Zabobon rozwodu. Rozdział piąty. Historia rodziny

Najstarsza z ludzkich instytucji posiada autorytet, który może zdawać się szalony jak anarchia. Jako jedyna spośród wszystkich podobnych instytucji zaczyna się od spontanicznego przyciągania; można powiedzieć, w sensie ścisłym, nie sentymentalnym, że opiera się na miłości, a nie lęku. Porównywanie jej do instytucji opartych na przymusie, które skomplikowały późniejszą historię, doprowadziło w późniejszych czasach do bezgranicznej nielogiczności. Instytucja ta jest tak wyjątkowa, jak powszechna. W żadnych innych społecznych relacjach nie ma niczego w jakikolwiek sposób porównywalnego ze wzajemnym przyciąganiem się płci. Nie rozumiejąc tego prostego faktu, współczesny świat popadł w setki szaleństw. Ideę powszechnej rebelii kobiet przeciwko mężczyznom ogłasza się z flagami i pochodami, jak rebelię wasali przeciwko panom, Murzynów przeciwko poganiaczom niewolników, Polaków przeciw Prusakom czy też Irlandczyków przeciwko Anglikom; zupełnie tak, jakbyśmy naprawdę wierzyli w baśniowy naród Amazonek. Równie filozoficzna idea powszechnej rebelii mężczyzn przeciwko kobietom została zawarta w powieści sir Waltera Besanta i w książce socjologicznej pana Belforta Baxa. Ale prawda o tym odwiecznym przyciąganiu płci burzy wszystkie takie porównania i sprawia, że wydają się one komiczne. Prusak nie czuje od zawsze, że będzie szczęśliwy tylko wówczas, gdy będzie spędzał dnie i noce z Polakiem. Anglikowi nie wydaje się, że jego dom jest pusty i ponury, dopóki nie znajdzie się w nim Irlandczyk. Biały człowiek nie śni w swej romantycznej młodości o doskonałym pięknie Murzyna. Magnat kolejowy rzadko pisuje wiersze o osobistej fascynacji bagażowym. Wszystkie inne rebelie przeciwko wszystkim innym relacjom są uzasadnione, a nawet nieuniknione, ponieważ pierwotnie opierają się jedynie na sile lub korzyści własnej. Siła może obalić to, co siła może ustanowić; własny interes może rozwiązać umowę, kiedy własny interes ją podyktował. Ale miłość mężczyzny i kobiety nie jest instytucją, którą można obalić albo umową, którą można rozwiązać. Jest to coś starszego od wszelkich instytucji czy umów i coś, co z pewnością wszystkie je przetrwa. Wszystkie inne rebelie są prawdziwe, bo zawsze dają możliwość zniszczenia lub przynajmniej oddzielenia się od tego, przeciwko czemu są skierowane. Można obalić kapitalistów, ale nie można obalić mężczyzn. Prusacy mogą opuścić Polskę, a Murzyni powrócić do Afryki, ale mężczyzna i kobieta muszą pozostać razem w taki czy inny sposób i muszą nauczyć się jakoś ze sobą żyć.

Są to bardzo proste prawdy i chyba dlatego nikt dzisiaj nie zwraca na nie szczególnej uwagi. Następna prawda jest równie oczywista. Nie ma wątpliwości co do celu, w jakim natura stworzyła to przyciąganie. Bardziej inteligentnie byłoby nazwać je zamiarem Boga, bo natura nie może mieć celu, chyba że stoi za nią Bóg. Mówienie o celu natury jest daremną próbą uniknięcia antropomorfizmu przez odwołanie się do feminizmu. To tak jakby wierzyć w boginię, bo jest się zbyt sceptycznym, by wierzyć w boga. Jest to jednak spór, który możemy zostawić na boku, jeśli zadowolimy się stwierdzeniem, że ostatecznie podstawową wartością tego przyciągania jest, rzecz jasna, przedłużenie rodzaju ludzkiego. Dziecko jest wyjaśnieniem ojca i matki, a fakt, że jest to ludzkie dziecko wyjaśnia pradawne ludzkie więzy łączące ojca i matkę. Im bardziej ludzkie, to znaczy im mniej zwierzęce jest dziecko, tym bardziej prawowite i trwałe są te więzy. Wszelki postęp w kulturze i nauce nie tylko ich nie rozluźnia, ale, logicznie rzecz biorąc, musi je zacieśniać. Im więcej rzeczy ma do nauczenia się dziecko, tym dłużej musi pozostawać w szkole, gdzie nauczy się ich w naturalny sposób, i tym dłużej jego nauczyciele muszą przynajmniej odłożyć w czasie rozwiązanie swojego partnerstwa. Ta podstawowa prawda pozostaje dziś ukryta w całej masie zastępczej, pośredniej i sztucznej pracy, której podstawowym błędem zajmę się za chwilę. W tym momencie mówię o zasadniczym miejscu, jakie od niepamiętnych wieków zajmuje ta ludzka wspólnota pośród wschodzących i upadających cywilizacji. Często nie może podzielić się ona choćby częścią swoich obowiązków; nigdy nie może podzielić się wszystkimi. Powtarzam, że zawsze konieczne będzie, aby tych dwoje nauczycieli pozostawało razem, proporcjonalnie do tego, ile mają do przekazania. Bezkształtny stwór morski, który po prostu odłącza się od swojego potomstwa i odpływa, może popłynąć sobie do podwodnego sądu cywilnego albo postępowego klubu opartego na wolnej miłości ryb. Stwór morski może to zrobić właśnie dlatego, że jego potomstwo nie musi nic robić; nie musi nauczyć się polki ani tabliczki mnożenia. Wszystko to są truizmy, ale również prawdy, i to prawdy, które powrócą. Obecna gmatwanina półoficjalnych substytutów to nie tylko tymczasowe rozwiązanie, ale rozwiązanie, które nic nie rozwiązuje. Jeśli ludzie nie potrafią zająć się sami swoimi sprawami, to na pewno nie będzie się opłacało dać im pieniędzy, by zajmowali się cudzymi sprawami, a jeszcze mniej cudzymi dziećmi. Jest to po prostu pozbywanie się naturalnej energii, a następnie kupowanie sztucznej. To tak jakby podlewać roślinę wężem, jednocześnie trzymając nad nią parasol, by chronić ją przed deszczem. Wszystko to opiera się na plutokratycznej iluzji co do nieskończonych zasobów służących. Kiedy proponujemy jakiś inny system jako „karierę dla kobiet”, to tak naprawdę sugerujemy, że jak największa ich liczba powinna stać się służącymi – plutokracji lub biurokracji. Ostatecznie stwierdzamy, że kobieta nie powinna być matką dla własnego dziecka, ale nianią dla cudzego. To jednak nie działa, nawet na papierze. Nie możemy wszyscy żyć z prania cudzych rzeczy. Ostatecznie jedynymi osobami, które mogą i chcą otoczyć opieką każde dziecko z osobna, są ich właśni rodzice. Używanie tego określenia w odniesieniu do tych, którzy zajmują się tłumami dzieci, jest jedynie eleganckim i uzasadnionym ozdobnikiem.

Ten trójkąt truizmów – ojciec, matka i dziecko – nie może zostać zniszczony. Może on tylko zniszczyć te cywilizacje, które go lekceważą. Większość współczesnych reformatorów to po prostu bezgraniczni sceptycy, którzy nie mają na czym przebudowywać. Dobrze by było, gdyby tacy reformatorzy uświadomili sobie, że jest coś, czego nie mogą zreformować. Można strącić władców z tronu; można obrócić świat do góry nogami i z pewnością wiele przemawia za tym, że byłoby to słuszne. Ale nie można stworzyć świata, w którym niemowlę nosi matkę. Nie można stworzyć świata, w którym matka nie ma władzy nad dzieckiem. Można tracić na to czas, dając niemowlętom prawo wyborcze albo proklamując republikę dzieci. Można powiedzieć, jak powiedział kilka dni temu pewien pedagog, że małe dzieci powinny „krytykować rodziców oraz kwestionować ich autorytet i decyzje”. Nie wiem, dlaczego nie powiedział, że powinny również zarabiać na swoje utrzymanie, płacić państwu podatek dochodowy i umierać za ojczyznę na polu bitwy, bo najwyraźniej uważa on, że dzieci nie powinny mieć dzieciństwa. Można jednak, jeśli będzie to kogoś bawić, zorganizować „rządy przedstawicielskie” małych chłopców i dziewczynek oraz powiedzieć im, by potraktowali swoje prawne i konstytucyjne obowiązki jak najbardziej poważnie. Mówiąc krótko, można być zwariowanym, ale nie można być konsekwentnym. Nie można przenieść tej zasady na grunt rodziny i zastosować jej wobec matki i dziecka. Nie da się postępować według tej teorii w najprostszym i najpraktyczniejszym ze wszystkich przypadków. Nikt nie jest na tyle szalony.

Ten ośrodek naturalnej władzy zawsze istniał pośród sztucznej władzy. Zawsze uznawano go za coś w dosłownym tego słowa znaczeniu jednostkowego, to znaczy jako coś kompletnego, czego nie można tak naprawdę podzielić. Niemowlę w oderwaniu od matki nie było nawet niemowlęciem; było czymś innym, najprawdopodobniej trupem. Zawsze uważano, że relacja między rodziną a władzą jest szczególna, ponieważ rodzina była jedną z niewielu rzeczy, których władza nie stworzyła i do pewnego stopnia mogła zaistnieć bez jej wsparcia. Potwierdzający to argument jest aż nazbyt mocny, by go formułować. Chodzi bowiem o to, że nie ma nic podobnego rodzinie, a w bardziej złożonych i opartych na przymusie instytucjach, które stoją od niej niżej, odnajdziemy jedynie nikłe do niej podobieństwo. Możemy więc tylko porównać ją do narodu, ale wówczas przekonamy się, że podziały narodowe są tak współczesne i formalne jak hymny narodowe. Dlatego często używam metafory miasta, choć w porównaniu z rodziną obywatel miasta jest zjawiskiem równie nowym jak miejski urzędnik. Wystarczy powiedzieć tyle, że rodzina jest niepodważalnym faktem, tak jak naród posiadającym charakter i koloryt. Można to sprawdzić za pomocą najbardziej współczesnych i codziennych doświadczeń. Mężczyzna powie: „Coś takiego podobałoby się Brownom”, jakkolwiek zagmatwaną i niekończącą się powieść psychologiczną można by napisać o subtelnych różnicach pomiędzy panem i panią Brown. Kobieta powie: „Niedobrze, że Jemima tak często bywa u Robinsonów” i w natłoku towarzyskich i domowych obowiązków nie zawsze znajdzie czas, by rozróżnić optymistyczny materializm pani Robinson od bardziej gorzkiego cynizmu zabarwiającego hedonizm pana Robinsona. Rodzina ma swój kolor, dostrzegalny jak kolor jej domu. Kolor ten jest mieszaniną, jeśli dominuje w niej jakiś odcień, to na ogół ten lubiany przez panią Robinson. Ale jak wszystkie zmieszane kolory, jest odrębnym kolorem; tak odrębnym jak zielony od niebieskiego i żółtego. Każde małżeństwo to swego rodzaju szalona równowaga i w każdym przypadku kompromis jest równie niepowtarzalny jak dziwactwo. Chodzący po slumsach filantropi często widzą ten kompromis na ulicy i mylą go z bójką. Kiedy się wtrącają, dostają niezłe lanie od obu stron; i dobrze im tak, bo nie szanują instytucji, która powołała ich na świat.

Po pierwsze należy zauważyć, że ta normalność jest jak góra, ale taka, która może stać się wulkanem. Każda nienormalność, którą się jej przeciwstawia jest jak kretowisko, a jej twórcy są nadzwyczaj podobni do kretów. Ale ta góra jest wulkanem także w innym sensie, który przywodzą na myśl urodzajne pola użyźnione przez lawę; posiada ona twórczą, jak i niszczycielską siłę. W tej części naszej analizy pozostaje nam jedynie zastanowić się nad politycznymi skutkami tej niepolitycznej instytucji i politycznymi ideałami, które reprezentuje, być może jako jedyna w sposób stały.

Ideałem, który reprezentuje w państwie jest wolność, a to z tego prostego powodu, który pojawił się na początku tej ogólnej analizy. Rodzina jest jedyną instytucją jednocześnie konieczną i dobrowolną. Jest jedyną przeciwwagą dla państwa, która będzie wiecznie odnawiać się jak państwo, ale bardziej naturalnie niż państwo. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach rozumie, że nieograniczona wolność jest anarchią lub raczej nieistnieniem. Obywatelska idea wolności polega na przyznaniu obywatelowi przestrzeni wolności, w obrębie której jest królem. Jest to jedyny sposób, w jaki prawda może kiedykolwiek schronić się przed publicznym prześladowaniem, a dobry człowiek przetrwać złe rządy. Ale sam w sobie dobry człowiek nie jest żadnym przeciwnikiem dla miasta, któremu musi przeciwstawić się inna instytucja oparta na ideale, i w tym sensie nieśmiertelna instytucja. Dopóki państwo pozostaje jedyną opartą na ideale instytucją, państwo będzie domagać się od obywatela ofiary z siebie i nie będzie mieć żadnych skrupułów poświęcając obywatela. Państwo opiera się na przymusie i rozciągając granice przymusu, musi zawsze być usprawiedliwione ze swojego punktu widzenia, na przykład w przypadku poboru. Jedyne, co może powstrzymać lub zakwestionować tę władzę, jest dobrowolne prawo i dobrowolna lojalność. Ta lojalność jest ochroną wolności, w jedynej sferze, gdzie wolność może w pełni mieszkać. Zasadą konstytucji jest to, że król nigdy nie umiera. Całą zasadą rodziny jest to, że obywatel nigdy nie umiera. Musi istnieć heraldyka i dziedziczność wolności, tradycja oporu wobec tyranii. Człowiek musi być nie tylko wolny, ale wolno urodzony.

W rodzinie rzeczywiście istnieje element, który można by nieprecyzyjnie nazwać anarchicznym, a poprawniej amatorskim. U jej początków tkwi jakaś trudna do uchwycenia dobrowolność, tak jak trudna do uchwycenia jest jej dobrowolna struktura. Najważniejszą funkcją, jaką pełni – być może najważniejszą funkcją, jaką w ogóle można pełnić – jest wychowanie; chodzi jednak o wczesne wychowanie, zbyt istotne, by można było pomylić je z nauczaniem. W tysiącach spraw wychowanie odbywa się raczej według praktycznych niż teoretycznych zasad. By podać banalny, a nawet komiczny przykład: wątpię, czy opracowano kiedykolwiek podręcznik albo kodeks zawierający zasady stawiania dziecka do kąta. Niewątpliwie, kiedy zakończą się nowoczesne procesy dziejowe, a państwowa zasada przymusu całkowicie wymaże rodzinny element dobrowolności, całą sprawę będzie regulować jakiś dokładny przepis albo ograniczenie. Być może będzie przewidziane, że kąt musi mieć co najmniej dziewięćdziesiąt pięć stopni. Być może będzie określone, że zbiegające się linie zwykłego kąta powodują u dziecka zez. Tak naprawdę jestem pewien, że gdybym powiedział od niechcenia przy wystarczającej liczbie stolików kawiarnianych, że kąty wywołują u dzieci zez, stałoby się to szybko powszechnie przyjmowanym dogmatem popularno-naukowym. Współczesny świat nie przyjmie bowiem żadnych dogmatów na podstawie autorytetu, ale przyjmie każdy dogmat bez żadnego autorytetu. Powiedzieć, że papież lub Biblia mówią to czy tamto, a z miejsca będzie to odrzucone jako przesąd. Ale wystarczy poprzedzić swoje stwierdzenie słowami „podobno” albo „wiesz, że?” bądź przypomnieć sobie nazwisko jakiegoś profesora wspomnianego w jakiejś gazecie, a przenikliwy racjonalizm współczesnego umysłu przyjmie każde słowo. To wtrącenie nie jest tak niezwiązane z tematem, jak by się mogło wydawać, bo należałoby pamiętać, że kiedy prężna biurokracja narzuca się dobrowolnym zobowiązaniom rodzinnym, to będzie ona prężna jedynie w działaniu, ale nadzwyczaj słaba w myśleniu. Intelektualnie będzie co najmniej tak mglista jak amatorski porządek rodzinny, a jedyna różnica jest taka, że porządek rodzinny jest w jedynym prawdziwym tego słowa znaczeniu praktyczny, to znaczy oparty na doznanych doświadczeniach. Inny porządek to ten obecnie powszechnie nazywany naukowym, to znaczy oparty na eksperymentach, których jeszcze nie przeprowadzono. Tak naprawdę zamiast ingerować w rodzinę za pomocą nieudolnej biurokracji, która źle zarządza administracją państwową, o wiele bardziej filozoficzne byłoby przeprowadzenie tej reformy w odwrotny sposób. Naprawdę całkiem sensowna byłaby taka zmiana praw w państwie, by przypominały prawa szkolne. Kary byłyby o wiele mniej straszne, o wiele bardziej dowcipne i o wiele bardziej obliczone na to, by ludzie poczuli, jakich zrobili z siebie głupców. Byłoby przyjemną zmianą, gdyby sędzia, zamiast za ławą sędziowską, musiał zasiąść za oślą ławką albo gdybyśmy mogli postawić finansistę w kącie.

Ta opinia jest oczywiście rzadka i reakcyjna – cokolwiek może to znaczyć. Współczesne wychowanie opiera się na zasadzie, że najprawdopodobniej wobec dziecka bardziej niż ktokolwiek inny okrutni będą rodzice. Pomija się tu oczywisty fakt, że najprawdopodobniej rodzice będą wobec dziecka mniej okrutni niż ktokolwiek inny. Każdy może być okrutny, ale największe ryzyko okrucieństwa pojawia się wraz z całym tym bezbarwnym i obojętnym tłumem zupełnie obcych i mechanicznych najemników, których obecnie zwyczajowo wzywa się jako nieomylnych przedstawicieli postępu. Policjanci, lekarze, detektywi, inspektorzy, nauczyciele i tym podobni automatycznie dostają arbitralną władzę, ponieważ tu i ówdzie istnieje coś takiego jak rodzice o skłonnościach kryminalnych; jak gdyby nie istniało coś takiego jak lekarze lub nauczyciele o skłonnościach kryminalnych. Matka nie zawsze rozsądnie żywi dziecko, więc przechodzi ono pod kontrolę doktora Crippena (1). Ojciec, jak się domniemywa, nie uczy swoich synów najczystszej moralności, więc przechodzą oni pod kuratelę Eugene’a Arama (2). Ci sławni przestępcy nie są w swoich zawodach spotykani rzadziej niż okrutni rodzice w rodzicielstwie. Wcale jednak nie musimy uciekać się do przypadków takich kryminalistów, bo mamy argument o wiele mocniejszy. Zwykłe słabości natury ludzkiej wyjaśnią wszystkie słabości biurokracji i powiązanej z biznesem władzy na całym świecie. Wystarczy, by urzędnik był zwykłym człowiekiem, by był bardziej obojętny na potrzeby cudzych niż własnych dzieci, a nawet by poświęcał dobro cudzej rodziny na rzecz swojej. Może być znudzony; może być przekupiony; może być brutalny – z tysiąca różnych powodów, które kiedykolwiek czyniły z człowieka zwierzę. Cały ten elementarny zdrowy rozsądek całkowicie pomija się w naszych obecnych systemach edukacyjnych i socjalnych. Zakłada się, że najemnik nie ucieknie i to tylko dlatego, że jest najemnikiem. Zaprzecza się, że pasterz odda swoje życie za owce, a nawet, że wilczyca będzie walczyć w obronie swoich szczeniąt. Mamy wierzyć, że matki są nieludzkie, ale nie, że urzędnicy są ludzcy. Istnieją wyrodni rodzice, ale nie ma normalnych namiętności; nie ma ich przynajmniej tam, gdzie król Lear w swojej furii odważył się je odnaleźć – u strażnika prawa. Taki jest najnowszy pogląd na wychowanie młodych, a tę samą zasadę, którą stosuje się wobec dziecka, stosuje się też wobec męża i żony. Zgodnie z nią dziecko będzie z pewnością kochane przez wszystkich z wyjątkiem własnych rodziców; podobnie mężczyzna będzie szczęśliwy z każdą kobietą, tylko nie z tą, którą sam wybrał sobie za żonę.

W ten sposób, poprzez biurokratyzm, oparty na przymusie duch państwa bierze górę nad wolną obietnicą rodziny. Ale nie jest to najbardziej represyjny element spośród represyjnych elementów współczesnego państwa. Jeszcze bardziej bezwzględną zewnętrzną siłą jest zatrudnienie i brak zatrudnienia. Jeszcze bardziej zażartym wrogiem rodziny jest fabryka. Te współczesne mechaniczne instytucje nie reformują, nie modyfikują ani nawet nie ograniczają rodziny, ale rozrywają ją na kawałki. Rozrywają ją na kawałki nie tylko w sensie prawdziwie metaforycznym, jak coś żywego wplątanego w straszliwą maszynerię przemysłową, ale dosłownym, ponieważ mąż może iść do jednej fabryki, żona do drugiej, a dziecko do trzeciej. Każde z nich stanie się sługą oddzielnej finansowej grupy, która coraz bardziej zyskuje polityczną władzę feudalnej grupy. Jednak podczas gdy feudalizm cieszył się lojalnością rodzin, to panowie nowego państwa niewolniczego będą się cieszyć jedynie lojalnością jednostek, to znaczy samotnych ludzi, a nawet zagubionych dzieci.

Czasem mówi się, że socjalizm atakuje rodzinę, co opiera się niemal wyłącznie na tym, że niektórzy socjaliści wierzą w wolną miłość. Byłem socjalistą, już nim nie jestem, ale nigdy nie wierzyłem w wolną miłość. To prawda, że w szerokim i nieuświadomionym sensie socjalizm państwowy wspiera ogólny państwowy przymus, o którym mówiłem. Ale jeśli prawdą jest, że socjalizm atakuje rodzinę w teorii, to o wiele pewniejsze jest to, że kapitalizm atakuje ją w praktyce. To paradoks, ale i oczywisty fakt, że dopóki coś istnieje w praktyce, pozostaje niezauważone. Ludzie, którzy dostrzegą herezję, zignorują nadużycie. Niech ci, którzy powątpiewają o tym paradoksie, wyobrażą sobie gazety oficjalnie drukujące obok listy wyróżnionych honorowymi tytułami cennik tytułów parowskich i szlacheckich; a przecież każdy wie, że są one kupowane i sprzedawane. Tak samo fabryka niszczy rodzinę w praktyce i nie potrzebuje żadnego biednego, szalonego teoretyka, który marzy o zniszczeniu jej w wyobraźni. A tym, co ją niszczy, nie jest coś tak zrozumiałego jak wolna miłość, ale raczej coś, co trzeba by nazwać narzuconym strachem. To ekonomiczna kara, straszniejsza niż kara prawna, może doprowadzić nas do niewoli jako jedynego bezpiecznego stanu.

Od swoich pierwszych dni w lesie ta ludzka wspólnota musiała walczyć przeciw dzikim potworom. Podobnie dziś walczy przeciwko dzikim maszynom. Wówczas przeżyła i dziś przeżyje tylko dzięki potężnej wewnętrznej świętości, cichej przysiędze czy poświęceniu głębszym niż to wobec miasta albo plemienia. Jednak mimo że ta cicha obietnica była zawsze obecna, to w pewnym punkcie zwrotnym naszej historii przybrała ona szczególną formę, którą postaram się naszkicować w następnym rozdziale. Tym punktem zwrotnym było powstanie cywilizacji chrześcijańskiej stworzonej przez chrześcijańską religię. Nic nie zniszczy świętego trójkąta rodziny, a nawet wiara chrześcijańska, najbardziej zdumiewająca rewolucja, jaka kiedykolwiek wydarzyła się w umyśle, w pewnym sensie jedynie odwróciła ten trójkąt do góry nogami. W jej mistycznym lustrze kolejność została odwrócona, a do ludzkiej rodziny ojca, matki i dziecka została dodana święta rodzina dziecka, matki i ojca.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Hawley Harvey Crippen (1862–1910) – amerykański lekarz homeopata skazany na śmierć za otrucie żony.

(2) Eugene Aram (1704–1759) – nauczyciel i filolog powieszony za morderstwo.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Zabobon rozwodu.