Zabobon rozwodu. Rozdział siódmy. Tragedie małżeńskie

Istnieje pewien pogląd, bardzo popularny wśród myślących liberalnie, który jest niezmiernie nużący dla myślących trzeźwo. Jego symbolem jest ktoś, kto mówi: „Ci bezwzględni bigoci nie będą chcieli pochować mnie w poświęconej ziemi, bo nigdy nie chciałem być ochrzczony”. Osoba trzeźwo myśląca łatwo zrozumie jego punkt widzenia co do tego, że jego zdaniem chrzest nie ma znaczenia. Ale trzeźwo myślący będą całkiem zakłopotani, kiedy zapytają się, dlaczego – skoro uważa, że chrzest nie ma znaczenia – uważa, że znaczenie ma pogrzeb. Jeśli nie jest dla niego żadną nieroztropnością trzymać się z daleka od chrzcielnicy ze święconą wodą, to jak może być nieludzkim to, że inni trzymają go z daleka od poświęconej ziemi? Z pewnością bardziej przesądny jest ten, kto przywiązuje większą wagę do tego, co dzieje się z martwym ciałem niż z żywym niemowlęciem. Potrafię zrozumieć, że ktoś może uważać obydwa obrzędy za zabobonne albo za święte. Nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego ma pretensje do ludzi, którzy nie chcą mu dać jako świętości tego, co on sam uważa za przesądy. Po prostu narzeka na to, że jest traktowany zgodnie z tym, co sam o sobie mówi. To tak jakby ktoś powiedział: „Moi prześladowcy ze zwykłej złośliwości wciąż nie chcą koronować mnie na króla, bo jestem zagorzałym republikaninem”, albo: „Ci bezduszni brutale są tak uprzedzeni wobec abstynenta, że nie dadzą mu nawet szklanki brandy”.

Moda na rozwody nie byłaby nowoczesną modą, gdyby nie była oparta na tym rozbrajającym rozumowaniu. W dużej mierze można by ją podsumować jako nadzwyczaj nielogiczne i fanatyczne upodobanie do zawierania ślubów w kościołach. To tak jakby ktoś praktykował poligamię, kierowany zwykłą ochotą zjedzenia tortu weselnego albo gdyby zaopatrywał się w nowe buty, korzystając z tego, że goście weselni rzucają je za ślubnym powozem za każdym razem, gdy odjeżdża z nową żoną (1). Są inne sposoby otrzymania tortu albo nabywania butów, i inne sposoby tworzenia ludzkich związków. Niedorzeczne jest to, czego współczesny człowiek żąda od religijnych instytucji swoich ojców. Współczesny człowiek chce kupić tylko jeden but, chce uzyskać tylko połowę nadprzyrodzonego objawienia. Współczesny człowiek chce zjeść swój tort weselny, a jednocześnie go zachować.

Ta książka nie opiera się na argumentach religijnych, więc nie będę zatrzymywał się nad tym, dlaczego te bezsensowne zażalenia dotyczą zwłaszcza dawnych katolickich instytucji chrześcijańskich. Nikt nie sugeruje, że jakiś zajadły antysemita, jak Drumont, powinien być pochowany jako żyd, ze wszystkimi rytuałami synagogi. Ale liberałowie byli wściekli, że Tołstoj, który równie zaciekle krytykował prawosławie, nie został pochowany jako prawosławny, ze wszystkimi rytuałami rosyjskiej Cerkwi prawosławnej. Nikt nie upiera się, że ktoś, kto chce mieć pięćdziesiąt żon, podczas gdy Mahomet zezwolił mu na pięć, musi mieć dla swoich pięćdziesięciu pełną aprobatę religii Mahometa. Ale ludzie o poglądach liberalnych są ogromnie rozgoryczeni, bo chrześcijaninowi, który chce mieć kilka żon, mimo że jego własna obietnica związała go z jedną, nie pozwala się złamać przysięgi przy tym samym ołtarzu, przy którym ją złożył. Nikt nie upiera się, że baptyści powinni chrzcić przez całkowite zanurzenie ludzi, którzy kwestionują wartość całkowitego zanurzenia. Nikt nigdy nie oczekiwał, że mormoni będą przyjmować jawnych prześmiewców Księgi Mormona albo że scjentyści (2) pozwolą, by ich kościołów używano do demaskowania pani Eddy jako starej oszustki. Tylko wobec form chrześcijaństwa uznających się za katolickie wysuwa się tak niekonsekwentne roszczenia. A nawet ta niekonsekwencja jest, jak sądzę, hołdem złożonym idei katolickości. Być może ludzie mają jakieś mgliste przeświadczenie, że nikt nie potrzebuje należeć do religii Mormona, ale że każdy ostatecznie należy do Kościoła; i że choćby ktoś zawarł w ciągu swojego niespokojnego i wesołego życia kilkadziesiąt mormońskich małżeństw, to tak naprawdę nie będzie miał dokąd pójść, jeśli nie odnajdzie w jakiś sposób drogi na przykościelny cmentarz. Wszystko to jednak dotyczy ogólnej kwestii teologicznej, a nie omawianego tu zagadnienia, które jest wyłącznie historyczne i społeczne. Chodzi o to, że proszenie instytucji o formalną aprobatę, którą mogą dać jedynie będąc niekonsekwentne, jest co najmniej drobną niekonsekwencją.

Jako pierwsze postawiłem pytanie o to, czym jest małżeństwo. Teraz możemy spytać z większą jasnością, czym jest rozwód. Nie jest to jedynie zaprzeczenie albo lekceważenie małżeństwa, bo każdy może zawsze lekceważyć małżeństwo. Nie jest to rozwiązanie prawnego zobowiązania małżeńskiego, ani nawet prawnego zobowiązania do monogamii, z tego prostego powodu, że żadne takie zobowiązanie nie istnieje. Każdy mężczyzna w dzisiejszym Londynie może mieć sto żon, jeśli nie nazywa ich żonami, a raczej jeśli nie odbywa bardziej lub mniej mistycznych ceremonii w celu potwierdzenia, że są żonami. Może to sprawić, że będzie przez społeczeństwo traktowany z pewnym chłodem, a jego ogólna popularność przygaśnie. Ale nie stanie się tak przez prawo, które nie może też temu zapobiec. Jak bardzo sensownie powiedział nieżyjący już lord Salisbury o bojkotach w Irlandii: „Jak można wprowadzić prawo zabraniające ludziom wychodzić z pokoju, gdy wchodzi do niego ktoś, kogo nie lubią?”. Nie możemy być pod przymusem przedstawiani poligamiście przez policjanta. Gdyby w praktyce zmuszano nas do przestawania ze wszystkimi rozpustnikami, to nie byłoby to uznanie społecznej wolności, ale zaprzeczenie społecznej wolności. Ale rozwód nie jest w tym sensie zwykłą anarchią. Wręcz przeciwnie, rozwód jest w tym sensie związany z szacownością, a nawet z wielce nadmierną szacownością. Rozwód można w tym sensie słusznie nazwać snobizmem. Definicją rozwodu, która nas tu interesuje, jest to, że stanowi on próbę nadania szacowności, a nie wolności. Jest próbą nadania pewnego społecznego, a nie prawnego statusu. Rzeczywiście przypuszcza się, że można tego dokonać poprzez zmianę pewnych form prawnych; na ile jest to prawdą, zależy od tego, w jakim stopniu prawo jako takie onieśmiela opinię publiczną albo jest cenione jako prawdziwy wyraz opinii publicznej. Gdyby ktoś rozwiedziony w liberalnym stylu Henryka VIII domagał się uznania swojego prawnego statusu, na przykład od irlandzkiego chłopstwa, to sądzę, że szybko odkryłby wciąż istniejącą różnicę pomiędzy szacownością a religią. Ale najbardziej osobliwe jest to, że wielu domaga się zarówno aprobaty religii, jak i społecznego poważania. Chcieliby otoczyć swoje bardzo naturalne, a czasem całkiem wybaczalne eksperymenty pewną atmosferą, a nawet chwałą, która w cywilizacji chrześcijańskiej niewątpliwie otaczała stan małżeński. Ale zanim podejmą taką próbę, dobrze byłoby spytać, dlaczego ta godność w ogóle się pojawiła i na czym polegała. Odpowiedzią będzie, jak mniemam, bardzo prosta prawda, że owa godność zrodziła się wyłącznie z wierności, a owa chwała po prostu z przysięgi. Ludzi postrzegano jako obdarzonych pewną godnością, ponieważ w pewien sposób byli związani – z pewnymi obowiązkami i, jeśli kto woli, z pewnymi niedogodnościami. Znoszenie tych niedogodności mogło być irracjonalne; irracjonalne mogło być nawet ich szanowanie. Ale z pewnością o wiele bardziej irracjonalne jest je szanować, a później w sztuczny sposób tak samo szanować ich brak. To tak, jak gdyby oczekiwać, że będzie się oddawać honory mundurom, gdy nie będą istnieć armie albo że będzie się wiwatować na widok płaszcza, który nie okrywa żołnierza. Jeśli ktoś sądzi, że może położyć kres wojnom, niech to uczyni, ale niech nie przypuszcza, że gdy nie będzie się już toczyć wojen, to wciąż będzie się czcić wojowników. Jeśli rozwiązanie klasztorów było słuszne, to powiedzmy to i nie zajmujmy się więcej tą sprawą. Ale możni, którzy rozwiązali klasztory, nie golili sobie głów i nie chcieli, by uważano ich za świętych jedynie przez wzgląd na ten obrzęd. Możni nie przebierali się za opatów i nie chcieli, by uważano ich za zdolnych czynić cuda dzięki surowości swoich ślubów ubóstwa i czystości. Przejęli zakonne domy, ale nie habity, a już na pewno nie aureole. Przynajmniej wiedzieli, że to nie habit czyni mnicha. Nie byli tak przesądni jak współcześni, którzy myślą, że welon czyni pannę młodą.

Mówiąc w skrócie, tym, co otacza się szacunkiem, jest dawny sztandar rodziny i gotowość walki o tę wolność, która, jak zauważyłem, cechuje tylko rodzinę. Mówię „gotowość do walki”, bo na szczęście sama walka jest raczej wyjątkiem niż regułą. Żołnierza nie szanuje się dlatego, że jest skazany na śmierć, ale dlatego, że jest gotowy na śmierć, a nawet na klęskę. Małżonkowie nie są skazani na nieszczęście, chorobę lub ubóstwo, ale są szanowani za podjęcie decyzji wytrwania w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli aż do końca życia. Z tej argumentacji wynika jednak coś, co powinno zażegnać pewne niebezpieczeństwo pojawiające się w niektórych argumentach z tej samej strony.

Bardzo ważne jest, by ostra krytyka rozwodu, która jest po prostu obroną małżeństwa, była wolna od sentymentalizmu, zwłaszcza w postaci zwanej optymizmem. Ktoś, kto usprawiedliwia walkę o narodowe wyzwolenie albo wolność obywatelską nie jest ani sentymentalny, ani optymistyczny. Wyjaśnia ofiarę, ale jej nie bagatelizuje. Nie mówi, że rana po bagnecie to jedynie drobne ukłucie albo zadrapanie kolcem pięknej róży. Nie mówi, że wystrzały armatnie to świąteczne wystrzały fajerwerków. Przeciwnie, kiedy najbardziej pochwala walkę, pochwala ją raczej jako ból niż jako przyjemność. Pochwala ją tym bardziej, im większy jest ból; cała jego chluba jest w tym, że militaryzm, a nawet współczesna nauka, nie są w stanie wynaleźć żadnego narzędzia tortur do ujarzmienia ludzkiej duszy. Nie ma sensu, mówiąc o wojnie, przeciwstawiać realizmu romantyzmowi w znaczeniu heroizmu, bo wszelki możliwy realizm jedynie potęguje heroizm i dlatego, w najwyższym sensie potęguje romantyzm. Otóż nie porównuję małżeństwa z wojną, ale porównuję małżeństwo z prawem, wolnością, patriotyzmem, demokracją czy wszelkimi ludzkimi ideałami, które często trzeba bronić za pomocą wojny. Nawet najbardziej szalone z tych ideałów, które zdają się wymykać wszelkiej dyscyplinie pokoju, nie uciekną przed dyscypliną wojny. Bolszewicy mogli mieć na celu jedynie pokój i wolność, ale byli zmuszeni w tym celu najpierw zebrać armie, a potem nimi dowodzić. Jednym słowem, jakkolwiek piękne mogą się wydawać wizje szczęścia, ludzie muszą cierpieć, by być szczęśliwi, a nawet przez dość długi czas być nieszczęśliwi. I wcale nie mam zamiaru zaprzeczać, że ludzkość bardzo cierpi przez to, że wciąż istnieje wzorzec w postaci małżeństwa; tak samo jak cierpi z powodu istnienia prawa karnego albo powtarzających się krucjat i rewolucji. Jedynym pytaniem jest to, czy małżeństwo jest rzeczywiście, jak twierdzę, ideałem i instytucją sprzyjającą powszechnej wolności. Nie trzeba mi mówić, że za wszystko, co sprzyja powszechnej wolności trzeba płacić czujnością, bólem i całą armią męczenników.

Dlatego jestem naprawdę daleki od zaprzeczania, że istnieją trudne przypadki, jak we wszystkich sprawach związanych z ideą honoru. Bo naprawdę nie mógłbym im zaprzeczyć, nie zaprzeczając porównaniu do bojowej moralności, na którym opiera się moja argumentacja. Mając to od początku na względzie, należałoby omówić trochę bardziej szczegółowo to, co nazywa się tragediami małżeńskimi. Najpierw trzeba sobie uświadomić, że najbardziej tragiczne z nich nie są wcale tragediami małżeństwa. Są tragediami płci i mogą z łatwością pojawić się w wysoce nowoczesnym romansie, w którym o małżeństwie w ogóle się nie wspomina. Zazwyczaj podsumowuje się to tak, że tragedią jest brak miłości. Ale często zapomina się, że inną tragedią jest obecność miłości. Z miną szczerego i przyjaznego realizmu ludzi światowych, specjaliści od rozwodów zawsze zalecają rozsądne rozstanie za obopólną zgodą i nim się radują. Ale jeśli mamy rzeczywiście porzucić nasze marzenia o godności i honorze, jeśli mamy rzeczywiście zdać się na szczery realizm zrodzony z doświadczenia bycia ludźmi światowymi, to pierwszą rzeczą, jaką nasze doświadczenie nam podpowie, jest to, że ludzie bardzo rzadko rozstają się za obopólną zgodą, że ta zgoda jest bardzo rzadko szczerze i spontanicznie obopólna. Zdecydowanie najczęstszym problemem w takich przypadkach jest to, że jedna strona chce zakończyć związek, a druga nie. W tej sytuacji emocjonalnej nie da się uniknąć tragedii, jakiekolwiek się wybierze rozwiązanie. Z małżeństwem lub bez niego, z rozwodem lub bez niego, z jakimikolwiek możliwymi ugodami lub bez nich, wciąż pozostaje to tragedią. Jedyna różnica jest taka, że w świetle doktryny o małżeństwie pozostaje to szlachetną i owocną tragedią, jak tragedia człowieka, który ginie w walce za swój kraj albo umiera, świadcząc o prawdzie. Ale prawda jest taka, że innowatorzy są tak samo pełni udawanego optymizmu na temat rozwodu, jak romantycy na temat małżeństwa. Patrzą na swoją historię, kończącą się w sądzie cywilnym, przez pryzmat tak różowego sentymentalizmu, z jakim zawsze patrzono na historie kończące się weselem. Tacy reformatorzy są całkiem pewni, że kiedy tylko książę i królewna dostaną rozwód od dobrej wróżki, będą żyć długo i szczęśliwie. Podobają mi się baśnie, ale lubię, gdy mają oparcie w rzeczywistości, a każdy, kto ma jakiekolwiek poczucie rzeczywistości, wie, że dziewięć na dziesięć par, które się rozwodzą, przeżywa coś zupełnie odmiennego. Można zaryzykować twierdzenie, że w większości przypadków jeden z małżonków nie może odnaleźć szczęścia w kolejnym związku, a drugi od razu godzi się z tragedią. W świecie rzeczywistym, a nie baśniowym, często mamy do czynienia ze złamanymi sercami oraz złamanymi obietnicami, i nawet hańba nie zawsze jest remedium na wyrzuty sumienia.

Kolejne ograniczenie, które trzeba wskazać, dotyczy pewnych praktycznych uciążliwości na poziomie raczej niższym niż miłość lub nienawiść. Najczęściej wymieniane przypadki dotyczą tak zwanego alkoholizmu i tak zwanego okrucieństwa. Zawsze mówi się o nich jako o oczywistościach, mimo że w praktyce są kwestiami zdecydowanie dyskusyjnymi. To nie nonszalancja, ale fakt, że nieszczęście kobiety, która poślubiła pijaka, być może trzeba by zrównoważyć nieszczęściem mężczyzny, który poślubił abstynentkę. Sama bowiem definicja pijaństwa może być zależna od dogmatu abstynencji. Pijaństwo, jak bardzo słusznie zauważono, „może oznaczać wszystko pomiędzy delirium tremens a posiadaniem głowy mocniejszej od urzędnika, który przeprowadza badanie”. Pan Bernard Shaw oświadczył kiedyś, najwyraźniej poważnie, że każdy, kto w ogóle pija wino lub piwo, powinien mieć zakaz kierowania samochodem, tym bardziej, można by przypuszczać, zakaz kierowania żoną. Oczywiście szala jest obciążona wszystkimi fałszami snobizmu, które są zmorą sprawiedliwości w tym kraju. Klasa robotnicza zmuszona jest pić niemal publicznie, podczas gdy klasa wyższa może pozwolić sobie na to prywatnie; natomiast część klasy średniej, która najbardziej interesuje się lokalną polityką i reformami społecznymi, posiada lub udaje, że posiada w tej dziedzinie normę całkiem nienormalną, a nawet obcą. Ludzie ci potrafią wymierzyć wszelką niesprawiedliwość pracującym mężczyznom lub kobietom oskarżonym o nadmierne upodobanie do piwa. By wspomnieć choćby o jednej z tysiąca spraw, reformatorzy z klasy średniej najwyraźniej w ogóle nie wiedzą, o jakiej porze ludzie pracujący zaczynają pracę. Ponieważ oni sami o jedenastej rano są dopiero co po śniadaniu i pełnym moralnym przyswojeniu „Daily Mail”, sądzą, że sprzątaczka pijąca o tej porze piwo należy do tych, co wstają wcześnie rano w poszukiwaniu mocnych trunków. Większość z nich w ogóle nie wie, że wykonała już ona tego dnia ponad połowę swojej ciężkiej pracy i pokrzepia się bardzo zasłużonym posiłkiem. Cały problem picia proletariatu jest uwikłany w sieć tych nieporozumień i nie ma wątpliwości, że biedni, osądzani na podstawie tych uogólnień, zostaną złapani w sieć niesprawiedliwości. Prawda ta jest równie pewna w przypadku tak zwanego okrucieństwa, jak i w przypadku tak zwanego alkoholizmu. W dziewięciu przypadkach na dziesięć karanie robotnika za uderzenie kobiety jest równie słuszne jak karanie go za niezdjęcie czapki przed kobietą. Jest to test klasowy, może to być klasowa wyższość, ale nie jest to akt równej sprawiedliwości pomiędzy klasami. Pomija się tu tysiące rzeczy – prowokację, atmosferę, uciążliwe ograniczenia przestrzeni, zrzędliwość, którą Dickens opisał jako przerażające „humory na wozie” (3), brak pewnych społecznych zakazów, większe nieokrzesanie, nawet w gestach czułości. Uczynić małżeństwo lub rozwód takiego człowieka zależnym od jednego uderzenia, to tak jak zrujnować życie dżentelmena, dlatego że trzasnął drzwiami. Człowiek biedny często nie może trzasnąć drzwiami; częściowo dlatego, że jego reprezentacyjna willa mogłaby się rozpaść, ale bardziej dlatego, że nie ma dokąd pójść. Póki co nie dysponuje jeszcze palarnią, pokojem do bilardu ani do muzykowania.

Wspomniałem o tym mimochodem, by wyjaśnić, że chociaż daleki jestem od twierdzenia, iż wszystkie małżeństwa są szczęśliwe, to sprawy mają się obecnie tak, że z pewnością będzie bardzo wiele nieszczęśliwych i niesprawiedliwych rozwodów. Będą przypadki, w których niewinny małżonek tak naprawdę otrzyma karę winnego współmałżonka, mimo że był i czuł się wierną stroną. Twierdzi się na przykład, że małżonek musi przynajmniej być uwolniony od towarzystwa szaleńca, ale prawdą jest też, że naukowi reformatorzy robiący mnóstwo hałasu wokół „upośledzonych umysłowo” (4) podają wciąż szersze i luźniejsze definicje obłędu. Cały ten proces może rozpocząć się od uwalniania od niebezpiecznych szaleńców, a skończyć na uwalnianiu od dość nudnych rozmówców. W rzeczywistości jednak nikt nie zaprzecza, że od niebezpiecznych szaleńców trzeba być w jakiś sposób uwolnionym. Najbardziej skrajna szkoła ortodoksji twierdzi jedynie, że ten, kto znalazł się w takiej sytuacji, powinien poprzestać na uwolnieniu. Mówiąc inaczej, powinien poprzestać na swoim doświadczeniu małżeństwa i nie szukać innego.

Mówiąc ogólnie, jesteśmy skłonni w niektórych przypadkach słuchać człowieka, który narzeka, że ma żonę. Ale nie jesteśmy równie skłonni słuchać tego samego człowieka, kiedy wraca i narzeka, że nie ma żony. W praktyce wielka ilość skarg jest obecnie dokładnie tego typu. Reformatorzy szczególnie podkreślają tragizm człowieka, który uzyskał separację bez rozwodu. Ich zdaniem najbardziej tragiczną postacią jest człowiek uwolniony już od swoich utrapień, który prosi jedynie, by mógł popędzić w stronę innych, których jeszcze nie zna. Byłbym ostatnim, który zaprzeczy, że w pewnych emocjonalnych okolicznościach jego tragedia może być naprawdę bardzo tragiczna. Ale jest tragedią o charakterze emocjonalnym, której nigdy nie da się całkowicie wyeliminować, a on sam najprawdopodobniej spowodował ją u osoby, którą opuścił. Możemy nazwać ją ceną za zachowanie ideału lub ceną za popełnienie błędu; w każdym razie na tym polega całe nasze rozróżnienie. To tutaj wyznaczamy granicę, a nigdy nie przeczyłem, że wyznacza ona pole bitwy. Bitwa toczy się na spornym terenie – nie wątpliwej przeszłości, ale jeszcze bardziej wątpliwej przyszłości tego człowieka. Krótko mówiąc, spór o rozwody tak naprawdę nie jest sporem o rozwody. Jest sporem o powtórne małżeństwa, a raczej o to, czy są to w ogóle małżeństwa.

Wraz z tym możemy powrócić jedynie do kwestii honoru, którą porównałem z kwestią patriotyzmu, ponieważ jest ona jednocześnie najmniejszym i największym rodzajem patriotyzmu. Przez ostatnie pięć lat ludzie ginęli w męczarniach za kwestie patriotyzmu o wiele bardziej wątpliwe i ulotne. Można powiedzieć, że Polacy czy Serbowie przez długie okresy swojej historii przeżywali męki. Nigdy nie zgodzę się, że podstawowa potrzeba wolności rodziny, jaką próbowałem tu nakreślić, nie jest sprawą tak cenną, jak wolność jakiejkolwiek granicy. Chętnie jednak się zgodzę, że musiałaby być mroczną i straszną sprawą, gdyby rzeczywiście domagała się od ludzi znoszenia męczarni. Ale jak to stwierdziłem, w najbardziej skrajnych przypadkach prosi ich jedynie o znoszenie wyrzeczeń. A można, jak sądzę, wzywać ich do znoszenia z honorem tych cierpień dla chwały własnej przysięgi i wielkich spraw, którymi żyją narody. W odniesieniu do własnego narodu, większość bardzo normalnych ludzi przyzna, że rozróżnienie pomiędzy separacją a powtórnym związkiem nie jest ani urojone, ani surowe, ale bardzo racjonale i ludzkie. Patriota może być wygnańcem w obcym kraju, ale nie będzie patriotą w obcym kraju. Będzie na tyle pogodny, na ile to możliwe w tej nienormalnej sytuacji; może śpiewać pieśni swojego narodu w obcej krainie, ale nie będzie śpiewał obcych pieśni jako własnych. I taka mniej więcej może być również postawa obywatela, który udał się na wygnanie z najstarszego miasta na ziemi.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Mowa o wywodzącym się z czasów Tudorów zwyczaju rzucania butami za odjeżdżającymi nowożeńcami.

(2) Christian Science – grupa wyznaniowa założona w 1879 roku przez Mary Baker Eddy; wyznawcy negują realność świata fizycznego i uznają wyłącznie leczenie przez wiarę.

(3) Mowa o opowiadaniu Dickensa Doctor Marigold’s Prescriptions, którego bohater, jeżdżący wozem handlarz tandetą, musiał znosić humory swojej żony sekutnicy.

(4) Użyte w oryginale słowo „feeble-minded” ma szersze znaczenie niż polskie „upośledzony umysłowo”. Od XIX wieku do początków XX wieku odnosiło się do szeregu różnego stopnia upośledzeń umysłowych, w tym do ociężałości umysłowej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Zabobon rozwodu.