłem się uspokajać. To czegom doznał, choć miało być tylko zabawą, bynajmniej zabawą nie było. Przyniosło mi jednak ulgę. Wszelkie frustracje i lęki gdzieś się ze mnie ulotniły. Poczułem się niczym mocarz, nie mający równego sobie. I chyba po raz pierwszy w życiu z ulgą odetchnąłem pełną piersią.

***

Tego wrześniowego popołudnia jakoś wcześniej wyszedłem do szkoły. Wczesnojesienny dzień był ciepły i spokojny. Wędrowałem główną alejką parku, którą zaścielały grube pokłady, złocistych, czerwonych, brązowych i białawych liści, które szeleściły, rozgarniane moimi stopami. Najwięcej było klonowych, kasztanowych i grabowych, chociaż z innych gatunków drzew i krzewów też nie brakowało. Snuł się od nich specyficzny, jakby nieco cierpkawy zapach, który z lubością wciągałem w nozdrza. Najprzyjemniej, jakoś tak „chlebnie” pachniały klonowe i kasztanowe.

Dochodziłem już prawie do wieży ciśnień, która od zachodu zamykała aleję, gdy naraz do moich uszu, od strony ulicy Mickiewicza, dobiegł kobiecy krzyk, a w parę chwil potem gwar licznych głosów. Ponieważ do rozpoczęcia lekcji był jeszcze dobry kwadrans, zawróciłem i skierowałem się w tamtą stronę, ciekaw, co też się mogło wydarzyć.

Na chodniku ponad jezdnią stała spora grupa gapiów, przecisnąłem się do przodu i spostrzegłem leżącego na środku ulicy, nieomal na wprost bramy prowadzącej na Cmentarz Katedralny, jakiegoś człowieka. Trudno było go rozpoznać, bo twarz miał kompletnie zmasakrowaną, ale sądząc z sylwetki, z postury i z ubrania bardzo przypominał mojego nauczyciela „numizmatyka”… Rozejrzałem się bacznie wokół. Parę metrów od zwłok spostrzegłem teczkę. Bardzo charakterystyczną teczkę, z mosiężnym monogramem na wierzchu… Poznałem ją od razu. Trup na jezdni to był numizmatyk…

Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny zimny dreszcz. Nie, to niemożliwe… to przypadek… zwykły przypadek… nie… na pewno nie…

***

Śmierć nauczyciela przyniosła mi ulgę i chociaż szkoły nie pokochałem z tego powodu, to – gdy zniknął z niej mój największy prześladowca – nie bałem się już jej tak, jak dotychczas. Przestałem też wagarować, a skoro przestałem wagarować, zdecydowanie poprawiłem oceny. Do końca roku szkolnego czas zleciał w miarę spokojnie, a i tak dopiero gdy przebrzmiał ostatni dzwonek lekcyjny i gdy rozdano nam świadectwa, odetchnąłem pełną piersią i poczułem się wolny. Co prawda tylko na dwa miesiące, ale… dobre było i to.

Matka obejrzała cenzurkę i chociaż więcej było na niej czwórek i chyba ze dwie tróje, to z zadowoleniem i aprobatą pokiwała głową i pochwaliła:

– No i widzisz, syneczku? Jak chcesz, to możesz dobrze się uczyć.

Ojca natomiast to, com przyniósł na świadectwie – jak zwykle – kompletnie nie interesowało. Ale ja już na to nie zwracałem uwagi. Wydawało mi się, że to naturalne, byłem pewny, że tak właśnie zachowują się wszyscy ojcowie…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.