Zabobon rozwodu. Rozdział szósty. Historia ślubów

Charles Lamb (1), ze swoim nieprawdopodobnym wyczuciem do połączeń będących jednocześnie przeciwieństwami, zauważył gdzieś kontrast pomiędzy św. Walentym a walentynkami. To, że te wesołe i błahe flirty wciąż wiążą się z datą i tytułem ascetycznego i bezżennego biskupa z wczesnego średniowiecza, zakrawa na pewną komiczną sprzeczność. Analizując ten paradoks, Lamb odkrywa pewną prawdę. Być może nawet większym paradoksem wyda się stwierdzenie, że nie ma tu żadnego paradoksu. W takich przypadkach unifikacja wydaje się bardziej prowokacyjna niż podział, a zaprzeczanie tej sprzeczności może się wydać bezsensowną sprzecznością. A jednak istotnie nie ma tu żadnej sprzeczności. W najgłębszym sensie istnieje bardzo realne podobieństwo, które stawia św. Walentego i jego walentynki po jednej stronie, a większość współczesnego świata po drugiej. Zawahałbym się, zanim poprosiłbym nawet niemieckiego profesora, by zebrał, porównał i uważnie przestudiował wszystkie walentynki świata celem znalezienia łączącej je zasady filozoficznej. Gdyby jednak się za to zabrał, jestem pewien, jaką filozoficzną zasadę by odkrył. Obojętnie jak bardzo trywialne, głupie, pozbawione gustu lub stereotypowe są te rzeczy, to zawsze wyrażają pewną ideę, tę samą, która każe zakochanym pracowicie ryć swoje inicjały na drzewie lub kamieniu, jako swego rodzaju monogram monogamii. Być może to prostackie przywiązywać swoje miłosne wyznanie do drzewa, chociaż czynił tak Orlando (2), który dzisiaj niewątpliwie zostałby aresztowany za złamanie regulaminu lasu Arden. Nie chodzi mi w tym momencie szczególnie o to, by pochwalać zwyczaj pozostawiania swojego wyrytego wielkimi literami imienia i adresu na frontonie Partenonu, na twarzy Sfinksa albo w jakimkolwiek innym zakątku, w którym mógłby wzbudzić sentymentalne zainteresowanie potomności. Ale jak w wielu innych powszechnych rzeczach, które można zwykle znaleźć u Szekspira, jest w tym zawarte pewne znaczenie, którego prawdopodobnie nie dostrzegłby bardziej elitarny poeta, taki jak Shelley. Fakt, że dwoje wolnych ludzi celowo związuje się z pniem drzewa, wyraża pewną bardzo trwałą prawdę. Jest nią idea związania się z czymś, co łączy wszystkie te dawne miłosne alegorie niczym łańcuch. Zawsze pojawia się wizerunek serc złączonych łańcuchem, strzałą lub w jakiś inny sposób; jest to związek, który można by nazwać tylko niewolą. Nie jest w tym momencie ważne to, że związek ten często zawodzi. Ważne jest to, że zawieść musi każda filozofia płci, która nie bierze pod uwagę dążenia do stałości, a jednocześnie doświadczenia porażki. Nic nie może zmusić Orlanda do zobowiązania się pod przysięgą wobec najbliższego drzewa. Nie jest zobowiązany do zobowiązania się; czuje się przynaglony, ale nikt go nie przynagla. Mówiąc krótko, Orlando przyrzekł, że się ożeni, tak jak Walenty przyrzekł, że się nie ożeni. Żaden ascetyk nie mógłby też – nie stając się heretykiem – stwierdzić w najbardziej szalonym przypływie ascetyzmu, że ślubowanie zarówno Orlanda, jak i Walentego było niegodziwe. Trzeba jednak zaznaczyć, że nawet jeśli było niegodziwe, to wciąż było ślubowaniem. Całą tę średniowieczną kulturę, która pozostawiła nam tradycję rycerskich romansów, spaja ów łańcuch, który łączy nawet to, co nie powinno być złączone. Cudzołożna miłość ze średniowiecznych legend kieruje się swoimi prawami, a zwłaszcza swoją lojalnością, jak w opowieściach o Tristanie czy Lancelocie. W tym sensie można powiedzieć, że średniowieczna rozwiązłość była bardziej stała niż współczesne małżeństwo. Nie mówię w tym momencie o współczesnej ani o średniowiecznej etyce, ani o tym, co mówiły albo powinny mówić o tych rzeczach. Zauważam jedynie, jako historyczny fakt, że średniowieczna wyobraźnia, choćby najbardziej szalona, kładła nacisk na jedną szczególną ideę. Była nią idea ślubu. Mógł to być ślub, który złożył św. Walenty; mógł to być pomniejszy ślub, który uważał za godziwy; mógł to być szalony ślub, który uważał za całkiem niegodziwy. Ale całe to społeczeństwo, które odprawiało takie ceremonie i przekazało nam takie tradycje, było przeniknięte ideą ślubu. Musimy więc uznać to pojęcie, nawet jeśli jest dla nas niedorzeczne, za kluczowe dla całej tej cywilizacji. Wyrażają je zarówno Walenty, jak i walentynki; tym bardziej, jeśli wydają się nam przesadzonymi, a nawet przesadnymi przeciwieństwami. Te skrajności się spotykają, a ich miejsce spotkania jest to samo – drzewo, na którym kochanek powiesił swoje listy miłosne. Jednak nawet gdyby kochanek zamiast swoich utworów literackich sam się na nim powiesił, nawet ten czyn miałby w sobie pewien nieuchwytny posmak nieodwracalności.

Krytycy wczesnego chrześcijaństwa często mówią, że pewne rytualne święta, procesje czy tańce są tak naprawdę pogańskiego pochodzenia. Równie dobrze mogliby powiedzieć, że pogańskiego pochodzenia są nasze nogi. Nikt nigdy nie zaprzeczał, że ludzkość była ludzka, zanim stała się chrześcijańska, a żaden kościół nie wyprodukował nóg, za pomocą których ludzie mogliby chodzić lub tańczyć – na pielgrzymce lub w balecie. To, co naprawdę można całkiem przekonująco stwierdzić, to że tam, gdzie istniał Kościół, zachował on nie tylko procesje, ale i tańce, nie tylko katedrę, ale i karnawał. Jednym z najważniejszych osiągnięć cywilizacji chrześcijańskiej jest to, że zachowała ona rzeczy pochodzenia pogańskiego. Krótko mówiąc, w starych religijnych krajach ludzie wciąż tańczą, podczas gdy w nowych naukowych miastach często tylko drepczą.

Kiedy jednak przyjmiemy ten bardziej rozsądny pogląd na historię, wciąż pozostaje coś bardziej mistycznego i trudnego do określenia. Nawet to, co pogańskie, jest chrześcijańskie, jeśli zostało zachowane przez chrześcijaństwo. Rycerskość jest czymś wyraźnie innym nawet od virtus Wergiliusza. Miłosierdzie jest czymś nadzwyczaj różnym od zwykłej litości Homera. Nawet nasz patriotyzm jest czymś subtelniejszym od niepodzielnej miłości do miasta. Zmiana ta jest najbardziej wyraźna w najbardziej trwałych rzeczach, takich jak miłość do krajobrazu albo miłość do kobiety. Określenie tych różnic we wszystkich tych rzeczach zawsze będzie beznadziejnie trudne. Chciałbym jednak wskazać pewien element tej zmiany, który jest zbytnio zaniedbywany, a który w każdym razie nie powinien być zaniedbywany. Chodzi o naturę ślubowania. Mógłbym to wyrazić, mówiąc, że pogańska starożytność była epoką statusu, że chrześcijańskie średniowiecze było epoką ślubów, i że sceptyczna współczesność jest epoką kontraktów, a raczej, że bezskutecznie usiłowała takową być.

Jaskrawym przykładem statusu było niewolnictwo. Oczywiście niewolnictwo nie oznacza tyranii. Tak naprawdę wystarczy popatrzeć na nie z zachowaniem pewnych proporcji, by dostrzec w nim miłosierdzie. Idea niewolnictwa polega na tym, że wielką liczbę ludzi przeznacza się i zmusza do wykonywania ciężkiej pracy, podczas gdy inni, czerpiąc z niej zysk, muszą mimo wszystko ich utrzymywać. Nie chodzi o to, czy praca jest ponad siły czy nie albo czy warunki są znośne czy nieznośne. Chodzi o to, że człowiekowi wybiera się pracę, a jego status pozostaje niezmienny, status ten jest narzucony przez prawo. Jak pan Balfour powiedział o socjalizmie, jest to niewolnictwo i nic innego nim nie jest. Niewolnik może równie dobrze być, i często bywał, o wiele lepiej sytuowany niż przeciętny wolny pracownik i z pewnością o wiele bardziej leniwy niż przeciętny chłop. Był niewolnikiem, bo nie osiągnął swojej pozycji poprzez wybór, obietnicę lub umowę, ale jedynie poprzez status.

Uważa się, że po pewnym czasie obecności chrześcijaństwa w świecie ten starożytny niewolniczy status zaczął w tajemniczy sposób zanikać. Twierdzę, że jedną z form, jakie przyjął ten nowy duch, było znaczenie przywiązywane do ślubów. Dla przykładu, feudalizm różnił się od niewolnictwa głównie tym, że był ślubowaniem. Wasal wkładał swoje ręce w ręce swego pana i ślubował, że będzie jego człowiekiem. Jednak akcent położony był zarówno na rzeczownik, jak i na zaimek dzierżawczy. Przysięgając, że będzie jego człowiekiem, udowadniał, że nie jest jego dobytkiem. Nikt nie wymusza obietnicy na kilofie ani nie oczekuje, że pogrzebacz poprzysięgnie dozgonną przyjaźń szczypcom. Nikt nie wymaga, by łopata dała mu swoje słowo; nikt też nigdy nie wymagał, by dał mu swoje słowo niewolnik. To, że dobrowolne zobowiązanie stało się podstawą służby, a nawet serwitutu, stanowi co najmniej jakiś szczególny etap przejściowy. Nieprzypadkowo słowo „homage” (3) tak naprawdę oznacza człowieczeństwo. A jeśli śluby zastąpiły status nawet w statycznych elementach feudalizmu, to nie trzeba dodawać, że kwitły one bujniej w tym, co wiązało się z przygodą. Wszystko to, co nazywamy rycerstwem, było jednym wielkim ślubem. Śluby rycerskie były nieskończenie zróżnicowane, od najbardziej rozsądnych po najbardziej nieprawdopodobne; od ślubu rozdania biednym wszystkich łupów wojennych po ślub niegolenia się, aż do czasu ujrzenia Jerozolimy. Jak już zauważyłem, ta reguła lojalności, nawet w pozbawionych reguł wyjątkach, które ją potwierdzały, przewijała się przez wszystkie romance i pieśni trubadurów; zawsze były tam śluby, nawet jeśli daleko im było do ślubów małżeńskich. Ta idea jest tak samo obecna w wiedzy radosnej, czyli miłości, jak i w wiedzy świętej, czyli teologii. Współczesny czytelnik uśmiechnie się na wzmiankę o tych rzeczach jako o naukach i zwróci się ku socjologii, etnologii i psychoanalizie. Jeśli są to bowiem nauki (co do czego nie ujawnię swoich wątpliwości), to przynajmniej nikt nie obrazi ich, nazywając je radosnymi albo świętymi.

Staram się zwrócić tu uwagę na obecność w średniowieczu tego nowego pojęcia, a nie na ustalaniu jego proporcji. Ale bardzo pomyli się krytyk, który zadowoli się odpowiedzią, że wszystkie te rzeczy dotyczyły tylko klasy wyższej, a nie tej odpowiadającej antycznej klasie niewolników. Jeśli przypatrzymy się robotnikom i drobnym rzemieślnikom, odnajdziemy tę samą mglistą, choć żywą obecność ducha, którego można nazwać tylko ślubowaniem. W tym sensie istniała rycerskość rzemiosła oraz rycerskość zakonów rycerskich; tak jak istniała heraldyka szyldów sklepowych oraz heraldyka tarcz herbowych. Tak się jedynie składa, że oświecenie i wyzwolenie, jakie przyniósł szesnasty wiek, zachowały heraldykę bogatych, a heraldykę biednych zniszczyły. Jest w tym pewien złowieszczy symbolizm, że prawie jedynym emblematem wciąż wieszanym nad sklepami są trzy kule Lombardii (4). Ze wszystkich tych demokratycznych wspaniałości nic nie mieni się już w słońcu oprócz znaku złotej lichwy, która je wszystkie pożarła. Chodzi jednak o to, że zawód czy rzemiosło posiadały nie tylko coś w rodzaju herbu, ale także coś w rodzaju ślubów rycerskich. Członkowie gildii kierowali się tym samym pojęciem co rycerze, a nawet mnisi. Było to pojęcie wolnego wyboru niezmiennego stanu. Możemy zrozumieć tę moralną atmosferę, jeśli porównamy system chrześcijańskich gildii nie tylko ze statusem greckich i rzymskich niewolników, ale z takim systemem jak indyjskie kasty. Orientalna kasta posiada niektóre przymioty zachodniej gildii, zwłaszcza cenny przymiot tradycji i gromadzenia kultury. Ludzie mogli być dumni ze swoich kast, tak jak byli dumni ze swoich gildii. Nigdy jednak nie wybierali sobie kast, tak jak wybierali sobie gildie. Nigdy, za ludzkiej pamięci, nawet nie stworzyli wspólnie swoich kast, tak jak stworzyli wspólnie swoje gildie. Tak jest, system niewolniczy, system kastowy był starszy niż historia. Poganie nowożytnej Azji, podobnie jak poganie starożytnej Europy, żyli samym duchem statusu. Status w zawodzie został uznany za status w plemieniu, i to raczej w plemieniu zwierząt niż ludzi. Rybak był wciąż rybakiem, tak jak ryba wciąż była rybą, a myśliwy nie zmieniał się w kucharza, tak jak jego pies nie próbował stać się kotem. Z pewnością pies nie leżał przed tajemniczym ołtarzem bogini Paszt, wyszczekując lub skowycząc dzikie, tęskne i osobiste ślubowanie, że za wszelką cenę stanie się kotem. Ale to właśnie była podstawowa rewolucja i nowość ślubów w porównaniu z kastami czy niewolnictwem, gdy ktoś ślubował być mnichem albo będąc synem szewca, modlił się w kaplicy św. Józefa, patrona cieśli. Wchodząc do gildii cieśli, rzeczywiście odkrywał, że ciąży na nim bardzo rzeczywista lojalność i dyscyplina, ale cała społeczna atmosfera temu towarzysząca, pełna była świadomości osobistej decyzji. Jedno jest tylko miejsce, gdzie wciąż możemy odnaleźć to uczucie, uczucie czegoś jednocześnie wolnego i ostatecznego. Odczuwamy to, jeśli ceremonia jest właściwie rozumiana, przed przysięgą małżeńską i po niej, podczas każdego zwyczajnego ślubu w każdym zwyczajnym kościele.

Tak, w bardzo przybliżonym zarysie, przedstawia się historyczny charakter ślubów i wyjątkowe znaczenie, jakie odgrywały w tej średniowiecznej cywilizacji, z której wyrosła współczesna cywilizacja, czy też od której odpadła. Możemy teraz zastanowić się, nieco mniej mgliście niż się to zazwyczaj obecnie czyni, czy naprawdę sądzimy, że śluby są dobre, czy powinno się je łamać i (co wynikałoby logicznie) czy powinno się je składać. Ale nigdy nie ocenimy tego słusznie, dopóki nie uznamy ważnego historycznego faktu, który usiłowałem wskazać: że osobiste zobowiązanie – feudalne, obywatelskie lub zakonne – było sposobem, dzięki któremu świat uciekł kiedyś od systemu niewolnictwa; a współczesne załamanie się systemu opartego na samym jedynie kontrakcie pozostawia wątpliwości, czy w przyszłości będzie możliwa jakakolwiek inna forma ucieczki.

Idea, a w każdym razie ideał, tego, co nazywamy ślubem, jest dość oczywisty. Chodzi o połączenie stałości, która towarzyszy nieodwracalności, z szacunkiem dla samego siebie, który towarzyszy jedynie wolności. Ten, kto składa ślub, to niewolnik, który jest własnym panem i król, który jest własnym przodkiem. Z punktu widzenia społecznego porusza się on po wymiernej orbicie człowieka z kasty albo z państwa niewolniczego, ale we wnętrzu swej duszy wciąż podąża, narażony na wielkie niebezpieczeństwo, za własną przygodą. W oczach swoich bliźnich jest bezpieczny, jak gdyby był zamknięty w wieży, ale jemu samemu może wydawać się, że wiecznie szybuje w przestworzach albo spada na ziemię w latającym statku. Za społeczną monotonią stoi indywidualny heroizm, a miasto składa się nie ze zwykłych obywateli, ale z błędnych rycerzy. Nie ma potrzeby wskazywać na rolę, jaką odegrały klasztory w cywilizowaniu Europy w jej najbardziej barbarzyńskim bezkrólewiu. A nawet ci, którzy wciąż krytykują klasztory, krytykują je za te dwa skrajne i pozornie przeciwstawne dziwactwa. Obwiniają je za surowość wspólnotowej dyscypliny i za ekscentryczny charakter indywidualnego fanatyzmu. Z punktu widzenia tej części wywodu, nie miałoby znaczenia, gdyby przysięga małżeńska wiązała się z najbardziej surowymi niewygodami ślubów zakonnych. Na razie chodzi jedynie o to, że podtrzymywała ją świadomość wolnej woli i przeświadczenie, że ze związanymi z nią utrapieniami człowiek nie tyle się godzi, ile je wybiera. Ten sam duch przenikał wszystkie gildie, ludową sztukę i spontaniczne systemy społeczne całej tej cywilizacji. Cechowała ją dyscyplina armii, ale była to armia ochotników.

Cywilizacja ślubów załamała się, gdy Henryk VIII złamał własną przysięgę małżeńską, a raczej załamała się wskutek nowego cynizmu rządzących Europą, którego było to w Anglii niemal przypadkowym przejawem. Klasztory, które opierały się na ślubach, zostały zniszczone. Gildie, które były regimentami ochotników, zostały rozproszone. Zaprzeczono sakramentalnemu charakterowi małżeństwa, a wiele największych umysłów nowego ruchu, na przykład Milton, pozwalało już sobie na bardzo nowożytną idealizację rozwodu. Postęp tego rodzaju emancypacji miał miejsce równolegle z rosnącą dominacją arystokratów, którzy stworzyli nowożytną historię Anglii, z całą swoją sympatią dla osobistej wolności i całkowitym brakiem sympatii dla zwykłych ludzi. Małżeństwo stało się nie tylko mniej sakramentem, ale i mniej świętością. Istniało ryzyko, że stanie się ono nie tylko umową, ale umową, której nie można spełnić. Albowiem ta jedna kwestia zachowała dziwną symboliczną supremację (5) nad wszystkimi innymi podobnymi kwestiami, co jak się zdaje ma dziwną zbieżność z jej początkami. Zaczęło się od rozwodu dla króla, a teraz kończy się na rozwodach dla całego królestwa.

Nowożytną erę, która później nastąpiła, można by nazwać erą kontraktu, ale jeszcze bliższe prawdy byłoby nazwanie jej erą lwiego kontraktu. Nowi możnowładcy wpierw okradli ludzi, a potem zaproponowali im układ. Można by bez przesady powiedzieć, że najpierw ich okradli, a potem zaproponowali, że ich oszukają. Ich czynsze były konkurencyjne, ich ekonomia była konkurencyjna, ich etyka była konkurencyjna; stosowali nie tylko zasady prawa, ale i prawnicze oszustwa. W niepamięć odeszły tradycyjne renty czynszowe średniowiecznych majątków, tak samo jak ustalone zarobki średniowiecznych gildii. Celem całego tego procesu było odizolowanie poszczególnych biednych w ich kontaktach z poszczególnymi bogatymi, a następnie zaproponowanie im kupna i sprzedaży, mimo że siłą rzeczy to właśnie oni sami byli kupowani i sprzedawani. Jeśli chodzi o pracę, to chociaż biedny miał mieć status sprzedającego, to tak naprawdę coraz bardziej miał status niewolnika. O ile ta tendencja się nie odwróci, to prawdopodobnie rzeczywiście stanie się niewolnikiem. Słowo „niewolnik” nie będzie wprawdzie używane, bo zawsze jest łatwo znaleźć jakieś niewinne słowo. Ale będzie rzeczywiście prawnie zmuszony do pewnej pracy na rzecz społeczeństwa, w zamian za bezpieczeństwo ekonomiczne. Inaczej mówiąc, współczesny eksperyment polegający na zwykłym kontrakcie załamał się. O tym, że się załamał, świadczą trusty oraz związki zawodowe. Wieloma sposobami na powiedzenie tego, że się załamał, są reformy społeczne, socjalizm, socjalizm cechowy, syndykalizm, a nawet zorganizowana filantropia. Jako substytutu można by użyć dawnego statusu, ale musiałoby to być coś posiadającego stabilność statusu. Jak dotąd historia znalazła tylko jeden sposób na połączenie tego rodzaju stabilności z jakimkolwiek rodzajem wolności. W tym znaczeniu, jest pewien sens w bardzo nadużywanym wyrażeniu o armii przemysłowej. Ale armia musi opierać się albo na dyscyplinie poborowych, albo na przysiędze ochotników.

Jeśli wolno nam rozciągnąć wątpliwą metaforę armii przemysłowej na jeszcze gorsze wyrażenie o przywódcach przemysłu, to nie ma wątpliwości, co nakazują obecnie owi przywódcy. Pracują na rzecz scentralizowanej dyscypliny w każdej dziedzinie. Budują wielki aparat nadzoru i inspekcji; wspierają wszystkie współczesne ograniczenia dotyczące alkoholu i higieny. Można ich nazwać przyjaciółmi abstynencji, a nawet szczęścia, ale nawet ich przyjaciele nie nazwaliby ich przyjaciółmi wolności. Jest tylko jedna forma wolności, którą tolerują – wolność seksualna kryjąca się pod prawną fikcją rozwodu. Jeśli spytamy, dlaczego pozostała tylko ta swoboda, kiedy utracono tyle innych swobód, odnajdziemy odpowiedź w streszczeniu tego rozdziału. Próbują zniszczyć ślub rycerza, tak jak zniszczyli ślub mnicha. Wiedzą, że ślub jest zasadniczą antytezą statusu niewolnika, alternatywą, a więc antagonistą. Małżeństwo stwarza małe państwo w państwie, które stawia opór każdemu reżimowi. Te więzy niszczą wszystkie inne więzy, to prawo okazuje się silniejsze od wszystkich późniejszych i pomniejszych praw. Chcą, żeby demokracja była seksualnie niestabilna, ponieważ powstawanie małych ośrodków jest jak powstawanie małych narodów. Tak jak małe narody, są one zawadą dla mentalności imperialistycznej. Krótko mówiąc, tym, czego się boją, jest autonomia, czyli rządy we własnym domu.

Ludzie zawsze potrafią być ślepi na to, co jest wystarczająco wielkie. Tak trudno jest zobaczyć świat, w którym żyjemy, że wielu potraktuje to, co powiedziałem o niewolnictwie jak niedorzeczny koszmar. Ale jeśli moje skojarzenie rozwodu z niewolnictwem wydaje im się jedynie naciąganym i teoretycznym paradoksem, to bez trudu zastąpię je bardziej konkretnym i znajomym obrazem. Niech przypomną sobie czasy, kiedy czytali Chatę wuja Toma i spytają się, czy najstarszym i najprostszym zarzutem wobec niewolnictwa nie było zawsze rozbijanie rodzin.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Charles Lamb (1775–1834) – eseista.

(2) Orlando, bohater sztuki Jak wam się podoba Szekspira, wieszał na drzewach wiersze na cześć swojej ukochanej i rył jej imię na każdym pniu.

(3) (Ang.) hołd.

(4) Symbol trzech złotych kul, początkowo używany przez średniowiecznych kupców lombardzkich, stał się później znakiem rozpoznawczym lombardów.

(5) Aluzja do Aktu Supremacji z 1534 roku, który uczynił Henryka VIII głową Kościoła anglikańskiego.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Zabobon rozwodu.