Zabobon rozwodu. Rozdział pierwszy

Nie ma sensu mówić o reformie, nie wspominając o formie. By podać przykład dotyczący czegoś, w czym mam upodobanie: nic nie jest dla mnie tak piękne i cudowne jak okna. Wszystkie są magiczne, bez względu na to, czy wychodzą na morze, czy na ogród; blisko im do największej tajemnicy i paradoksu ograniczenia i wolności. Gdybym jednak podążył za swoim instynktem posiadania nieskończonej ilości okien, ostatecznie nie miałbym żadnych ścian. Ostatecznie nie miałbym także (nawiasem mówiąc) żadnych okien, bo okno tworzy obraz przez to, że stanowi ramę. Można jednak przedstawić mój bardzo prosty i fatalny błąd prościej. Chodzi o to, że chciałem okna, nie zastanawiając się nad tym, czy chcę domu. Otóż jesteśmy dziś adresatami apeli na rzecz światła i wolności, których symbolem mogą być okna; zwłaszcza, że wiele z nich dotyczy oświecenia i wyzwolenia domu w sensie ogniska domowego. Wiele całkiem bezstronnych osób przytacza wiele sensownych argumentów na rzecz rozwodu jako swego rodzaju domowego wyzwolenia. Jednak w dziennikarskich i ogólnych dyskusjach nad tą sprawą o wiele za dużo jest rozumowania od końca i na oślep – w stylu samych okien bez ścian. Ludzie tacy mówią, że chcą rozwodu, nie pytając się, czy chcą małżeństwa. Jednak aby się rozwieść, powszechnie wiadomo, że trzeba najpierw dopełnić wstępnej formalności i się ożenić, a dopóki nie weźmiemy pod uwagę natury tej pierwszej ceremonii, możemy równie dobrze dyskutować o fryzjerstwie dla łysych albo okularach dla niewidomych. Wziąć rozwód to rozwiązać małżeństwo; nie ma jednak sensu rozwiązywać czegoś, co nie wiemy, czy jest związane.

Nie ma chyba gorszej rady, w dziewięciu przypadkach na dziesięć, niż ta, by zabrać się za to, co najbliżej. Szczególnie źle, jeśli oznacza to, jak zazwyczaj, usunięcie najbliższej przeszkody. Oznacza to, że ludzie mają zachowywać się nie jak ludzie, ale jak myszy, które gryzą to, co najbliżej. Człowiek taki gryzie jak mysz to, czego nie może zrozumieć. Ponieważ coś staje mu na drodze, nazywa to najbliższą przeszkodą, mimo że przeszkoda ta może być filarem podtrzymującym dach nad jego głową. Pracowicie usuwa przeszkodę, a przeszkoda z kolei usuwa jego i rzeczy o wiele od niego cenniejsze. Ten oportunizm jest chyba najbardziej niepraktyczną rzeczą w tym wysoce niepraktycznym świecie. Mówi się ogólnikowo o destrukcyjnej krytyce, ale problem nie polega na tym, że jest ona destrukcyjna, ale że nie jest krytyką. Jest destrukcją bez zamysłu. Polega na rozebraniu skomplikowanej maszyny kawałek po kawałku, w dowolnej kolejności, bez zastanawiania się, do czego ta maszyna służy. A jeśli ktoś obchodzi się ze śmiercionośną maszyną o ogromnej mocy na zasadzie włączania pierwszego z brzegu przycisku, to szybko przekona się o wadach tego niefrasobliwego podejścia. Pomijając na chwilę wielu szczerych i poważnych krytyków współczesnego małżeństwa, można powiedzieć, że wielkie rzesze współczesnych mężczyzn i kobiet, którzy piszą i mówią o małżeństwie, niszczą je ślepo jak armia mysz. Kiedy owi reformatorzy proponują na przykład, by rozwód był możliwy po trzech latach nieobecności współmałżonka (trzyletnia nieobecność była właściwie oczywistością podczas niedawnej wojny europejskiej), to ich czytelnicy i zwolennicy rzadko potrafią podać jakikolwiek logiczny powód, dla którego okres ten miałby trwać trzy lata, a nie trzy miesiące albo trzy minuty. To tak, jakby powiedzieli: „Daj mi pół metra psa”, nie dbając o to, gdzie wypadnie podział. Osoby takie nie dostrzegają w tym zwierzęciu o czterech łapach organicznej całości; innymi słowy nie mogą się w nim połapać. Również o takich reformatorach małżeństwa można powiedzieć przede wszystkim to, że nie mogą się w nim połapać. Nie wiedzą, czym ono jest ani czym ma być, ani co uważają o nim jego zwolennicy; nigdy go nie dostrzegają, nawet wtedy, gdy patrzą na nie od wewnątrz. Zabierają się za to, co najbliżej, to znaczy wybijają dziury w dnie łodzi, łudząc się, że kopią w ogródku. Pytanie, z czym mają do czynienia – z ogrodem czy z łodzią – zdaje im się abstrakcyjne i akademickie. Nie mają pojęcia, jak wielka jest idea, którą atakują, albo jak stosunkowo małe wydają się robione przez nich dziury.

Tak oto sir Arthur Conan Doyle, skądinąd inteligentny człowiek, twierdzi, że istnieje jedynie „teologiczny” sprzeciw wobec rozwodów, w całości oparty na „pewnych tekstach” w Biblii dotyczących małżeństwa. To dokładnie tak, jakby powiedział, że wiara w braterstwo ludzi opiera się na pewnych tekstach w Biblii mówiących, że wszyscy ludzie to dzieci Adama i Ewy. Miliony chłopów i zwykłych ludzi na całym świecie uznaje małżeństwo za nienaruszalne, mimo że nigdy nie widzieli na oczy żadnego tekstu. Wielu współczesnych, zwłaszcza po ostatnich eksperymentach w Ameryce, uważa rozwody za plagę społeczną, mimo że nigdy nie zaprzątali sobie głowy żadnymi tekstami. Można by twierdzić, że nawet w tych przypadkach, albo w każdym innym, idea małżeństwa jest ostatecznie mistyczna i to samo można by twierdzić o idei braterstwa. Oczywiste jest to, że mąż i żona nie są w sposób widzialny jednym ciałem, w sensie bycia jednym czworonogiem. Równie oczywiste jest to, że Paderewski i Jack Johnson (1) nie są bliźniakami i że prawdopodobnie nie bawili się razem na kolanach matki. Rzeczywiście, trzeba tu przyznać, czy też dodać, coś bardzo ważnego. Prawda jest taka, że gdyby niedorzeczności Nietzschego albo podobnego sofisty przeniknęły współczesną kulturę – tak że modą stałoby się negowanie obowiązków braterstwa – wówczas rzeczywiście mogłoby się okazać, że grupa wciąż głosząca braterstwo to ta sama grupa, w której świętych księgach znajduje się tekst o Adamie i Ewie. Przypuśćmy, że jakiś pruski profesor odkryje, iż Niemcy i niżej stojący od nich ludzie pochodzą od dwóch tak różnych małp, że w żadnym sensie nie są braćmi, a jedynie bardzo dalekimi kuzynami. Przypuśćmy też, że zacznie eliminować tych drugich za pomocą siekiery, naśladując postępowanie Kaina i mówiąc nie tyle: „Czy jestem stróżem brata mego?”, ale: „Czy on naprawdę jest moim bratem?”. Przypuśćmy, że ta wyższa filozofia siekiery rozpowszechni się na uniwersytetach i w wyższych sferach, jak dzieje się w przypadku nawet głupszych filozofii. Zgadzam się, że wówczas prawdopodobnie to chrześcijanin, który przechowuje tekst o Kainie, będzie nadal twierdzić, że wciąż jest bratem profesora, że wciąż jest jego stróżem. Być może doda, że jego zdaniem nadzór stróża jest profesorowi konieczny.

Niewątpliwie tak wygląda sytuacja w obecnych sporach dotyczących rozwodu i małżeństwa. To Kościół chrześcijański wciąż mocno wierzy w to, w co świat z jakiegoś powodu przestał mocno wierzyć, a co wielu innych również wyznaje. Ale mówienie o opieraniu się na tekstach to jedynie ślizganie się po powierzchni. Istotą tego porównania jest to, że braterstwo ludzkości oznacza cały pogląd na życie, wyznawany w świetle życia pogląd, którego broni się – słusznie lub nie – poprzez ciągłe odwoływanie się do każdego aspektu życia. Religia, która go wyznaje najmocniej, będzie go wciąż wyznawać, gdy wszyscy inni porzucą; to rzeczywiście prawda, a niektórzy z nas są na tyle przewrotni, że poczytują to owej religii za zasługę. Każdy jednak, kto wyznaje ten pogląd, będzie wyznawał go jako filozofię, opartą nie na jednym tekście, ale na stu prawdach. Być może braterstwo jest sentymentalną metaforą; być może cierpię na urojenia, obwołując czarnogórskiego chłopa moim dawno zaginionym bratem. Tak naprawdę nie jestem jednak taki pewny, który z nas się zagubił. Ale moje urojenie nie jest wnioskiem opartym na jednym tekście albo na dwudziestu; jest wyrazem relacji, która przynajmniej dla mnie zdaje się rzeczywistością. A to, co powiedziałbym o idei brata, powiedziałbym też o idei żony.

Podobno bardzo nierzeczowo jest zaczynać od początku. Nazywa się to „abstrakcyjnymi i akademickimi zasadami, z którymi my Anglicy itd.”. Wciąż z jakiegoś dziwnego powodu za niepraktyczne uważa się rozpoczynanie rozważań o czymkolwiek od pytania, co to jest. Tak się jednak składa, że tego rodzaju praktyczność darzę dość głęboką pogardą, bo wiem, że nawet nie jest praktyczna. Moim ideałem praktycznego człowieka nie jest ktoś, kto ciska na stół pięćdziesiąt funtów, mówiąc: „Oto gotówka; jestem prostym człowiekiem. Jest mi obojętne, czy spłacam dług, daję jałmużnę żebrakowi, kupuję dzikiego byka, czy kabinę plażową na kółkach”. Mimo jego zaraźliwej energiczności, spoglądając na gotówkę, powiedziałbym (jak dorożkarz): „Co to ma być?”. Upierałbym się, pedanteryjnie, że to bardzo praktyczna sprawa, czym mają być te pieniądze; co mają oznaczać, jaki jest ich cel albo wymowa; jaka jest natura transakcji lub, krótko mówiąc, o co u diabła temu człowiekowi chodzi. Na początek spytam więc, równie mistycznie, w imię Boga i wszystkich aniołów: co w swoim przekonaniu czyni człowiek, który się żeni. Na początek spytam, czym jest małżeństwo, a samo to pytanie prawdopodobnie pokaże, że zawarcie tego związku – bez względu na to, czy jest ono czymś dobrym, złym, mądrym bądź głupim – posiada pewien charakter; nie jest to eksperyment ani wypadek; być może zaświta nam w głowie, że jest to obietnica. Jeszcze lepiej zdefiniujemy je, mówiąc, że jest to ślubowanie.

Wielu natychmiast odpowie, że to pochopny ślub. Na razie zadowolę się odpowiedzią, że każdy ślub jest pochopny. Nie bronię teraz ślubów, ale je definiuję. Wskazuję na to, że jest to dyskusja o ślubach; po pierwsze, o tym, czy powinny istnieć, a po drugie, o tym, czym powinny być. Czy należy łamać obietnice? Czy należy składać obietnice? Są to filozoficzne pytania, ale filozoficzna osobliwość rozwodu i powtórnego małżeństwa, w porównaniu z wolną miłością i brakiem małżeństwa, polega na tym, że w tym samym momencie łamie się i składa obietnicę. Jest to wysoce niemiecka filozofia i przypomina sposób, w jaki nieprzyjaciel chce świętować udane unieważnienie wszystkich traktatów przez podpisanie kolejnych. Gdybym miał złamać obietnicę, uczyniłbym to bez obietnic. Daleki jednak jestem od umniejszania doniosłego i dyskusyjnego charakteru samego ślubowania. W kolejnym artykule spróbuję ukazać, że ten pochopny i romantyczny akt jest jedynym piecem, z którego może wyjść czyste żelazo ludzkości, niezłomny opór obywatelski czy też zimna stal zdrowego rozsądku. Nie zaprzeczam jednak, że ten piec jest ogniem. Ślubowanie jest gwałtowną i wyjątkową rzeczą; oprócz ślubów małżeńskich istnieje wiele innych – śluby rycerskie, śluby ubóstwa, śluby czystości, zarówno pogańskie, jak i chrześcijańskie. Jednak zwyczaj składania ślubów nie przystaje raczej do współczesnej mody i ludzie nie rozumieją go, nie mając go z czym porównać. Najkrócej można by przedstawić ten problem, pytając, czy bycie wolnym obejmuje wolność związania się. Ślubowanie jest bowiem umówionym spotkaniem z samym sobą.

Być może zostanę źle zrozumiany, gdy powiem, dla zwięzłości, że małżeństwo to sprawa honoru. Sceptyk z zadowoleniem przytaknie, mówiąc, że to walka. To prawda, choćby była to walka z samym sobą, ale chodzi o to, że z konieczności pobrzmiewa w niej nuta heroizmu, który pozwala przetłumaczyć cnotę jako virtus. Otóż w naturze walki leży nieskończoność albo przynajmniej potencjalna nieskończoność. Mam na myśli to, że lojalność na wojnie jest lojalnością w klęsce, a nawet w hańbie; należy się ona sztandarowi właśnie w tym momencie, gdy sztandar upada. Lojalność dotyczy sztandaru narodu; pytanie, czy mądre lub niemądre byłoby to, gdyby dotyczyła sztandaru rodziny. Oczywiście można dowodzić, że nie powinna dotyczyć ani jednego, ani drugiego, że złe rządy w kraju albo bieda obywatela czynią porzucenie flagi aktem rozsądku, a nie zdrady. W tym miejscu powiem tylko tyle, że gdyby rzeczywiście taka była granica narodowej lojalności, to wielu z nas wyrzekłoby się naszego kraju dawno temu.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Jack Johnson (1878–1946) – amerykański zawodowy bokser wagi ciężkiej, mistrz świata w latach 1905-1915.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Zabobon rozwodu.