Wyznania konwertyty. Rozdział szósty

Rozważając to rozumowo, moje trudności wyglądały w zarysie następująco – argumenty, które szczególnie u mnie przeważyły, wymieniłem w niewielkiej broszurze, opublikowanej krótko po moim podporządkowaniu się Rzymowi – przed październikiem ubiegłego roku w szczególności te właśnie kwestie studiowałem stale i tak często, jak tylko miałem okazję. Raz jeszcze oddałem się całkowicie studiom i modlitwie.

Po pierwsze, istniała ogólna, i – jak mogę ją nazwać – idealna koncepcja Bożego planu. Po drugie – istniały rzeczywiste realne fakty o mnie w świecie. Pozwólcie mi zająć się najpierw drugą kwestią, ponieważ była chronologicznie pierwsza, chociaż nie pierwsza co do ważności dla mojego umysłu. Fakty przedstawiały się następująco.

Przyjąłem chrześcijaństwo jako Objawienie Boga. To był mój aksjomat, którego nie zamierzam teraz bronić. Przyjąłem też Biblię jako inspirowany i zagwarantowany przez Boga zapis faktów tego Objawienia. Ale dostrzegłem też, jak już wyjaśniłem, potrzebę istnienia Kościoła Nauczającego, który by chronił i objaśniał prawdy chrześcijaństwa każdemu nowemu pokoleniu. Jedynie martwej religii wystarczają pisane dokumenty. Żywa religia musi być zdolna dostosowywać się do zmiennego środowiska bez utraty swej tożsamości. Zatem jedna rzecz jest absolutnie pewna – jeśli chrześcijaństwo stanowi, jak wierzę, prawdziwe Objawienie, Kościół Nauczający musi, tak czy inaczej, znać własną opinię względem skarbu, powierzonego jego opiece i musi doskonale orientować się w tych sprawach, od których zależy zbawienie jego dzieci. Kościół może być niezdecydowany i zezwalać na różne poglądy w kwestiach czysto spekulatywnych. Może na przykład pozwalać swoim teologom bez końca spierać się przez stulecia, co do sposobów działania Boga, najlepszych terminów filozoficznych dla objaśniania tajemnic, albo co do dokładnych granic jakiejś władzy Kościoła i sposobów jej realizowania. Ale w sprawach, które bezpośrednio i praktycznie wpływają na dusze – takich jak fakt łaski, jej kanały, rzeczy konieczne do zbawienia i inne – Kościół musi nie tylko znać własną opinię, ale musi też nieustannie ją wypowiadać i tak samo nieustannie uciszać tych, którzy by ją zaciemniali lub błędnie interpretowali.

We wspólnocie, w której się znajdowałem, tak nie było.

Byłem „urzędnikiem” Kościoła, który wydawał się nie znać własnego zdania, nawet w kwestiach bezpośrednio związanych ze zbawieniem duszy. Było moim obowiązkiem głosić oraz praktykować system zbawienia, który Bóg dał poprzez życie i śmierć Jezusa Chrystusa i ten system, jak świetnie wiedziałem, był sakramentalny. Jednak kiedy rozglądałem się za wyraźnym twierdzeniem, dotyczącym tego systemu, nie znajdowałem go. To prawda, że wiele jednostek nauczało tego, co ja i przyjmowało to, co ja. Istniały stowarzyszenia, do których należałem, Unia Kościoła Angielskiego oraz Bractwo Najświętszego Sakramentu, które były praktycznie niezachwiane w tych kwestiach. Ale nie można powiedzieć, żeby władze mojego Kościoła wyrażały się równie jasno. Weźmy pojedynczą, istotną sprawę – doktrynę sakramentu pokuty. Naprawdę nie wiedziałem, czy dopuszczalne jest nauczanie, że normalnie stanowi on podstawę do odpuszczenia grzechu śmiertelnego, czy też nie. Praktycznie wszyscy biskupi go negowali, a kilku z nich negowało całkowicie moc absolucji. Jednak nawet przyjmując, że moje poglądy były akceptowane – choć nie w żaden autorytatywny sposób – fakt, że dopuszczano także poglądy z nimi sprzeczne, dowodził, iż moje stanowisko nie było powszechnie zalecane. W najlepszym razie, przekazywałem moją prywatną opinię na temat, który oficjalnie wciąż był niezdefiniowany. Nauczałem, jako czegoś pewnego, tego, co oficjalnie było niepewne. Im wyraźniej to widziałem, tym coraz bardziej niemożliwe stawało się twierdzenie, iż Kościół anglikański wymaga spowiedzi sakramentalnej.

Sposób, w jaki wielu duchownych ucieka od tego dylematu, jest bardzo prosty. Odwołują się oni nie do żywego głosu Kościoła anglikańskiego, ale do spisanych zbiorów formuł i wyjaśniają te formuły zgodnie z własnymi poglądami. Stwierdziłem jednak, że trudno robić to szczerze, ponieważ zacząłem dostrzegać, iż zbiór spisanych formuł nigdy nie może pełnić roli decydującej w Kościele, gdzie te formuły mogą mieć więcej niż jedno znaczenie (jak to niewątpliwie ma miejsce), natomiast władze nie tylko nie zadecydują, które znaczenie jest prawdziwe, ale faktycznie będą tolerować znaczenia, które się wzajemnie wykluczają. Zaczynałem coraz wyraźniej widzieć absolutną potrzebę istnienia żyjącego autorytetu, który może stale przemawiać, kiedy nowe interpretacje jego dawnych słów „walczą o władzę”. Kościół, który odwołuje się wyłącznie do dawnych, spisanych słów, nie może być niczym innym, jak tylko – w najlepszym wypadku – społecznością antykwariuszy.

Oczywiście powiedziano mi, abym się zadowolił własną interpretacją, ale to było niemożliwe. Byłem zdania, że ponieważ moja interpretacja jest kwestionowana, nie mogę jej nauczać jako autorytatywnej. Stawiano mi za wzór dr Puseya, także pana Keble’a oraz innych. Stwierdziłem jednak, że nie mogę opierać się na autorytecie jednostek, jakkolwiek wybitnych, ponieważ są inne jednostki, równie wybitne, które popierają przeciwstawne poglądy. Jeden czy dwóch doradców powiedziało mi, że te sprawy są nieistotne, że absolutnie konieczne są jedynie główne fakty z chrześcijańskiego wyznania wiary i że w tych kwestiach świadectwo anglikańskie jest wystarczająco jasne. Moja odpowiedź brzmiała, iż te sprawy są najbardziej praktyczne ze wszystkich, bo dotyczą nie odległych propozycji teologicznych, ale rzeczywistych szczegółów życia chrześcijańskiego. Mogę mówić penitentom, że są zobowiązani wyspowiadać się ze swych ciężkich grzechów przed przystąpieniem do Komunii, czy też nie? To tylko jeden z wielu przykładów, ponieważ ze wszystkich stron pojawiały się te same pytania. Widziałem wokół mnie Kościół, który, nawet jeśli niezły w teorii, był nie do zniesienia w praktyce. Dziesiątki tysięcy jego dzieci żyły i umierały faktycznie nieświadome tego, co uważałem za katolicką Ewangelię – nieświadome nie w wyniku zwyczajnego zaniedbania, ale w wyniku celowych nauk ludzi, którzy byli pełnoprawnymi pastorami, tak samo, jak ja – również dziećmi tego Kościoła, które nie pragnęły niczego więcej, niż tylko poznać jego przykazania i być im posłusznym i które mogły wykorzystać ku temu każdą okazję.

Natomiast z drugiej strony był Kościół rzymski. Myślę, że przy różnych okazjach słyszałem wszystkie możliwe teoretyczne lub historyczne argumenty przeciw jego prawom. Ale w praktyce – nie było wątpliwości. Jego system działał. Mógł działać mechanicznie i w oparciu o zabobony, ale istniał. Pamiętam, w prywatnej rozmowie, porównanie konkurencyjnych systemów do dwóch płomieni, rozpalonych w różny sposób. System anglikański był jak człowiek przykładający zapałkę do rozgrzebanej sterty opału – tam, gdzie istniała osobista żarliwość i szczerość, płomień z pewnością wystrzelił, a dusze zostały ogrzane i oświecone, ale gdy usunąć osobisty wpływ lub prywatne „katolickie” poglądy poszczególnych duchownych, wszystko wracało do poprzedniego stanu. Natomiast w systemie rzymskim było zupełnie inaczej – mogło się zdarzyć rozprężenie i brak pobożności, ale w każdym razie ogień palił się całkowicie niezależnie od wpływu jednostkowego, ponieważ opał był porządnie ułożony. To, czy w swoich prywatnych poglądach ksiądz był czy nie był niedbały, leniwy, a nawet nieobowiązkowy, nie robiło zasadniczej różnicy. Jego trzódka wiedziała, co jest konieczne do zbawienia i jak to osiągnąć. Najmniejsze rzymskokatolickie dziecko wiedziało dokładnie, jak pojednać się z Bogiem i jak otrzymać Jego łaskę.

Po drugie, istniała kwestia samej katolickości. Teoria anglikańska – tak jak patrzyłem na nią z mniej prowincjonalnego punktu widzenia – po prostu wprawiała w zakłopotanie. Nie miałem pojęcia, kto jest prawowitym biskupem, powiedzmy, Zanzibaru. Sądzę, że to zależałoby głównie od kwestii, której wspólnocie, rzymskiej czy anglikańskiej, zdarzyłoby się pierwszej wylądować na afrykańskim wybrzeżu! Rzeczywiście, jurysdykcja jawiła mi się jako rodzaj pobożnego wyścigu. Co do Irlandii, doskonale wiedziałem, że jestem we wspólnocie z osobami, które, według moich osobistych poglądów, są po prostu heretykami, a nie jestem we wspólnocie z tymi, którzy wierzą – na tyle, na ile tyczy się to praktycznej religii – dokładnie w to samo, co ja. Z drugiej strony, rzymska teoria była samą prostotą. „Jestem we wspólnocie – mógł powiedzieć zwolennik Rzymu za św. Hieronimem – z Waszą Świątobliwością – to jest z Urzędem Piotrowym. Wiem, że na tej skale jest zbudowany Kościół”. Rzymska teoria działała, anglikańska – nie.

Jednak oczywiście niniejsze rozważania nie rozstrzygają tej kwestii. Nasz Pan, jak mi powiedziano, często przemawiał poprzez tajemnice. Wzbraniał się przed przecinaniem węzłów bezpośrednimi i prostymi odpowiedziami. Mogło być równie dobrze tak, że złota nić Jego Boskiego planu biegła obecnie przez gęstwiny i poszycie leśne i że ów wyraźny trakt był tylko pomnikiem ludzkiej niecierpliwości i braku wiary. W tych kwestiach zatem, chociaż usposabiały mnie w kierunku Kościoła katolickiego, konieczne były obszerne studia. Poza tym istniały inne, wypływające z nich punkty, które wymagały wyjaśnienia. Jak, na przykład, było możliwe, że dogmaty, które są wiążące obecnie, nie były takie sto lat temu? Co z Niepokalanym Poczęciem – które, jako kwestię prywatnej opinii, byłem całkowicie gotów zaakceptować – i z nieomylnością papieża? A wreszcie, po niezliczonych poszukiwaniach po omacku, zawsze pozostawała jeszcze dawna, wciąż powracająca sprawa tekstów Piotrowych i komentarzy patrystycznych do nich.

Zacząłem zatem rozumieć coraz bardziej nieodparcie, że z wielkich powikłań historii, filozofii, egzegezy, prawa naturalnego i innych – oraz de facto z każdego możliwego sposobu udzielania przez Boga wskazówek co do Jego woli – da się wyprowadzić dowody na prawie każdą teorię pod słońcem. Materiały, na podstawie których musiałem, będąc całkowicie niekompetentny, wydać osąd, były jak ogromny kalejdoskop barw. Mógłbym powiedzieć, że główny schemat jest czerwony, a reszta – nieistotna, albo że ten schemat jest niebieski, zielony, czy biały. Każdy człowiek, jak to postrzegałem, ma naturalną skłonność do jednej teorii i przejawia tendencję, aby ją wybierać. Z pewnością można było stworzyć prawo dla anglikanizmu, papiestwa, judaizmu, czy systemu kwakrów. Nad tym właśnie, niemal w rozpaczy, musiałem popracować. Jednak zaczął się z tego powoli wyłaniać pewien problem, a mianowicie, że sam intelekt może dowieść bardzo niewiele. Łamigłówka, którą Bóg mi podsunął, składała się z takich elementów, że do jej rozwiązania potrzeba było nie tylko głowy, ale i serca, wyobraźni, intuicji. W rzeczywistości cała natura człowieka musiała mieć z tym do czynienia. Nie dało się całkowicie uciec od naturalnej stronniczości, ale musiałem zrobić, co w mojej mocy. Musiałem odejść kawałek od sztalug i popatrzeć na sprawę w całości, a nie pochylać się nad nią z tyczką mierniczą i próbować sprawdzać nieuchwytną, eteryczną całość przy użyciu zaledwie jednej zdolności mojej natury. Jednak na początku zaledwie na wpół zdawałem sobie z tego sprawę, pogrążyłem się zatem ślepo w dezorientujący labirynt kontrowersji.

Muszę tu sporządzić kompletną listę dzieł, które przeczytałem w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy mojego anglikanizmu, za co z góry przepraszam. Pochłaniałem wszystko, co mogłem znaleźć, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Czytałem książki dr Gore’a, Salmona o nieomylności papieskiej, Richardsona, Puseya, Rydera, Littledale’a, Pullera, Darwella Stone’a, Percivala, Mortimera, Mallocka, Rivingtona. Studiowałem z uwagą rękopis wspaniałej książki na temat historii elżbietańskiej i zrobiłem obfite notatki. Przede wszystkim jednak czytałem O rozwoju doktryny chrześcijańskiej Newmana i odpowiedź Mozleya. Poszukiwałem także różnych kwestii u Ojców Kościoła, ale z pewnego rodzaju rozpaczą, ponieważ wiedziałem, że jestem całkowicie niekompetentny, aby rozstrzygnąć, gdzie ci wielcy myśliciele się nie zgadzali. Muszę wyznać, że byłem zdezorientowany i ogarnęła mnie beznadzieja. Czy nie było dla mnie lepiej zaprzestać tego nudnego poszukiwania i pozostać w spokoju tam, gdzie Boska Opatrzność mnie postawiła? Poza wszystkim, nastąpiło niezwykłe odrodzenie życia katolickiego w Kościele anglikańskim, a ja, z natury mojej pracy misyjnej, miałem ten szczególny przywilej, aby widzieć jego skutki. Czy nie byłby to rodzaj grzechu przeciw Duchowi Świętemu, gdybym odwrócił się plecami do widocznego, trwałego działania łaski, w poszukiwaniu tego, co mogło być niczym więcej, niż tylko olśniewającym złudzeniem?

cdn.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.