Ziarna ocalenia. Rozdział czternasty

– Nie uwierzysz, co mi się dzisiaj przytrafiło! – powiedziała matka, po powrocie z pracy.

I nie czekając, z wielkim przyjęciem, zaczęła opowiadać:

– W czasie przerwy obiadowej zajrzałam na Chałupki. Miałam tam jedną rzecz do załatwienia.

– A jaką? – wtrąciłem pytanie.

– Nie ważne jaką. Com miała załatwić, załatwiłam.

Wracając Zawichojską, wzdłuż której ciągnie się mur, odgradzający ogród seminarium duchownego od ulicy, zauważyłam coś dziwnego. Na murze siedziało kilka gawronów i zdało mi się, że bacznie mnie obserwują. Wlepiały we mnie swoje ciemne ślipska, a gdym się z nimi zrównała, zaczęły posuwać się bokiem wraz ze mną, w miarę jak szłam. Było ich kilka, nie pamiętam ile, siedem, a może osiem. Wpatrując się we mnie, bezgłośnie otwierały te swoje wielkie garbate, rozdęte dzioby, ale nie krakały. Widziałam wnętrza ich czerwonoróżowych gardeł. Odruchowo przyspieszyłam, bo zrobiło mi się jakoś nieswojo. I wtedy jeden z ptaków poderwał się do lotu i podfrunął ku mnie. Najpierw na parę sekund zawisł mi nad głową, a potem zapikował w dół i jął mnie z całej siły walić dziobem w czaszkę. Poczułam ostry, świdrujący ból i zrobiło mi się ciemno w oczach. Później dołączyły pozostałe gawrony i próbowały mnie zatłuc. Zakrywając głowę rękami, nieomal na oślep, popędziłam przed siebie, szukając jakiegoś schronienia. A ptaszyska ciągle mnie atakowały. Wreszcie dobiegłam do kościoła św. Michała, który na szczęście był otwarty. Dopiero wtedy gawrony odleciały. Usiadłam w świątyni w ławce i długo nie mogłam dojść do siebie, wpatrując się w obraz św. Michała depczącego smoka i starając się zrozumieć to, co mnie spotkało… Nie wiem, co to było. Jak żyję ani czegoś podobnego nie doświadczyłam, anim nawet o niczym takim nie słyszała… Bałam się… strasznie się bałam… minęło dużo czasu nim odważyłam się wyjść na ulicę.

Ze zdumieniem wysłuchałem tej opowieści. Nie wiedziałem, co mam rzec. Była tak nieprawdopodobna, że aż mi się w nią wierzyć nie chciało. Znałem jednak matkę. Ona nigdy nie kłamała. Potrwało to trochę, w końcu jednak jakoś doszła do siebie. Zjadła kolację, uspokoiła się, odetchnęła. Nareszcie uśmiechnęła się do mnie i zmieniając temat powiedziała:

– No, syneczku, mam jeszcze drugą, dobra nowinę – koniec laby. Niedługo skończysz osiemnaście lat, załatwiłam ci pracę. Nic wielkiego, ale na początek musisz się i tym zadowolić. Potrzebnie ci będzie zaświadczenie, że pracujesz, żebyś mógł od września zacząć się uczył w wieczorówce. Przynajmniej musisz mieć maturę…

Usłyszawszy to, nawet się ucieszyłem. Dotychczasowe życie, a właściwie wegetacja bez celu i sensu, coraz bardziej mnie nużyło. Bo mimo wszystko miałem ambicje. Chciałem – wbrew losowi – dojść do czegoś w życiu. Coś osiągnąć. Nie skończyć jako menel, żul, wystający w bramach kamienic, czy na rogach ulic, budzić się rano z trzęsącymi się rękami i jednym tylko marzeniem, żeby się napić…

– Super! Kiedy mam zacząć pracę?

– Od poniedziałku.

Był wtorek, miałem zatem przed sobą jeszcze tydzień wolności. Nie zmarnowałem go, napożyczałem pieniędzy na konto wypłaty od kogo się tylko dało i ostro piliśmy z chłopakami.

***

Z magazynu pobrałem granatowe drelichowe ubranie, juchtowe trzewiki, gumiaki, kufajkę, czapkę uszankę, rękawice robocze – słowem całoroczne wyposażenie „pracownika fizycznego”, jak to się w peerelu mówiło. Brygadzista wyznaczył mi metalową szafkę, w której miałem przechowywać rzeczy osobiste. Ruszyłem do pierwszej roboty…

Rozklekotanym żukiem wywieziono nas szosą na Kraków, parę kilometrów za Krakówkę, gdzie mieliśmy kopać jakieś rowy. Gdy kierownik odjechał, rozsiedliśmy się wygodnie pod wierzbą, w pobliżu której szemrał strumyk i zapaliliśmy po sporcie. Jako nowy musiałem poczęstować wszystkich, to też do końca zmiany zostały mi raptem dwa papierosy. Kiedym je wypalił, jakoś nikt nie kwapił się, żeby mnie wspomóc. Wyciągali z paczek po kryjomu, po jednym, i zaciągali się z lubością, a ja się temu tylko przyglądałem.

Poleżeliśmy na trawie, wypoczęli w cieniu, ale tak koło wpół do jedenastej, brygadzista podniósł się na nogi i pogonił nas do roboty. Tyle, że kopanie rowu szło nam bardzo niesporo. Co parę sztychów opieraliśmy się o styliska i kiwali nad wykopem. O wpół do trzeciej zaczęliśmy czyścić sprzęt, zeskrobując ziemię ze szpadli. O trzeciej przyjechał kierownik i zaczął ryczeć na nas, latać w kółko i wymachiwać rękami niczym wiatrak śmigłami:

– I znowu, k…, żeście nic nie zrobili! Co wy se, k…, myślicie?! Nie będzie premii!

– Panie inżynierze, nie będzie premii, to my to jakoś przeżyjemy, gorzy z panem, co nie? Piniondz by się przydoł, ale w kuńcu… Jo mom cztery hektary morela, a pan? – brygadzista zmrużonymi oczkami wpatrywał się bezczelnie w twarz kierownika.

Kierownik się uspokoił. Spuścił z tonu.

– Panie inżynierze, młody robote zaczął, może by tak co postawił?

Kierownik słysząc o stawianiu, całkiem się już udobruchał.

Poszedłem więc do pobliskiego geesowskiego sklepu i przydźwigałem parę flaszek wódki. Kierownik się szarpnął, kupił konserwę tyrolską i pół chleba. Brygadzista zaś pokroił chleb kozikiem o drewnianej rączce, brudnymi paluchami na każdej kromce położył po plasterku tyrolskiej i porozkładał to na gazecie, na której wcześniej siedział. Utłuszczone ręce wytarł o portki na tyłku i na kolanach. Uczta była gotowa.

Piliśmy po kolei, na zmianę, bo była tylko jedna musztardówka, którą za każdym razem, szczodrze, aż po wręby, napełniał kierownik. Nie wiem, jak to długo trwało, bo po dwóch, może trzech kolejkach urwał mi się film…

***

– Mój ty Jezuniu kochany! Syneczku! Co ty robisz?! Jak zaczniesz pić, to źle skończysz. Ledwo zacząłeś pracę, a już sobie wyrabiasz tam złą opinię? Przywieźli cię tu wieczorem całkiem nieprzytomnego! Chcesz żeby cię wyrzucili?

Nic nie odpowiedziałem, za bardzo źle się czułem. Zamiast mózgu miałem watę, a w gardle papier ścierny. Ubrałem się byle jak, niestarannie, wysupłałem ostatnie grosze i powlokłem do najbliższej budki z piwem. Spotkałem tam jednego ze swoich nowych „kolegów”, tych z pracy. Dzierżył półlitrowy kufel i sączył trunek o barwie skisłego moczu, już z daleka śmierdzący niedofermentowanymi drożdżami. Ale na szczęście działało. Kiedym duszkiem wypił pół kufla, rozjaśniło mi się we łbie i prawie natychmiast poczułem ulgę, jakbym dostał dożylny zastrzyk przeciwbólowy.

Zaczął się kolejny dzień pracy…

Rowu wykopaliśmy chyba jeszcze mniej niż poprzedniego dnia. O wykonaniu normy nie mogło być nawet mowy. Ale inżynier też był za bardzo skacowany, żeby nam robić wyrzuty. Zrzuciliśmy się na parę win, bo na wódkę nie było chętnych. Koło czwartej po południu urwał mi się film…

***

– Nie, tak być nie może. Więcej do tej pracy nie pójdziesz, bo skończysz jako pijaczyna i obibruk. Póki żyję, to dam ci jeść, jakieś ubranie kupię, ale co będzie, jak umrę?

Słysząc te słowa, poczułem ulgę. Nie musiałem się już bać kierownika, ani liczyć z opinią kolegów z pracy.

– Mamo, ale do końca sierpnia muszę dopracować, bo inaczej nie dostanę zaświadczenia do szkoły.

– No tak, racja. Ale błagam cię, syneczku, nie pij już więcej. Obiecujesz?

– Obiecuję.

Zdumiało mnie tylko jedno, że piłem już regularnie od ponad dwóch lat i matka nigdy tego nie zauważyła. Teraz wystarczyły dwa dni… No, ale wcześniej było sportowe winko od czasu do czasu, a teraz regularny ochlaj ze starymi wygami. Rzeczywiście, nie była to ani praca ani towarzystwo dla mnie.

***

– Młody? A co? Ty się nie dorzucisz do flaszki?

– Nie, nie mam zamiaru.

– Ni mosz piniendzy? Pożyce ci, jutro my oddosz.

– Mam, ale nie dam. Więcej z wami pił nie będę. I na moje papierosy też nie macie co liczyć. Chcecie palić, to sobie kupcie, stać was.

– O ku…! Jaki mundry! Łap się za łopatę i zap…! – krzyknął na mnie brygadzista, wywijając przy tym zaciśniętym kułakiem.

– Sam się łap, nierobie! Myślisz, że jak ze swojej premii inżynierowi dolę odpalasz, to już możesz mną pomiatać? A weź i spadaj!

Zatkało go. Jakby go kto w pysk strzelił. Machnął tylko ręką, spuścił łeb, wlazł do rowu i sam zaczął machać łopatą. Ja natomiast rozwaliłem się na trawie i z lubością zaciągnąłem tytoniowym dymem…

Tego dnia nie było picia.

***

Nadszedł wrzesień. Gorący. Prawie tak upalny jak sierpień w czasie żniw, chociaż już niekiedy się zdarzało, że po jarach, z rana, smużyły się mgły, co prawda na razie tylko wątłe i zwiewne, ale zapowiadające smutne, ponure dni. Przedpołudnia wszakże wyzłacały się słońcem. Nie było ono przecie tak lekkie, jasne i rześkie, jak wiosenne, ale dojrzałe, ciemnozłote, zażywne. Koniki polne wciąż jeszcze dzwoniły po trawnikach na okraju parku, tuż, prawie przy ulicy. Lecz ptaki nie śpiewały już z rana.

***

Niebieski, pękaty autobus pekaesu, podskakiwał na nierównościach dość mocno sfatygowanej asfaltowej szosy, łączącej Sandomierz z Tarnobrzegiem, a potem ciągnącej się precz, aż ku Rzeszowowi. Ponieważ było dopiero parę minut po dwunastej, pasażerowie zajmowali zaledwie kilka miejsc. Rozsiadłem się na samym końcu pojazdu. Tuż przede mną, na tyle oparcia wcześniejszego siedzenia, obitego brudną już i poprzecieraną, a gdzieniegdzie ponacinaną scyzorykiem, brązowawą ceratą, z przykręconej tam aluminiowej popielniczki z napisem „PKS”, umieszczonym na jej froncie, nieomal wypadały pety. Kilka z nich walało się też po podłodze. Tego autobusu najwyraźniej nie sprzątano od wielu dni.

Jakiś chudy, przygarbiony chłopina siedzący parę miejsc przede mną, zaczął mocno kasłać, a wtedy jego sąsiad walnął go kilka razy otwartą dłonią w plecy, co mu najwyraźniej pomogło, bo zamilkł i odetchnął głęboko, a zaraz potem z pogniecionej paczki wyciągnął kolejnego zmiętego papierosa, zapalił, z lubością wciągnął dym, a potem wypuścił go nosem.

Byłem spięty. Za niedługo bowiem miał się zacząć nowy rozdział w moim życiu. Wracałem oto do szkoły. Po latach. Prawda, że była to tylko wieczorówka, ale miałem szansę zdobyć w niej maturę, która otwierałaby mi całkiem inne możliwości, niż miałem dotychczas. A dotychczas – szczerze mówiąc – nie miałem żadnych…

Autobus przejechał przez tarnobrzeski rynek, przez miejscowych nazywany „plantami”. Po chwili zatrzymał się u celu podróży. Wysiadłem. Stanąłem na chodniku przed drzwiami do poczekalni autobusowej, zapaliłem i rozejrzałem się dokoła. Potem ruszyłem w kierunku placu.

Na wprost, po prawej stronie w głębi widać było barokową, rozdętą u podstawy wieżę kościoła dominikanów, w przeciwległym rogu rynku zaś pomnik Bartosza Głowackiego, który lewą ręką wspierał się na armacie, a w prawej dzierżył uniesioną ku chmurom kosę. Na wprost trochę starodrzewu, jakieś klony, kasztanowce, akacje, jeszcze zielone, ale już gdzieniegdzie muśnięte żółtawymi smugami zbliżającej się jesieni. Na lewo kiosk „Ruchu”, a tuż obok miejski szalet. Stare domy dookoła, tu i ówdzie sypiący się, odrapany tynk, i nowoczesna plomba, a w niej – jak na owe czasy – ekskluzywna kawiarnia „Kaprys”. Raczej nie na moją kieszeń. Na prawo od niej, po przekątnej w sam raz dla mnie – „Tarnobrzeska”, taka mordownia, z której wciąż dobiegał gwar miejscowej żuli, śmierdziało tanim piwskiem, żurkiem z jajkiem i skisłym bigosem.

Zapytałem o drogę i ruszyłem w stronę szkoły. Było blisko.

Niepewnym krokiem wszedłem na korytarz. Od razu można było zauważyć kto nowy, a kto jest tu już nie pierwszy raz. Przy oknach stały grupki, zaś pod ścianami, z boku, nie mające do kogo się przyłączyć, pojedyncze osoby. Stanąłem tak i ja. Uczniowie byli w różnym wieku lecz – tak na oko sądząc – z dziewięćdziesiąt procent stanowiła młodzież. Gdzieniegdzie tylko dało się dostrzec kogoś starszego, po trzydziestce. Wypatrzyłem nawet jeden habit zakonny i jeden wojskowy mundur.

Skierowano nas do sal lekcyjnych. Szkoły nie zaczynałem od początku, bo pierwszą klasę dziennego ogólniaka mi zaliczono. Ponieważ jednak nauka tutaj szła starym trybem, znalazłem się nie w drugiej klasie, lecz w dziewiątej. Zanotowawszy co było ważne: rozkład zajęć, terminy egzaminów semestralnych, zapoznawszy się z regulaminem szkoły, mieliśmy opuścić klasę. Ale wtedy jedna z koleżanek, wyszła na środek, stanęła przed tablicą i powiedziała:

– Słuchajcie, kochani! A może byśmy się jakoś bliżej poznali? Może pójdziemy teraz wszyscy do „Kaprysu”, na kawę i ciastko?

Zdecydowana większość wymknęła się jednak na korytarz i poszła w swoją stronę. Lecz grupa kilku osób, w tym ja, siostra zakonna, niewysoki, szczupły blondynek z podniszczoną skórzaną teczką, wysoki szczupły, zaczynający już łysieć od czoła facet i ktoś tam jeszcze, ruszyliśmy za naszą prowodyrką.

W „Kaprysie”, gdyśmy się już rozsiedli wygodnie przy dwu złączonych stolikach, przedstawialiśmy się sobie wzajemnie i każdy coś tam o sobie powiedział. Tej, która nas zaprosiła było na imię Barbara, Barbara Śliwowska. Była mężatką, miała małą córeczkę i zajmowała się domem. Mąż uczył w jednej z tarnobrzeskich szkół. Wysoki, szczupły, łysiejący facet, przedstawił się jako Janusz Babicz, a pracował w „Siarkopolu”. Blondynek zaś nazywał się Władziu Kuna i dorywczo pracował u sąsiada w warsztacie stolarskim. Zakonnica – wiadomo. Jakieś dwie dziewczyny były zatrudnione jako sprzedawczynie. I był jeszcze tęgawy Romek, który tak jakoś zawile mówił o sobie, żem ostatecznie niewiele z tego zrozumiał, lecz chyba też pracował w sklepie. Ja „uchylałem się od pracy”, ale nie wszyscy musieli zaraz o tym wiedzieć, więc coś zmyśliłem na poczekaniu.

Basia zaproponowała, żebyśmy się trzymali razem, a przed egzaminami razem też uczyli. Na miejsce spotkań wyznaczyła swoje mieszkanie, przy Wyspiańskiego, w bloku, na parterze. Widać było, że jest ambitna i że bardzo chce skończyć tę szkołę. Jednocześnie dało się też zauważyć, że ma zdolności przywódcze i ci, którzy ją zaakceptują jako „herszta” formującej się paczki i poddadzą pod jej rozkazy, źle na tym nie wyjdą.

I spełniło się moje przewidywanie.

Baśka dbała, żeby każdy z nas – a w sumie ostaliśmy się w siódemkę: ona, Władziu, Janusz, Romek, Anka, Alina i ja – był zawsze przygotowany do egzaminu. No i byliśmy. Zdarzyło się chyba z raz, żem z któregoś przedmiotu nie zaliczył semestru, Basia przeżywała to jak osobistą porażkę i strasznie natarła mi uszu. Więcej do tego nie dopuściłem. Wstyd mi było.

Baśka i Romek mieszkali w Tarnobrzegu, Janusz w Nowej Dębie, Władziu dojeżdżał z Baranowa Sandomierskiego, Anka zaś i Alina z Grębowa. Basia była może troszkę apodyktyczna i nie znosząca sprzeciwu, ale jednocześnie zachowywała się jak kokosz, która zagarnia pod skrzydła kurczęta i chroni je tam przed niebezpieczeństwami świata. I rzeczywiście, troszczyła się o nas jak o własne dzieci.

***

W dziesiątej klasie, po pierwszym semestrze dołączyła do naszej klasy nowa osoba, która natychmiast przykuła moją uwagę. Chociaż to już aktualnie nie bardzo było w modzie, pozowała na damę. Miała coś takiego i w stylu bycia, i w sposobie ubierania się, że wyglądała jak dama. Było w niej coś intrygującego a zarazem… odrobinkę irytującego. Kiedy zobaczyłem ją w klasie po raz pierwszy, ubrana była w sweterek z bukli w pastelowym kolorze i w bladofiołkowe spodnium. Sweterek ciasno opinał jej bujne piersi, a spodnium podkreślało zgrabną kibić i krągłości poniżej. Na jej widok aż oniemiałem z wrażenia. Śliczna była! Delikatna brunetka o szlachetnych rysach twarzy, z której wyzierała jakowaś wrodzona inteligencja, o cerze aksamitnej, nieco smagłej, ale niezbyt ciemnej, przepaścistych niczym górskie jeziora, zielonych oczach, o pełnych i namiętnych, jakby stworzonych do pocałunków, koralowych wargach i czarnych niczym skrzydło kruka włosach mieniących się nieco rudawym połyskiem, które miała upięte wysoko, tak że można było podziwiać piękną, zgrabną, delikatnie wygiętą łabędzią szyję. Nos miała prosty, pięknie wyprofilowany, o zmysłowo rozdętych nozdrzach.

Zaraz na pierwszej przerwie podszedłem do niej na korytarzu.

– Jestem Michał Szłopanowski, a jak ty masz na imię?

– Michał?… – wypowiedziała to słowo jakby z lękiem i pewną odrazą, obrzydzeniem nawet. – Nie obraź się, nie lubię tego imienia… Ale cóż, to nie twoja wina, że ktoś cię tak kiedyś nazwał… Wybacz.

Chciała mnie wyminąć, ale jej nie pozwoliłem, chwytając ją za przedramię.

– Zaczekaj, powiedz chociaż jak ty się nazywasz. Nie wyszarpnęła ręki. Zatrzymała się, zajrzała mi głęboko w oczy i odpowiedziała:

– Roksana… Roksana Bylica.

Zrozumiałem, że mnie kokietuje i kusi, chociaż na razie miałem się jeszcze trzymać na dystans…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Ziarna ocalenia.