Ziarna ocalenia. Rozdział dwunasty

Zima tego roku przyszła szybciej niż się jej spodziewano. Już pod koniec października jednej nocy złapał kilkustopniowy mróz, który zwarzył i zrzucił wszystkie liście z drzew. Ogołocone konary rysowały się ostrymi konturami na zbielałym od śniegowych chmur niebie.

Życie upływało mi jednostajnie – rano sypiałem do ósmej-dziewiątej, wstawałem, jadłem jakieś skromne śniadanie, potem zabierałem się za lekturę, a późnym popołudniem, kiedy za oknami zaczynało się już zmierzchać, ruszałem na miasto.

Dzięki Romkowi przyłączyłem się do paczki podobnych mi młodych ludzi, którzy bez sensu i celu całymi godzinami snuli się po ulicach, a których jedyną rozrywką było – od czasu do czasu – wypicie taniego wina, co pozwalało na krótki czas zapomnieć o szarzyźnie i beznadziei upływających chwil, dni, miesięcy, a dla niektórych nawet lat… W krótkim czasie, powoli, nauczyłem się też palić papierosy. W związku z czym przybyło mi problemów – na papierosy i wino trzeba było skądś zdobywać pieniądze.

Jakieś grosze, bardzo rzadko otrzymywane od matki, absolutnie nie zaspokajały moich nowych potrzeb. Jedynym sposobem zdobycia gotówki było albo zarobić coś gdzieś u kogoś, pracując dorywczo, lecz takiej pracy nie dostawało się ot tak, kiedy się zachciało, albo pozbierać butelki i zanieść je do skupu, albo – co było najpewniejszym i najczęstszym sposobem pozyskiwania jakichś drobnych – wyłudzić je od bardziej czy mniej znajomych przechodniów. Większość rówieśników dla świętego spokoju dawała po te dwadzieścia czy pięćdziesiąt groszy, czasem zdarzało się, że złotówkę i więcej, tak że na ogół udawało się zebrać kwotę potrzebną na zakup paczki najtańszych papierosów marki „Sport”, czy wino „patykiem pisane”. I jakoś się tak, z dnia na dzień, żyło.

W czasie szwendania się po mieście, albo wystawania na rogach ulic, przeważnie marzyliśmy na głos, jakby to było wspaniale wyjechać na Zachód, nie zastanawiając się nawet, co byśmy tam mogli robić. Same słowa „wyjazd” i „Zachód” miały w sobie jakąś magię, jakiś czar, coś nierealnego, nieomal mistycznego. Ale na ów wyjazd żaden z nas nie miał najmniejszych nawet szans. Bo po pierwsze, „władza ludowa” paszportów takim jak my nie dawała, a po drugie trzeba było by mieć za co, a żaden z nas groszem nie śmierdział. Trzeba było należeć do „elity” i być zasłużonym dla systemu. Żyliśmy bowiem w bardzo obszernym, ale jednak więzieniu, noszącym nazwę PRL. I to wiedzieliśmy.

Mieliśmy także świadomość, że jesteśmy skazani na całe takie zafajdane życie. Z czasem każdy z nas miał zamiar skończyć jakąś szkołę, a przynajmniej coś takiego planował, potem podjąć pracę, lepszą albo gorszą. Szczytem marzeń była robota za biurkiem, ale realiści spośród nas wiedzieli, że ich jedyna perspektywa to kopanie rowów, mieszanie zaprawy na budowie, może wyjazd do kopalni, na Śląsk, a może nic, może tylko taka nieustanna wegetacja, dopóki rodzice chcą utrzymywać i nie gonią z domu… I tak nam czas płynął – od wina, do wina…

Paczka, do której przystałem, nie składała się bynajmniej z tego najgorszego elementu, żaden z nas nie kradł, żaden nie miał konfliktów z prawem, za żadnym z nas nie chodziła milicja, nigdy nikogo nie pobiliśmy. Z czasem, powoli, doszlusowało do nas jeszcze kilku chłopaków, którzy się uczyli w jednym z techników, nie cieszącym się w okolicy najlepszą opinią, dlatego nie mieli takich oporów jak uczniowie z innych szkół, żeby się publicznie z nami pokazywać. Poza tym dość często, zamiast na lekcje, chodzili na wagary.

Nie były to jednak żadne wyrzutki, żadne dzieci z patologicznych rodzin, wręcz przeciwnie nawet, z rodzin dobrych, porządnych, solidnych. Fakt, że ojcowie niektórych z nich, po wypłacie, lubili wypić ćwiartkę albo i co więcej, ale o żony i dzieci dbali i na co dzień. Nikt nie mógł im mieć nic do zarzucenia. Nowi koledzy jednak mieli takiego samego pecha, jak pozostali z nas – nie należeli do elity. A że prócz wagarów lubili również raz na jakiś czas uraczyć się i tanim winem, to zarówno oni czuli się dobrze w naszym towarzystwie, jak i my w ich.

Tak to nam mijało życie, z dnia na dzień, od poniedziałku do niedzieli, kiedy to większość z nas szła do kościoła. Chociaż nie wszyscy. Nie chodził Romek Winówka, który był dość radykalnym antyklerykałem, uważającym się za ateistę, ale żadną miarą nie umiejący tego swojego ateizmu uzasadnić. Bo cały ten jego ateizm, to nie było nic innego, a zwyczajny brak jakiejkolwiek wiedzy religijnej, nawet na poziomie szkoły podstawowej. No i nie mniej ważne – bo skoro rodzice z rzadka tylko, co najwyżej w Boże Narodzenie albo Wielkanoc, do kościoła zaglądali, to i Romek tam nie bywał. No i wreszcie – ostatni powód był zapewne ten, iż według wszechobecnej propagandy ateizm był „postępowy”, a wiara w Boga dowodziła zacofania. A Romek nie chciał uchodzić za zacofanego!

Niekiedy chodziliśmy całą paczką do kina, ale przeważnie spotykaliśmy się u któregoś z nas w domu i rżnęliśmy w karty, warcaby, a ambitniejsi nawet w szachy, wiodąc przy tym nieustające dyskusje i dzieląc się ze sobą zdobytą wiedzą czy doświadczeniem. Ja na przykład pasjami lubiłem opowiadać o tajemnicach, zagadkach natury i wiedzy. O magach, szarlatanach, o astrologach i wróżach, tarocie, przepowiedniach, zjawach i upiorach. A koledzy słuchali mnie chętnie, nie jeden raz rozdziawiając gęby ze zdumienia.

***

Od Bożego Narodzenia do wiosny czas płynął jakoś całkiem żwawo. Nadeszły dni, gdy na dworze czuć już było w powietrzu pierwsze, choć nieśmiałe jeszcze wonie budzącego się z letargu życia. Cieplejsze powiewy południowego wiatru powoli rozpuszczały zwały brudnego śniegu, leżącego na skrajach chodników. Wzdłuż krawężników szemrały strumyczki w owym śniegu mające źródełka, a kończące bieg w kratkach ściekowych, do których wpadały szemrząc i bulgocząc.

Zbliżała się Niedziela Palmowa i matka, jak co roku, poprosiła bym przyniósł parę gałązek wierzbowych z jak najpiękniejszymi, najokazalszymi baziami. Zapytałem kumpli, czy by się nie wybrali ze mną do kępy nad Wisłą, bo tam można było takie właśnie znaleźć.

Nie mając nic lepszego do roboty, zgodzili się. Ruszyliśmy tedy całą zgrają, może nie najkrótszą, ale najsuchszą drogą ku Wiśle.

Znalazłszy się na ulicy Opatowskiej, w chwili gdyśmy tyle co minęli drzwi kościoła św. Ducha, usłyszeliśmy jakiś kobiecy głos:

– Chłopcy! Ejże, chłopcy!

Obejrzeliśmy się. W drzwiach świątyni stała niemłoda już zakonnica, szarytka, tak na oko licząca sporo ponad siedemdziesiąt lat i przyzywała nas dłonią.

Zatrzymaliśmy się i zawrócili.

– O co chodzi, proszę siostry? – zapytałem.

– A żebyście mi pomogli coś przesunąć. Moglibyście? – uśmiechnęła się miło.

– Jak damy radę, to czemu nie? – odparłem. – Idziemy, chłopaki?

Nikt nie zaprotestował.

Zakonnica pomaszerowała przodem, a my za nią gęsiego. Kościół był pusty, mroczny i cichy. Mimo woli ogarnęło mnie uczucie spokoju i onieśmielenia. Szarytka wprowadziła nas do jednej z dwu zakrystii, tej znajdującej się na lewo od głównego ołtarza. Rozejrzałem się po niej z ciekawością, bo nigdy tu jeszcze nie byłem. Po prawej stronie od wejścia, pod ścianą, stała dość okazała drewniana, pociemniała ze starości dębowa komoda.

– To ten właśnie mebel pomoglibyście mi przesunąć, co? Sama nie dam rady, a tu święta idą, więc dobrze by było gruntownie posprzątać, tym bardziej, że pewnie parę ładnych lat nikt zza tego sprzętu brudów nie wymiatał, więc wreszcie by się przydało.

Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i wraz z dwoma jeszcze chłopakami złapaliśmy za brzegi komody. Zaparliśmy się raz i drugi, ale nam nie szło. Mebel był zbyt ciężki, a na dodatek chyba spodem przywarł do posadzki.

– Siostro? Nie da rady. Za ciężkie toto.

Twarz staruszki zasępiła się.

– Oj, to niedobrze… a już miałam nadzieję, że chociaż raz posprzątam tu do końca.

– A może by tak opróżnić szuflady? Co w nich jest? – zapytałem.

– Szaty liturgiczne, stare, nieużywane, ale jeszcze w przyzwoitym stanie.

Wysunęła jedną z szuflad i pokazała nam poskładane starannie, jedne na drugich ornaty i dalmatyki w rozmaitych kolorach, niektóre bardzo piękne, haftowane złotą lub srebrną nicią.

– Zanim to powyciągam i poprzenoszę gdzie indziej, to dzień minie.

– Fakt – zgodziłem się z nią. – No to co, chłopaki? Idziemy?

– Poczekajcie jeszcze chwilkę, a jakbym opróżniła najniższą szufladę? Tam nie ma ornatów, tylko jakieś rozmaite rupiecie, które w niej zalegają pewnie ze sto lat i może pora by była wyrzucić je do śmietnika, a chyba to one ważą tu najwięcej – mówiąc to, pochyliła się i z trudem ją wysunęła.

Z ciekawością zajrzałem do środka. Rzeczywiście było tam mnóstwo nikomu do niczego niepotrzebnych rupieci – jakieś fragmenty potrzaskanych rzeźb i metalowych lichtarzy, kawałki ram, zwitki drutu, resztki tkanin, podniszczone sztuczne kwiaty, pudełko woskowych ogarków, parę sztuk jakichś starych miedzianych monet, niekompletne, oblazłe z farby jasełkowe figurki i wreszcie, z tyłu, od ściany, dość okazały sztylet, starodawnej kunsztownej roboty, z ozdobną, wyglądającą na srebrną, rękojeścią. Na jego widok zaświeciły mi się oczy:

– Siostro? Naprawdę siostra chce to wszystko wyrzucić?

– Naprawdę, a bo co?

– A mógłbym sobie coś stąd zabrać?

– Jeśli ci się tylko przyda… Bierz, co chcesz.

Pochyliłem się i wziąłem sztylet do ręki.

Da się odczyścić i będzie z niego cudeńko – pomyślałem, a jednocześnie, nie wiedzieć czemu, przeszedł mnie dreszcz podniecenia.

Koledzy też sobie to i owo spośród owych rupieci powybierali, a resztę wynieśliśmy do pobliskiego śmietnika. Opróżnienie owej szuflady rzeczywiście pomogło. Komoda wreszcie drgnęła. Poczekaliśmy cierpliwie, aż zakonnica posprząta za nią, przetrze ścianę i umyje posadzkę, a potem przesunęliśmy mebel na dawne miejsce.

***

Mama pochwaliła mnie za piękne bazie, jakie przyniosłem znad Wisły, co przyjąłem z obojętnością. Dołożyła do nich parę pióropuszy trzciny, urwanych na zamarzniętym trzęsawisku u stóp Żmigrodu, przewiązała to kawałkiem kolorowej wstążki i miała już palmę gotową do poświęcenia w najbliższą niedzielę.

Natomiast ja postanowiłem dokładnie przyjrzeć się sztyletowi. Ostrze, stalowe, pordzewiałe nieco po wierzchu, dało się bez trudu wyczyścić do połysku. Gorzej było z rękojeścią, ponieważ pokrywały ją jakieś delikatne geometryczne wzory, między którymi dopatrzyłem się też tarczy herbowej, więc brud musiałem usuwać tak ostrożnie i delikatnie, by owych rysunków nie zatrzeć. Ostatecznie więc umyłem je dokładnie ciepłą wodą i mydłem, a potem przetarłem miękką flanelową szmatką, na którą nałożyłem odrobinę pasty do zębów. Po półgodzinie takich zabiegów sztylet wyglądał jak nowy. Postanowiłem używać go jako noża do papieru, bo zabierać ze sobą, gdy wychodziłem z domu, nie miałem zamiaru. Był to zbyt kuszący kąsek i mógłby się nań ktoś złakomić i ukraść.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.