Zabobon rozwodu. Rozdział dziewiąty. Zakończenie

Jest to pamflet, nie książka, a autor pamfletu zajmuje się nie tylko rzeczami przemijającymi, ale na ogół rzeczami, co do których ma nadzieję, że przeminą. W tym sensie celem pamfletu jest to, by jak najprędzej stał się nieaktualny. Przetrwa tylko wówczas, gdy nie odniesie skutku. Skuteczne pamflety są z konieczności nudne i chociaż nie mam wielkich nadziei co do skuteczności niniejszego, to zapewne i tak jest on nudny. Jego celem jest zwrócenie uwagi na pewne chwilowe współczesne hasła i porównanie ich z pewnymi wciąż powracającymi potrzebami ludzkości, a zwłaszcza z potrzebą jakiejś spontanicznej społecznej struktury, bardziej wolnej od państwa. Gdybym pisał dzieło literackie, mające ambicje trwałości, mógłbym zagłębić się w to zagadnienie i wspomnieć o filozofii bądź religii małżeństwa oraz filozofii bądź religii wszystkich tych dość nieodpowiedzialnych od nich odstępstw. Być może kiedyś napiszę coś o duchowym lub psychologicznym sporze pomiędzy wiarą a modami.

Kończąc, w tym miejscu powiem jedynie, że moim zdaniem uniwersalnym błędem jest tu bycie uniwersalnym. W pewnym sensie kochać wszystkich jest dla człowieka możliwe, choć pewnie heroiczne, i dlatego całkiem dobrym wstępem będzie ćwiczenie się w kochaniu kogoś. Ale błąd, który mam na myśli polega na tym, że ktoś nie zadowala się kochaniem wszystkich, ale tak naprawdę chce być wszystkimi. Chce przejść sto dróg jednocześnie, spać jednocześnie w stu domach, przeżyć jednocześnie sto żyć. Wykonanie czegoś takiego w wyobraźni jest czasem wizją sztuki lub poezji, ale próba wprowadzenia tego do sztuki życia oznacza nie tylko anarchię, ale bierność. Nawet w sztuce może to być jedynie pierwsza wskazówka, ale nie ostateczne spełnienie. Człowiek nie może rzeźbić jednocześnie w brązie i marmurze albo równocześnie grać na organach i skrzypcach. Uniwersalna wizja bycia takim Briareusem jest absurdalnym koszmarem, nawet w świecie wyobraźni; w społeczeństwie zaś prowadzi do zwykłego nihilizmu. Gdyby ktoś miał sto domów, to wciąż byłoby więcej domów niż dni, w których mógłby o nich marzyć; gdyby ktoś miał sto żon, wciąż byłoby więcej kobiet niż kiedykolwiek byłby w stanie poznać. Byłby szalonym sułtanem, zazdrosnym o cały rodzaj ludzki, a nawet o zmarłych i nienarodzonych. Sądzę, że pod sztuką i filozofią naszych czasów kryje się w dużym stopniu ta bezkresna ambicja i ten chorobliwy głód; a ponieważ zaledwie wspominam teraz o rzeczach, które trzeba by potraktować znacznie dogłębniej, zgodzę się, że zrywanie tego starożytnego dachu ludzkości jest prawdopodobnie jedynie częścią bezkresnej i jałowej ekspansji.

W ostatnim rozdziale zapytałem, czego naprawdę się spodziewają dla siebie lub swoich dzieci ci, którzy najbardziej zapamiętale puścili się w taniec rozwodu, dziwaczny jak taniec śmierci. Myślę, że ostatecznie odpowiedź jest taka, że spodziewają się niemożliwego, to znaczy uniwersalności. Nie chcą gwiazdki z nieba, co jest konkretnym, a przez to dającym się uzasadnić pragnieniem. Chcą świata, a gdyby go dostali, chcieliby innego. Tak naprawdę, chcieliby spróbować każdej sytuacji, nie w wyobraźni, ale w rzeczywistości. Nie potrafią jednak z żadnej zrezygnować i dlatego nie mogą na żadną się zdecydować. O ile na tym polega współczesna atmosfera, to jest ona tak śmiercionośna, że już martwa. Wszędzie, zarówno w sztuce, etyce, poezji i polityce, absolutnie potrzebny jest wybór – twórcza moc woli i umysłu. Bez tego samoograniczenia nie powstanie nic żywego.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Zabobon rozwodu.