Zabobon rozwodu. Rozdział ósmy. Perspektywa rozwodu

Argumentacja za rozwodami łączy w sobie wszystkie zalety posiadania dwóch rzeczy na raz i wyciągania tego samego wniosku z tego, co białe i co czarne. Jakiekolwiek są praktyczne skutki tego programu, to wciąż można go usprawiedliwić w teorii. Jeśli jest niewiele rozwodów, pokazuje to, że nie należy się ich zbytnio obawiać. Jeśli jest ich wiele, pokazuje to, jak bardzo są potrzebne. Rzadkość rozwodów jest argumentem za rozwodami, a wielość rozwodów argumentem przeciw małżeństwu. Tak naprawdę gdybyśmy byli zmuszeni do rozważania tej alternatywy spekulatywnie, gdyby nie było żadnych konkretnych faktów, a jedynie abstrakcyjne prawdopodobieństwa, nie byłoby nam trudno uzasadnić naszego stanowiska. Abstrakcyjna wolność dopuszczana przez reformatorów jest najbliżej jak to możliwe anarchii i nie daje żadnej logicznej lub prawnej gwarancji godnej uwagi. Korzyści z ich reformy nie przypadają niewinnej stronie, ale stronie winnej, zwłaszcza jeśli jest ona wystarczająco winna. Wystarczy tylko dopuścić się porzucenia, by otrzymać nagrodę w postaci rozwodu. A jeśli wolno im przedstawiać jako typowe najstraszniejsze hipotetyczne przypadki nadużyć praw małżeńskich, to z pewnością nam wolno posłużyć się równie skrajnymi możliwościami nadużyć ich własnych praw rozwodowych. Jeśli w poszukiwaniu męża natrafiają tak często na niebezpiecznego szaleńca, to z pewnością możemy uprzejmie przedstawić im o wiele bardziej ludzką postać dżentelmena, który poślubia tyle kobiet, ile chce i pozbywa się ich tak często, jak mu się to podoba. Tak naprawdę jednak nie musimy dyskutować teoretycznie, ponieważ ten miły dżentelmen, o którym mowa, niewątpliwie istnieje w rzeczywistości. Nie jest rzecz jasna żadną nową postacią, jest bardzo często spotykanym typem drania. Nazywa się Lothario (1) lub Don Juan i często przedstawiany jest jako dość romantyczny drań. Nigdy nie dość powtarzać, że w reformie wprowadzającej rozwody chodzi o to, by ten drań był uważany nie tylko za romantycznego, ale i za szacownego. Nie ma się wyszaleć, a potem ustatkować, ale ustatkować się, by szaleć. Jego wybryki mają być uważane za grzeczne i nieszkodliwe, jeśli można tak powiedzieć, niemal za wybryki natury. Nie ma jednak potrzeby spekulować na temat tego, czy luźniejszy pogląd na rozwód zwycięży, bo już zwycięża. Gazety podchodzą ze zdumiewającą wesołością do tego, że setki tysięcy ludzkich rodzin zostaje rozbitych przez prawników, tak samo odnoszą się do nieskrywanego pośpiechu sędziów, którzy tego dokonują. Jest to wesołość przypominająca radość grabarza w mieście zdziesiątkowanym zarazą. Jednak od czasu do czasu w tym radosnym tańcu pojawiają się przebłyski paru szczegółów. Czasem sąd ogarnia chwilowa ciekawość co do przyczyn powszechnego łamania przysiąg i obietnic, jak gdyby tu i ówdzie można było dopatrzeć się jakichś powodów rujnowania podstawowej instytucji społecznej. Nikt, kto zauważa te szczegóły albo zastanawia się nad tymi powodami, nie może przez chwilę wątpić, że całe rzesze mężczyzn i kobiet po prostu korzystają z rozwodów w duchu wolnej miłości. Bardzo rzadko są ludźmi, którzy kiedyś doznali tragedii złego wyboru, a teraz triumfalnie dokonali właściwego. Prawie zawsze są ludźmi w sposób oczywisty wędrującymi z miejsca w miejsce, którzy swój następny dom porzucą tak samo, jak porzucili pierwszy. Ale jak się zdaje, bawi ich to, że mogą ponownie – jeśli to możliwe, w kościele – złożyć obietnicę, którą w praktyce już złamali i w którą w zasadzie niemal otwarcie nie wierzą.

W obliczu tej mody, będącej szaleńczym pędem, byłoby uzasadnionym spytać zwolenników rozwodów, jaki jest ich stosunek do dawnej monogamicznej etyki naszej cywilizacji oraz czy chcą ją zachować jako powszechną czy nie. Niestety nawet najbardziej szczerzy i jasno wysławiający się spośród nich używają języka, który pozostawia w tej sprawie pewne wątpliwości. Pan E. S. P. Haynes (2), jeden z najbardziej błyskotliwych i uczciwych polemistów po tamtej stronie, powiedział na przykład, że zgadza się ze mną co do ideału nierozerwalnego, a przynajmniej nierozerwanego małżeństwa. Pan Haynes jest jednym z niewielu miłośników rozwodów, którzy są również prawdziwymi miłośnikami demokracji i jestem pewien, że w praktyce oznacza to prawdziwą solidarność z rodziną, zwłaszcza ubogą. Niestety, od strony teoretycznej, słowo „ideał” dalekie jest od dokładności i otwiera możliwość dwóch niemal przeciwstawnych interpretacji. Wielu bowiem powie, że małżeństwo jest ideałem, tak jak wielu powie, że monastycyzm jest ideałem w sensie rady ewangelicznej. Z pewnością można by zachować w ten sposób ideał małżeński. Można by wskazywać na idącego ulicą człowieka jako na świętego tylko dlatego, że jest żonaty. Ludzie mogliby dostawać medale za monogamię albo umieszczać za swoim nazwiskiem litery na wzór V.C. lub D.D. (3), na przykład Ż.Ż. („Żyje ze swoją żoną”) albo J.N.R. („Jeszcze nie rozwiedziony”). Wjeżdżając do nieznanego miasta, moglibyśmy ujrzeć okazałą kolumnę wzniesioną ku uczczeniu pamięci żony, która nigdy nie uciekła z żołnierzem albo kapliczkę z obrazem historycznej postaci – mężczyzny, który oparł się pokusie naśladowania bohatera ballady z „New Witness” i nie uciekł z opiekunką do dzieci. Tego rodzaju artystyczna hagiologia byłaby dość zgodna z reformą pana Haynesa na rzecz rozwodów, z powtórnymi małżeństwami po trzech latach albo trzech godzinach. Byłaby również dość zgodna ze sformułowaniem pana Haynesa o zachowaniu ideału małżeństwa. Nie byłaby natomiast zgodna z całkowicie oczywistą, trwałą, świecką i społeczną użytecznością, którą przypisałem małżeństwu. Nie stwarza ona ani nie zachowuje naturalnej instytucji, normalnej dla całej społeczności, która równoważy bardziej sztuczną, a nawet bardziej arbitralną instytucję państwa – mniej naturalną, nawet jeśli równie konieczną. Nie broni dobrowolnego związku, ale każe ludziom ofiarować na wyłączność swoje życie, śmierć i lojalność bardziej represyjnej instytucji. Nie oznacza, w sensie w jakim próbowałem wyjaśnić, zasady wolności. Mówiąc krótko, nie czyni niczego, co pan Haynes szczególnie by sobie życzył. Jeśli bowiem ludzkość ma w spontaniczny sposób organizować się oddolnie, to konieczne jest, by ta organizacja była niemal tak powszechna jak oficjalna odgórna organizacja. Tyran musi mieć do czynienia nie z jedną, ale z wieloma rodzinami opierającymi się jego władzy; musi przekonać się, że ludzkość to nie pył atomów, ale zespolone wiernością bryły. A te ludzkie wspólnoty muszą wspierać nie tylko same siebie, ale siebie nawzajem. W tym sensie to, co niektórzy nazywają indywidualizmem, jest tak zbiorowe jak komunizm. To coś dla ochotników, ale ochotnicy muszą być żołnierzami. Jest to obrona zwykłych osób, ale zwykłe osoby muszą być zwykłymi żołnierzami. Rodzina musi być uznawana oraz rzeczywista; przede wszystkim musi być uznawana przez rodziny. Oczekiwać, że ktoś będzie cierpieć za jakąś rodzinę w oderwaniu od idei rodziny – czyli za coś incydentalnego, a nie instytucjonalnego – to słowna sofistyka będąca niemal grą słów. Podobnie nie możemy na przykład udowodnić moralnej siły chłopstwa, wskazując na jednego chłopa. Niemal równie dobrze moglibyśmy ukazać militarną siłę konnicy, wskazując na jednego konia.

Zakładam jednak, że zwolennicy rozwodów nie mają na myśli tego, że małżeństwo ma pozostać ideałem jedynie w sensie czegoś prawie niemożliwego. Nie mają na myśli tego, że wierny mąż ma być podziwiany jedynie jako fanatyk. Tym spośród nich, którzy są rozsądni, rzeczywiście chodzi o to, że osoba rozwiedziona ma być tolerowana jako niezwykle nieszczęśliwa, a nie, że osoba żyjąca w małżeństwie ma być podziwiana jako niezwykle święta i natchniona. O cokolwiek jednak im chodzi, dobrze by było, gdyby zdali sobie sprawę, co dokładnie robią; w tym przypadku chciałbym też, żeby powiedzieli mi, co widzą. Z pewnością widzą, że obecnie w Anglii, jak w przeszłości w wielu częściach Ameryki, ta nowa swoboda zaczyna być rozumiana w duchu anarchii, jak gdyby wyjątek miał być regułą, a raczej chyba brakiem reguły. Będzie to szczególnie widoczne, jeśli uświadomimy sobie, że efekt tego procesu jest kumulatywny, jak kula śniegu. Oczywistym skutkiem niefrasobliwych rozwodów będą niefrasobliwe małżeństwa. Jeśli ludzie będą mogli rozstać się bez żadnego powodu, to tym łatwiej będzie im bez żadnego powodu się związać. Mężczyzna może całkiem jasno przewidywać, że zmysłowe zauroczenie będzie chwilowe i pocieszać się myślą, że równie chwilowy będzie związek. Nie ma żadnego szczególnego powodu, dla którego miałby dokładnie nie wyliczyć, że da radę znosić charakter konkretnej kobiety przez dziesięć miesięcy albo że jej repertuar piosenek salonowych wyczerpie się po dwóch latach. Stary dowcip o wyborze żony pod kątem mebli albo mody może w całkiem logiczny sposób powrócić z nową powagą; nowa religia okaże się w zasadzie powrotem starego dowcipu. Mężczyzna może całkiem konsekwentnie uważać jakąś kobietę za pasującą do okresu, w którym modne są zwężane spódnice, a niepasującą do okresu zagrożonego powrotem krynolin. Są to dość dziwaczne rojenia, ale wcale nie bardziej dziwaczne niż wiele faktów ze spraw rozwodowych wnoszonych do sądów. A najbardziej dziwacznym faktem jest przyzwolenie na powszechną i rzucającą się w oczy zmowę. Zmowa stała się nie tyle bezprawnym wybiegiem, ile prawną fikcją, a nawet prawną instytucją, jak to wspaniale w satyryczny sposób ukazał pan Somerset Maugham w błyskotliwej sztuce Home and Beauty. Fakt ten uzmysłowił społeczeństwu człowiek, który liczył na rozbrojenie satyry szczerością. Pułkownik Wedgewood (4) zasłużył na wieczny szacunek tych wszystkich, którzy mają nadzieję, że swobody obywatelskie znajdą jeszcze obrońców pośród parlamentarnej korupcji. Jest jednym z niewielu żyjących ludzi, którzy wykazali się zarówno militarną jak i polityczną odwagą, odwagą pola bitwy i odwagą forum. Niewątpliwie wykazał się też trzecim typem odwagi cywilnej, przyznając się do absurdalnego kroku, który tylu innych z zadowoleniem akceptuje i podejmuje. To rzeczywiście obłęd i farsa, że dobry człowiek musi lub uważa, że musi, udawać, że popełnia grzech. Niektórzy z rozwodowych moralistów wyciągają chyba z tego wniosek, że powinien on rzeczywiście popełnić ten grzech. Być może zdają sobie jednak sprawę, że są tacy, którzy się z nimi nie zgadzają.

Ten ostatni fakt jest kolejnym krokiem na drodze spekulatywnego postępu nowej moralności. Zwolennicy rozwodów zapewne dobrze wiedzą, że współczesna cywilizacja wciąż zawiera silne elementy, niepozbawione inteligencji i z pewnością energii, które nie zaakceptują nowej szacowności jako namiastki dawnej religijnej przysięgi. Kościół rzymskokatolicki, anglikańskie skrzydło anglokatolickie, konserwatywne chłopstwo i spora część zwykłych ludzi będą uważać rozwody i powtórne małżeństwa za zwykłą nieodpowiedzialność. W rezultacie mogą pojawić się dwa różne standardy w zwyczajnej moralności, a nawet w zwyczajnym społeczeństwie. Zamiast dawnego rozróżnienia pomiędzy żyjącymi w małżeństwie i bezżennymi, wprowadzone będzie rozróżnienie pomiędzy żyjącymi w małżeństwie a żyjącymi w prawdziwym małżeństwie. Społeczeństwo może nawet podzielić się na dwa społeczeństwa, co byłoby niebezpiecznie bliskie słynnemu przesadzonemu stwierdzeniu Disraeliego o Anglii podzielonej na dwa narody. Jednak bez względu na to, czy Anglia jest tak rzeczywiście podzielona czy nie, to uwaga o dwóch narodach jest tutaj rzeczywiście na miejscu jako ostrzeżenie. Być może powinniśmy z największą powagą i niepewnością spojrzeć w ten sposób na przyszłość naszego kraju.

Anarchia nie może przetrwać i przetrwać nie mogą również anarchiczne wspólnoty. Zwykła samowola nie może żyć, ale może zniszczyć życie. Narody tej ziemi zawsze powracają do normalności i solidarności, ale te, które powracają jako pierwsze, są narodami, które przeżywają. My Anglicy nie możemy pozwolić sobie, by nasze społeczne instytucje rozpadły się na kawałki, jak gdyby ten dawny i szlachetny kraj był jakąś efemeryczną kolonią. Nie możemy pozwolić sobie na to ze względu na inne kraje. Otaczają nas energiczne narody zakorzenione głównie w chłopskich czy też niezmiennych ideałach; mam na myśli zwłaszcza Francję i Irlandię. Wiem, że wstrętna i wstrętnie niedemokratyczna parlamentarna klika, która niszczy Francję tak jak i Anglię, została przekonana lub przekupiona przez Żyda o nazwisku Naquet (5), by uchwalić prymitywne prawo legalizujące rozwody, pełne nienawiści wobec chrześcijaństwa. Ale tylko bardzo powierzchowny krytyk Francji może nie wiedzieć, że francuski parlamentaryzm jest powierzchowny. Naród francuski jako całość, najbardziej przyzwoity naród świata, z pewnością będzie dalej żył według dawnych rodzinnych standardów. Kiedy Francuzi nie są chrześcijanami, są poganami; poganami, którzy czcili domowe bóstwa. Może się to na przykład wydać dziwne, że naczelnym ideałem ateisty takiego jak pan Clemenceau jest pobożność, czyli pietas. Ale żeby to zrozumieć, wystarczy znać trochę łaciny – i trochę francuskiego.

Jeszcze niedawno, jak dobrze wiem, gdyby ktoś przedstawiał stare religijne i chłopskie wspólnoty jako wzór lub zagrożenie, brzmiałoby to bardzo dziwnie. Uważano to za dziwne w czasach, kiedy wraz z przyjaciółmi jako pierwsi to mówiliśmy; w czasach mojej młodości, kiedy republikę Francji i religię Irlandii uważano za równie śmieszne i dekadenckie. Ale od tego czasu wiele się wydarzyło i dzisiaj nie będzie łatwo przekonać nawet czytelników gazet, że Foch jest głupcem dlatego, że jest Francuzem albo dlatego, że jest katolikiem. Dawna tradycja, nawet w najmniej modnych formach, znalazła obrońców w najmniej spodziewanych kręgach. Zaledwie kilka dni temu dr Saleeby (6), wybitny naukowy krytyk, który uczynił siebie szczególnym orędownikiem wszelkiego wychowania i organizacji zwanej nauką o społeczeństwie, zaskoczył zarówno swoich przyjaciół jak i wrogów, mówiąc, że rodziny chłopskie w zachodniej Irlandii są o wiele bardziej zadowolone i udane niż te, o których rozmyśla cała dobroczynna socjologia Bradforda (7). Dał świadectwo z całkowicie racjonalistycznego, a nawet materialistycznego punktu widzenia. Co więcej, w swoim racjonalizmie posunął się tak daleko, że uznał wyższość Roscommon (8), ponieważ tamtejsze kobiety wciąż są ssakami. Ktoś o bardziej tradycyjnej umysłowości zadowoliłby się stwierdzeniem, że są one wciąż matkami. Legendy i liryka ludzkości zapewne nie zyskają wiele na jakości, jeśli słowo „matka” zastąpimy słowem „ssak”, ale prawda, o której zaświadczył dr Saleeby jest tym bardziej intrygująca, że dla niego jest materialistyczna, a nie mistyczna. Zwykłą biologiczną korzyść, jak również inne korzyści, odnieśli ci, dla których owa prawda była prawdą, a była ona tym bardziej instynktowna i automatyczna tam, gdzie była tradycją. Miejsce, gdzie matki są wciąż czymś więcej niż ssakami, jest jedynym miejscem, gdzie wciąż są ssakami. Tam ludzie wciąż są zdrowymi zwierzętami, na tyle zdrowymi, że uderzą tego, kto nazwie ich zwierzętami. Posługuję się tutaj argumentacją racjonalistyczną, a nie religijną. Ale nie będzie niedorzecznością zauważyć, że materialistyczne korzyści odnoszą tak naprawdę ci, którzy najbardziej odrzucają materializm. To pojedyncze świadectwo jest tylko jednym z tysiąca podobnych, które przekonają każdego, kto ma wyczucie społecznej atmosfery, że czasy chłopstwa nie przeminęły, a raczej nadchodzą. To bardziej skomplikowane rodzaje społeczeństw są obecnie uwikłane w swoje własne komplikacje. Co ciekawe, ci, którzy mówią nam, posługując się monotonną metaforą, że nie możemy cofnąć zegara, chyba nie zdają sobie sprawy, że ich własny zegar się zatrzymał. A nie ma nic bardziej beznadziejnego niż mechanizm, który przestał działać. Maszyna sama się nie naprawi, potrzeba do tego człowieka, a przyszłość należy do tych, którzy potrafią tworzyć żywe prawa dla ludzi, a nie martwe prawa dla maszyn. Tych żywych praw nie znajdziemy w głupkowatym wielkomiejskim sceptycyzmie, który zajmuje się rozbijaniem tego, czego nie potrafi zanalizować. Podstawowe prawa ludzkie można odnaleźć w niezmiennym życiu ludzi, w tym, co było powszechne w każdym czasie i miejscu, a co w najwyższej cywilizacji osiągnęło przemianę podobną do tej, o której mówi Boska opowieść z Kany Galilejskiej. Wiemy, że wielu krytyków tej historii twierdzi, że jej elementy nie są wieczne, ale tak naprawdę, to owi krytycy nie są wieczni. Od początku ludzkość nękało stado wściekłych psów herezji, ale zawsze to psy padały. Wiemy, że istnieje szkoła pedantów, którzy w historii z Kany Galilejskiej nie pochwalają wina, a obecnie być może szkoła pedantów, którzy nie pochwalają w niej wesela. Można by powiedzieć, że są oni uprzedzeni wobec ziemskich elementów tak samo jak – lub bardziej niż – wobec niebiańskich elementów. To nie nadprzyrodzoność wzbudza w nich odrazę, ale natura. A ci z nas, którzy widzą, jak wszystkie normalne zasady i relacje ludzkie są wykorzeniane przez ślepe spekulacje – jak gdyby były nienormalnymi nadużyciami i niemal wypadkami – zrozumieją, dlaczego ludzie szukali tego, co Boskie, gdy chcieli ocalić to, co ludzkie. Będą wiedzieć, dlaczego zdrowy rozsądek, wypędzony z jakiejś akademii chwilowych mód, prowadzonej na wzór luksusowego zakładu dla obłąkanych, wiek po wieku znajdował schronienie w normalności sakramentu.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Postać z dramatu The Fair Penitent Nicholasa Rowe’a (1674– 1718).

(2) E. S. P. Haynes (1877–1949) – pisarz i prawnik.

(3) V.C. – skrót umieszczany za nazwiskiem osoby wyróżnionej Krzyżem Wiktorii, najwyższym odznaczeniem wojennym Imperium Brytyjskiego; D.D. – skrót umieszczany za nazwiskiem doktora teologii.

(4) Pułkownik Josiah Wedgwood, pierwszy baron Wedgwood (1872–1943) – polityk z Partii Liberalnej i Partii Pracy; po opuszczeniu przez żonę w 1913 roku przyznał się do zdrady małżeńskiej oraz do porzucenia żony i dzieci, mimo że nie popełnił żadnego z tych czynów. Prawdę wyjawił po orzeczeniu rozwodu w 1919 roku.

(5) Alfred Naquet (1834–1916) doprowadził do zalegalizowania rozwodów we Francji w 1886 roku.

(6) Caleb Saleeby (1878–1940) – lekarz, pisarz i dziennikarz, znany orędownik eugeniki.

(7) Być może chodzi o sir Edwarda R. Bradforda (1836–1911), oficera i komendanta policji londyńskiej.

(8) Hrabstwo w Irlandii.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Zabobon rozwodu.