Ziarna ocalenia. Rozdział dziesiąty

Mama prawie oszalała ze szczęścia. Trudno byłoby znaleźć odpowiedniejsze określenie na to, jak się zachowywała. A powód? Powód był ten, że zdałem egzamin i zostałem przyjęty do liceum! Miałem życiową szansę! Nie do żadnej tam zawodówki, nie do technikum, a do liceum! Potem studia… a może seminarium duchowne, o tak, seminarium duchowne! To było kolejne wielkie marzenie mamy. I miała nadzieję, że również się spełni. Bowiem od śmierci ojca los jakby stał się dla nas łaskawszy, ba, wyglądało na to, że nawet nam sprzyja! I mimo, że pieniędzy wciąż w domu brakowało, czuliśmy się teraz naprawdę szczęśliwi.

Nie wiem jak to mama zrobiła, pewnie zapożyczyła się, gdzie się tylko dało, ale kupiła mi nowe, wcale nie najtańsze ubranie, elegancką skórzaną czarną teczkę, zamykaną na metalowy zamek z kluczykiem, nowy komplet książek do pierwszej klasy, wszystkie przybory szkolne – bloki: zwykłe i techniczne, pióra, długopisy, ołówki, cyrkle, linijki, ekierki, kątomierze, no słowem – wyposażyła mnie niczym dziecko zamożnych rodziców.

Wakacje dobiegły końca, minął dzień rozpoczęcia roku szkolnego. Zabrzmiał pierwszy dzwonek, zaczęła się pierwsza lekcja.

***

Czas płynął spokojnie, w szkole czułem się dobrze. Nauczyciele odnosili się do mnie życzliwie, koledzy i koleżanki też. Uczyłem się nie najgorzej i choć może nie miałem samych piątek, a i tróje się od czasu do czasu zdarzały, to w porównaniu z tym co było w szkole podstawowej – naprawdę miałem powód do satysfakcji z tego, co mi się udawało osiągać. Nie trzeba dodawać, że mama była ze mnie bardzo dumna.

Najbardziej ze wszystkich przedmiotów lubiłem historię i rosyjski. Szkoda tylko, że tej historii, i różnych jej meandrów, nie poznałem lepiej, bo może wszystko w moim życiu całkiem inaczej by się potoczyło…

***

Profesor od rosyjskiego był ambitnym człowiekiem. Bynajmniej nie jednym z tych nauczycieli, którzy chcą odbębnić lekcję, „przerobić program” i iść do domu, bo tak naprawdę uczniów mają w nosie. On rzeczywiście chciał nas nauczyć tego języka. Oprócz tego, co było w podręczniku, opowiadał nam o rosyjskiej historii, kulturze, literaturze, zwyczajach, tak ciekawie i z takim zapałem, że na jego lekcjach wszyscy siedzieli zasłuchani w to, co mówił.

Któregoś dnia wpadł na pomysł, żeby – w ramach pracy domowej – każdy z nas przetłumaczył fragment rosyjskiego tekstu, ale nie pochodzący ze szkolnej czytanki, tylko z jakiegoś utworu literackiego, który samodzielnie znajdziemy. Na koniec zaś powiedział:

– A kto przetłumaczy wiersz – taki mający co najmniej cztery–pięć zwrotek, a jego przekład będzie na odpowiednim poziomie artystycznym, a nie tylko „przerąbane żywcem” ze słownika poszczególne słowa, dostanie ode mnie piątkę na koniec roku.

Pokusa była wielka. Szczególnie dla mnie, bom od jakiegoś czasu próbował swoich sił w poezji i już kilka dość udanych – jak sądziłem – wierszy wyszło spod mojego pióra. Dlatego zaraz po powrocie do domu, zacząłem się zastanawiać gdzie bym mógł znaleźć jakiś niezbyt trudny, a ciekawy rosyjski utwór, taki na moje możliwości. W domu żadnych książek w tym języku nie było, zatem pozostawała tylko biblioteka.

Los chyba mi jednak sprzyjał, bo gdy wieczorem mama wróciła z pracy zauważyłem, że przyniosła jakiś zakup, bodaj szczotkę do butów, którą jej w sklepie zawinięto w kawałek… starej rosyjskiej gazety. A na dodatek, na jednej z oddartych stron był wydrukowany wiersz! Niestety, kartka była tak oderwana, że nie znalazłem na niej ani nazwiska autora, ani tytułu tego utworu. Mimo wszystko jednak, z zaciekawieniem pochyliłem się nad nim i zacząłem czytać:

Chodił on ot doma k domu,
Stuczał u czużich dwieriej…

Wiersz był piękny i prosty! Naprawdę w sam raz na moje siły, a poza tym bardzo mi się podobał. Urzekło mnie jego przesłanie. Otworzyłem brudnopis i nie odkładając pracy na później, natychmiast zabrałem się za tłumaczenie. Po dwu czy trzech godzinach ślęczenia nad tekstem doszlifowałem przekład na tyle, że sam byłem z niego nadzwyczaj zadowolony. Dałem go potem mamie do oceny, a ona pokiwała z aprobatą głową i powiedziała:

– Widzisz, syneczku, jak ktoś pięknie i mądrze napisał, że ci którzy nie chcą pamiętać o Bogu stają się złymi ludźmi…

***

– No, Szłopanowski? A czym ty się nam pochwalisz? – profesor od rosyjskiego zwrócił się do mnie.

– Panie psorze, ja przetłumaczyłem wiersz…

– Taaak? Pięknie! Widzę, że jesteś ambitny! No to mi pokaż zeszyt. Rozumiem, że masz tam tekst po rosyjsku i po polsku?

Potwierdziłem skinieniem głowy.

Profesor usiadł za biurkiem, rozłożył kajet przed sobą i zaczął czytać, a w miarę czytania widać było, że ogarnia go pełen zdumienia podziw:

– Niesamowite! Szłopanowski! To jest świetne! Znakomite! Gdyby ode mnie zależało to byś miał piątkę z rosyjskiego już na maturze! Szkoda, że nie wiesz czyj to wiersz, ani jaki nosi tytuł. Ale mniejsza z tym. Powiadasz, żeś go znalazł na jakimś skrawku starej gazety? Nie ważne, pięknie się spisałeś. Powiem o tym dyrektorowi! Jesteś chlubą naszej szkoły… no… przynajmniej jeśli chodzi o język rosyjski… Uważam, że powinieneś po maturze studiować filologię rosyjską, bo masz niezwykły talent w tym kierunku. No, ale to dopiero za parę lat, dopiero jesteś w pierwszej klasie.

Wyszedł na środek klasy, stanął przed tablicą i zwracając się do pozostałych uczniów powiedział:

– A teraz posłuchajcie, jak wasz kolega przetłumaczył stare rosyjskie strofy. Odchrząknął i zaczął czytać w taki sposób, w jaki czytują aktorzy, modulując głos, ściszając go i podnosząc. Pięknie ów wiersz zinterpretował, to trzeba mu było przyznać:

Wędrował od domu do domu,
Kołatał do różnych drzwi
Ze starym dębowym panduri (1),
Z piosenką naiwną swą.

W melodii jego i w pieśni
Jak promień słoneczny czystej
Prawda niebieska dźwięczała
I wzniosłe, cudowne marzenie.

Serca zmienione w kamień
Potrafił wzruszyć, by biły.
U wielu budził on rozum
W ciemności drzemiący u dna.

Lecz ludzie, co Boga zgubili,
W swych sercach ukryli mrok
I zachęcali, by wypił
Trucizny pełen dzban.

I rzekli: „Bądźże przeklęty!
Pij, wypijże go do dna…
Bo twa piosenka nam obca
I zbędna nam Prawda twa.” (2)

***

W gabinecie inspektora powiatowego Inspektoratu Szkolnego w Sandomierzu, za biurkiem zawalonym dokumentami, nie siedział gospodarz tegoż pomieszczenia, lecz przedstawicielka Kuratorium Okręgu Szkolnego w Kielcach, znana ze srogości służbistka. Inspektora nie było, był za to sekretarz jednego z wydziałów komitetu powiatowego partii.

Urzędniczka z województwa po raz kolejny czytała jakiś dokument kręcąc nad nim z dezaprobatą głową. Naraz jej uszu dobiegło nieśmiałe, delikatne pukanie do drzwi:

– Proszę! Proszę wejść! – odpowiedziała, nie podnosząc głowy.

Drzwi uchyliły się z cichym skrzypieniem i do gabinetu ostrożnie wślizgnął się dyrektor jednego z sandomierskich liceów.

– A, jesteście. No to siadajcie, panie kolego.

Urzędniczka z województwa gestem wskazała przybyłemu miejsce na krześle, stojącym naprzeciw jej biurka. Towarzysz z komitetu milczał, bezmyślnie gapiąc się w okno.

Dyrektor kątem oka zerknął w jego stronę i przez głowę przeleciała mu niepokojąca myśl: „Ignoruje mnie. Niedobrze”.

Szybko zrobił w sercu rachunek sumienia, ale nie znalazł niczego, czym by mógł sprowadzić na siebie niechęć zwierzchnich władz. To go tym bardziej zaniepokoiło.

– Wiecie po co zostaliście tutaj, panie kolego, wezwani?

– Nie, nie wiem.

– A to, znacie?

Kobieta z kuratorium wyciągnęła ku niemu zapisaną kartkę papieru. Wziął ją do ręki i ledwie rzucił okiem, a natychmiast ją poznał.

– No? Poznajecie?

– Tak, oczywiście. To przekład rosyjskiego wiersza, autorstwa jednego z moich uczniów, sam go wysłałem do Kielc, rekomendując tak wybitny talent. Uczeń ma niespełna piętnaście lat… to naprawdę niezwykły talent… tak mówi nauczyciel od rosyjskiego… ja to tam się na tym za bardzo nie znam…

– Co wy mi tu pieprzycie?! – sekretarz jakby się ocknął.

Rąbnął pięścią w brzeg biurka i raz jeszcze zawołał:

– Co wy mi tu pieprzycie, dyrektorze?! Jaki talent?! Jaki talent?! To prowokacja! Bezczelna, ordynarna prowokacja!

– Nie rozu… nie… rozumiem… – jąkał się dyrektor.

– Nie rozumiecie? Szkoda mi was bardzo – podniesionym głosem odezwała się urzędniczka z kuratorium. – A wiecie wy, panie kolego, kto jest autorem inkryminowanego wiersza?

– Jakiego?… wiersza?… – dyrektor wybałuszył oczy ze zdumieniem.

– Wy tu głupka nie strugajcie, towarzyszu! – krzyknął sekretarz. – Wiecie czy nie wiecie, kto ten wiersz napisał?

– No… uczeń… Szłopanowski…

– No szlag mnie chyba trafi! Nie kto go przetłumaczył, tylko kto go napisał?!

– No nie wiem… A jakie to ma znaczenie? Ładny wiersz… rosyjski…

– Otóż ma znaczenie… większe niż się wam, towarzyszu, zdaje… – sekretarz wstał i pochylając się nad siedzącym dyrektorem powoli wycedził słowa. – Ten wiersz napisał – rozejrzał się trwożnie na boki i mimowolnie ściszył głos – napisał go… osobiście… towarzysz… Stalin…

– O Matko Boska! – dyrektor zerwał się na równe nogi, wybałuszając przy tym oczy. Nie umiał ukryć przerażenia.

– Matko Boska?! Teraz Matko Boska?! A nie łaska było najpierw sprawdzić co to takiego, a nie rozgłaszać wszem i wobec, jakiego to macie w szkole geniusza? I naszą reputację też naraziliście na szwank… bośmy… tego… no… posłali informację… no… do ministerstwa… – dodała przedstawicielka kuratorium.

– Ale… ale co w tym wierszu złego?

– Jeszcze się pyta! No nie dość, że wiersz jest z ducha klerykalny i… i… taki… no… tego… wierzący… to jeszcze go napisał sam towarzysz Stalin! Przecież to prowokacja! Trzeba by się zastanowić, kto za tym stoi, kto to zmontował i po co? Przecież ci Szłopanowscy to politycznie podejrzany element!

– Więc co? Trzeba wdrożyć śledztwo? Przykładnie ukarać? – zapytał dyrektor.

– No, nie… – jęknął sekretarz. – Jakie znowu śledztwo? Niczego mi nie nagłaśniajcie, powoli sprawa się uspokoi, przyschnie. Z chłopakiem tylko zróbcie po cichu porządek, bo jak nic, wyhodujecie nam tu co najmniej księdza, jak nie co gorszego!

***

– Pani Szłopanowska. Nic nie poradzę. Syn jest krnąbrny, bezczelny, leniwy, uczyć mu się nie chce. Zaniża nam tu średnią. No… no… nie ma dla niego miejsca w mojej szkole.

– Ale panie dyrektorze! Nic nie rozumiem! Przecież do niedawna wszystko było dobrze. Wzorowy uczeń, nauczyciele nie mogli się go nachwalić… Co się stało?

– A skąd ja mam to wiedzieć? Błędy wychowawcze, ojciec kryminalista, nieodpowiednie towarzystwo. No i są efekty.

– Wypraszam sobie! Człowiek już nie żyje! A o zmarłych z szacunkiem! Poza tym mój mąż nie był żadnym kryminalistą, a ofiarą stalinizmu!

Dyrektor wzruszył ramionami:

– No właśnie… Syn też…

– O czym pan mówi? Tamta epoka dawno już minęła. Okres błędów i wypaczeń…

– Oj, pani Szłopanowska, pani Szłopanowska… – dyrektor pokiwał z politowaniem głową. – Zapewniam panią, że niektóre duchy mają moc przychodzić tu z zaświatów…

– Jakie znów duchy? O czym pan mówi?

– Powiem tyle – nic się nie da zrobić. W jednym wam tylko mogę pójść na rękę. Pozwolę chłopakowi skończyć pierwszą klasę i dostanie promocję do drugiej, ale jeden warunek – zabierze go pani z tej szkoły. W końcu do wakacji niespełna dwa miesiące… ale lepiej by było, jakby na przykład zachorował, czy coś, i jak najrzadziej pokazywał się na lekcjach? Co? Niech się tu nikomu nie pcha w oczy. Co? No, zawrzemy taki układ?

– Ale dlaczego? Dlaczego? Nic z tego nie rozumiem… czy nie mógłby pan, choć słóweczko… cokolwiek wyjaśnić?…

– Pani Szłopanowska, proszę nie nadużywać mojej cierpliwości. Jeśli chcę mu zagwarantować promocję pod takimi warunkami, to powinna mi być pani wdzięczna i o nic więcej nie pytać. Są sprawy, o których nie mogę mówić. Ile mogłem, tyle powiedziałem. Widzi pani, że chcę choć trochę pomóc. Zawsze to będzie mógł mówić, że wykształcenie ma niepełne średnie, a nie podstawowe, a to się chyba powinno liczyć? Prawda?

– Ale… czy ostatecznie dobrze zrozumiałam, że mój syn jest ofiarą stalinizmu? Bo to dla mnie niepojęte…

– No właśnie. Dobrze pani usłyszała…

Dyrektor, na chwilę zamilkł, opuścił głowę i wbił wzrok w biurko. W końcu się znów odezwał:

– Pani Szłopanowska…

– Tak? Co jeszcze?

– Pani Szłopanowska… Niech się pani nie zamartwia o syna… on jest bardzo zdolny… poradzi sobie w życiu…

Mężczyzna wstał zza biurka, podał rękę Szłopanowskiej, podszedł do drzwi, otworzył je na oścież i gestem pokazał, by opuściła gabinet. Kobieta wyszła na zewnątrz i przez czas jakiś stała oszołomiona, nie mogąc dojść do siebie po tym, co przed chwilą usłyszała. Dopiero później ciężkim krokiem skierowała się ku wyjściu…

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Gruziński instrument ludowy.

(2) Piosnka o Prawdzie – przeł. Andrzej Sarwa.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.