Zabobon rozwodu. Rozdział czwarty

Wspominałem już kiedyś o sławnym lub niesławnym rojaliście, który zaproponował, by ludzie jedli trawę; być może była to niefortunna wypowiedź w ustach rojalisty, ponieważ, jak zapisano, ową dietę stosowała jedynie pewna osoba z rodu królewskiego.

W tym rozwiązaniu była jednak prostota godna sułtana lub nawet dzikiego wodza. Tę właśnie nutkę autokratycznej naiwności wskazywałem w reformach społecznych naszych czasów, a zwłaszcza w reformie społecznej zwanej rozwodem. Chodzi mi bardziej o arbitralną metodę niż o anarchiczny skutek. Tak jak dawny tyran chciał zmienić jak największą liczbę ludzi w zjadaczy trawy (lub słomy), tak nowy tyran chce zmienić jak największą liczbę kobiet w słomiane wdowy. Niemniej jednak – by urozmaicić legendarną symbolikę – królowi w tej bajce nigdy chyba nie przychodzi do głowy, że złota korona na jego głowie jest mniej świętą i trwałą ozdobą niż złoty pierścionek na palcu kobiety. Tę zmianę osiąga się dzięki doraźnym, a nawet potajemnym rządom, które obecnie musimy znosić; już samo w sobie byłoby to pierwszym przeciwko niej argumentem, nawet gdyby była ona wyzwoleniem. Jest ona jednak tylko pozornym wyzwoleniem. Nie będę podejmował się przedstawiania szczegółowych argumentów za rozwodem, co mogą zrobić inni, ale kończąc, wspomnę z grubsza o tym, jak w praktyce obecnie się go uzasadnia. Podzielę te argumenty na cztery kategorie, zwracając jedynie uwagę czytelnika na to, że wszystkie one mają jedną wspólną cechę – każdego z nich używa się również do uzasadnienia wszystkich tych społecznych reform, które zwykli ludzie nazywają już niewolnictwem.

Po pierwsze, bardzo typowe dla tych ostatnich praktycznych propozycji jest to, że dotyczą tych, którzy już się rozstali i kroków, jakie muszą podjąć, aby się rozwieść. Nasze społeczeństwo przenika dziś pewna atmosfera przyzwolenia na to, by wyjątek zmienił regułę; by emigrant obalił patriotyzm, sierota zniosła rodzicielstwo, a nawet wdowa lub, jak w tym przypadku słomiana wdowa, zniszczyła status żony. Pewien symbol tej tendencji widać w tym tajemniczym i nieszczęsnym wędrownym narodzie, któremu pozwolono zmienić tak wiele rzeczy, od krucjaty w Rosji po chatę w South Bucks. Słyszymy, że mamy traktować Żyda tułacza jak pielgrzyma, chociaż chrześcijanina tułacza wciąż traktujemy jak włóczęgę. A jednak ten drugi przynajmniej stara się dotrzeć do domu, jak Ulisses, podczas gdy pierwszy, przeciwnie, raczej ucieka od domu jak Kain. Ten, który jest odrębny, niezadowolony, nieokreślony i pośredni wszędzie jest traktowany jako pretekst do zmieniania tego, co wspólne, zbiorowe, tradycyjne i powszechne. A zmiana ta jest zawsze na gorsze. Syrena nigdy nie staje się bardziej kobieca, a jedynie bardziej rybia. Centaur nigdy nie staje się bardziej męski, a jedynie bardziej koński. Żyd tak naprawdę nie może umiędzynarodowić krajów chrześcijańskich, może je tylko wynarodowić. Proletariuszowi nie jest łatwo zostać drobnym właścicielem, o wiele łatwiej jest mu zostać niewolnikiem. Podobnie nieszczęsnego człowieka, który nie może znieść kobiety, którą wybrał sobie spośród wszystkich kobiet świata, nie zachęca się do tego, żeby do niej powrócił i ją znosił, ale żeby wybrał sobie inną kobietę, którą po jakimś czasie być może również przestanie znosić. We wszystkich tych przypadkach argument jest ten sam: że człowiek w stanie pośrednim jest nieszczęśliwy. Możliwe, że jest nieszczęśliwy, bo jest nienormalny. Chodzi jednak o to, że pozwala mu się rozluźnić powszechną więź, która utrzymywała miliony innych w normalności. Ponieważ sam wpadł w dół, pozwala mu się kopać w nim jak królikowi i podkopać całą okolicę.

Jak zawsze w przypadku takich prymitywnych eksperymentów, mamy argument zaczerpnięty z przykładu innych krajów, a zwłaszcza nowych krajów. Tak oto eugenicy mówią mi z powagą, że w Ameryce przeprowadzono bardzo udane eksperymenty eugeniczne. Zachowują oni tę niewzruszoną powagę (nie chcąc wierzyć w moją), kiedy mówię im, że jeden z tych amerykańskich eksperymentów eugenicznych to doświadczenie chemiczne polegające na zmianie czarnego człowieka w postać alotropową – biały popiół. Jest to rzeczywiście nadzwyczaj eugeniczny eksperyment, bo jego głównym celem jest zniechęcanie do krzyżowania ras, które nie jest pożądane. Ale mnie nie podoba się ten amerykański eksperyment, choćby nie wiem jak był amerykański; ufam też i wierzę, że wcale nie jest typowo amerykański. Stanowi, jak sądzę, tylko jeden element tej wielkiej i złożonej demokracji. Towarzyszą mu inne złe elementy i wcale nie dziwi mnie, że te same środowiska społeczne, które dopuszczają palenie żywcem istot ludzkich, dopuszczają też wzniosłą naukę zwaną eugeniką. Tak samo jest w pomniejszej sprawie ustawodawstwa dotyczącego alkoholu; podobno jacyś dość prostaccy Amerykanie ustanowili prohibicję, którą teraz próbują obejść. Podobno wprowadzili też prawo zezwalające na rozwody, które teraz próbują uchylić. Przynajmniej w przypadku rozwodu argument oparty na dawnych precedensach obrócił się druzgocąco przeciwko sobie samemu. Obecnie w Ameryce trwa już kampania na rzecz ograniczenia rozwodów, podczas gdy w tym samym czasie w Anglii trwa kampania na rzecz zwiększenia ich liczby.

Co więcej, kiedy opiera się argument za rozwodami na potrzebie zwiększenia liczby ludności, dobrze by było, gdyby ci, którzy go wysuwają, zdali sobie sprawę, dokąd może on ich zaprowadzić. Niezmiernie wątpliwe jest to, czy wzrost liczby ludności jest jednym z dobrodziejstw rozwodów, ale nie ulega wątpliwości, że jest jednym z dobrodziejstw poligamii. W Niemczech używa się go już jako argumentu za poligamią. Ale samo słowo „ludność” każe nam spojrzeć dalej niż Niemcy, na coś jeszcze bardziej odległego i odrażającego. Sam wzrost liczby ludności w połączeniu z pewnego rodzaju poligamiczną anarchią nie wyda się praktycznym ideałem nikomu, kto zastanowi się nad tym, jak konsekwentnie Europa przewodziła ludzkości w obliczu chaotycznych miriad Azji. Gdyby liczba ludności była główną miarą postępu i sprawności, to Chiny już dawno okazałyby się najbardziej postępowym i sprawnym państwem. De Quincey (1) podsumował całą tę sytuację w zdaniu, które jest być może bardziej sugestywne, a nawet przerażające niż wszystkie widoki orientalnej architektury i wizje wywołane opium, pośrodku których się ono pojawia: „Człowiek jest w tych regionach chwastem”. Wielu Europejczyków, obawiając się o ogród świata, wyobrażało sobie, że na skutek jakiejś przyszłej katastrofy te chwasty mogą zagłuszyć ogrodowe kwiaty. Ale żadni Europejczycy nigdy nie chcieli, żeby kwiaty upodobniły się do chwastów. Nawet gdyby prawdą było to, że rozluźnienie węzła małżeńskiego powoduje siłą rzeczy wzrost liczby ludności, nawet gdyby nie przeczyły temu fakty z wielu krajów, to wciąż mielibyśmy mocne historyczne podstawy do tego, by odrzucić to rozumowanie. Wciąż odnosilibyśmy się podejrzliwie do paradoksu polegającego na propagowaniu dużych rodzin poprzez zniesienie rodziny.

Kończąc, chcę zauważyć, że częścią obrony nowego projektu prawa dotyczącego rozwodów jest to, że nawet jego obrońcy uznali zasadę, na której się opiera, za zbyt prostą. Słyszałem, że dodali nowe zapisy, które ją modyfikują. Polegają one z grubsza na tym, że po pierwsze mężczyzna będzie odpowiedzialny za zapłacenie pieniędzy żonie, którą opuszcza, a po drugie, że cała sprawa będzie jeszcze raz przedstawiona w jakiś sposób jakiemuś sędziemu. Interesuje mnie w tym momencie jedynie to, że ta rozbrajająca ufność – pokładana w książeczce czekowej i w prawniku – w charakterystyczny sposób trąci wizją społeczeństwa, którą odrzucamy. Większość modnych reformatorów małżeństwa byłaby nieco zaszokowana sugestią, że jakaś biedna, starsza sprzątaczka może odmówić przyjęcia takich pieniędzy albo że dobry i życzliwy sędzia może nie mieć prawa do dawania takich rad. Reformatorzy małżeństwa są bowiem wielce przyzwoitymi ludźmi – z pewnymi zacnymi wyjątkami – i nic tak nie pasuje do ich dość wygodnej rutynowej przyzwoitości jak sugestia, że na zdradę najlepsze jest odszkodowanie, panowie, wysokie odszkodowanie, jak mówił pan Buzfuz (2); albo że najlepszym lekarstwem na tragedię jest duchowy arbitraż pana Nupkinsa (3).

Do tego pobieżnego zarysu należy dodać jedno wyjaśnienie. Celowo pominąłem najwznioślejszy aspekt małżeństwa i argument za nim, zgodnie z którym jest ono Boską instytucją; a to z tego logicznego powodu, że ci, którzy w to wierzą, nie będą wierzyć w rozwód, a ja dyskutuję z tymi, którzy w rozwód wierzą. Nie proszę ich, by zgodzili się, że moja lub jakaś inna religia jest wartościowa; chciałbym też, żeby tak często nie prosili mnie, bym zgodził się, że wartościowe jest ich nic nie warte, nikczemne i plutokratyczne współczesne społeczeństwo. Gdyby jednak można było wykazać, a jak sądzę można, że rozległa perspektywa historyczna i długie doświadczenie polityczne mogą wreszcie dostarczyć solidnych naukowych dowodów na żywotną konieczność przysięgi małżeńskiej, to nie wiem, jaki większy hołd można oddać religii, która od samego początku była płomienną afirmacją tego, co najbardziej współcześni oświeceni odkrywają powoli na samym końcu.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Thomas de Quincey (1785–1859) – eseista i krytyk, znany głównie z Wyznań angielskiego opiumisty, w których opisywał swoje wizje wywołane opium.

(2) Adwokat z powieści Klub Pickwicka Dickensa; umiejętnie manipulując materiałem dowodowym, doprowadza do niesłusznego skazania tytułowego bohatera za rzekome niedotrzymanie obietnicy małżeństwa.

(3) Nieudolny sędzia pokoju z Klubu Pickwicka.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Zabobon rozwodu.