Wyznania konwertyty. Rozdział siódmy

Jednak stopniowo z hałaśliwego zbiorowiska idei i autorów wyłoniły się trzy rzeczy. Pierwsza była myśl. Mój przełożony przedkładał mi, że z pewnością grzeszę pychą, ryzykując przeciwstawienie mojej opinii poglądom takich ludzi, jak dr Pusey czy pan Keble – ludzi nieskończenie mnie przewyższających w dobroci, nauce i doświadczeniu. Dotarli oni we wszystkich tych kwestiach daleko głębiej niż ja mógłbym kiedykolwiek mieć nadzieję dojść i wyciągnęli wniosek, że roszczenia Rzymu są nieuprawnione oraz że Kościół anglikański jest, w każdym razie, częścią Kościoła Chrystusa. I wtedy nagle zdałem sobie jasno sprawę z tego, co przedtem tylko podejrzewałem. Mianowicie, jeśli Kościół Chrystusa jest tym, czym wierzyłem, że jest – Bożą drogą zbawienia – to niemożliwe, aby znalezienie go było kwestią bystrości czy uczoności. W takiej sytuacji zbawienie byłoby łatwiejsze dla mądrych i próżniaków, niż dla tępych i zapracowanych. Co się tyczy świętości ludzi takich, jak dr Pusey, mimo wszystko „Chrystus przyszedł na ten świat, aby zbawić grzeszników”. Dwa czy trzy teksty Pisma zapłonęły mi przed oczami. „Będzie tam droga czysta”, napisał Izajasz, „nie przejdzie nią nieczysty… wędrowcy, chociaż głupcy, nie zbłądzą na niej” (Iz 35, 8) (1). „Miasto położone na górze – powiedział nasz Zbawiciel – nie może się ukryć.” I znowu: „Jeśli… nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18, 3). A w innym miejscu: „Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom” (Łk 10, 21).

Nie potrafię opisać ulgi, jaką sprawiła mi ta myśl. Teraz zobaczyłem, że prawdziwe sedno problemu nie tkwiło w moich trudnościach intelektualnych i że nikt nie miał prawa mnie zniechęcać z tego powodu, że jestem nieskończenie gorszy od innych, a oni podjęli decyzję wbrew dowodom, które zaczęły mi się ukazywać jako prawdziwe. Jak to teraz widziałem, pokora i uczciwość motywu były daleko ważniejsze niż studia patrystyczne. Zacząłem zatem dążyć do nich i rzucać się ku Bogu bardziej niż kiedykolwiek. Odmawiałem, dzień po dniu, jeden z aktów pokory z Ćwiczeń Duchowych św. Ignacego. W rzeczywistości sądzę, że – w związku z gwałtownością reakcji – znalazłem się w niebezpieczeństwie powrotu do kwietyzmu.

Ale na ratunek przyszły mi dwie książki: O rozwoju doktryny chrześcijańskiej Newmana oraz Doctrine and Doctrinal Disruption Mallocka. Poza nimi na ostatnim etapie pomógł mi jeden z esejów ojca Carsona – ten dotyczący rozwoju Kościoła, poczynając od stanu embrionalnego do wieku dojrzałego. Być może był to właśnie ten sposób rozumowania, który w szczególny sposób rozwiązał moje trudności – na tyle, na ile jakieś rozumowanie w ogóle mogło to zrobić. Była wreszcie England and the Holy Sees Spencera Jonesa – znakomita książka napisana przez człowieka, który wciąż jest duchownym Kościoła anglikańskiego. Te książki, każda na swój sposób, nie tyle pomogły mi pójść bezpośrednio w kierunku wiary – ponieważ to kształtowało się niezależnie, zarówno od intelektualnych wysiłków, jak i od emocjonalnego przyciągania – co wpłynęły na przełamywanie, z jednej strony, określonych trudności, jakie stały między mną a Rzymem, a z drugiej – pozostałości teorii, które trzymały mnie przy Kościele anglikańskim. Zacząłem teraz wyraźnie dostrzegać pojawiające się, jak góry we mgle, zarysy tego, co w poprzednim rozdziale nazwałem ogólnym czy też idealnym obrazem dwóch wspólnot, które rościły sobie prawo do mojej wierności.

Najpierw był to ogólny widok Kościoła anglikańskiego i jego relacji do chrześcijaństwa, które, jak już powiedziałem, opierały się teraz w całości na teorii „Kościoła w rozproszeniu”. Książka pana Mallocka pierwsza zaprezentowała tę teorię z zupełną bezstronnością, a następnie obaliła ją całkowicie. Jak tylko skończyłem analizować jego podejście do tematu, odłożyłem książkę i ciężko odetchnąłem. Wiedziałem i powiedziałem o tym innym, że nie mam już nic więcej do powiedzenia po stronie anglikańskiej. Pozostała tylko jedna nadzieja, która była dla mnie, jak uważałem, niemożliwa do realizacji, a mianowicie, powrót do tego rodzaju pobożnego agnostycyzmu w kwestii Kościoła, jaki stanowi ucieczkę dla tak wielu duchownych anglikańskich w obecnych czasach. Teraz jednak sądzę, że gdyby inne książki, o których wspomniałem, równolegle nie ujawniły mi zarysu Kościoła katolickiego, z wszelkim prawdopodobieństwem popadłbym znowu w tenże agnostycyzm i pozostał tam, gdzie byłem, uspokajając się, jak to czyni wielu, refleksjami nad powikłaną historią Kościoła i pozytywnymi dowodami na to, że Bóg jednak niewątpliwie działa we wspólnocie anglikańskiej.

Nie potrzebuję opisywać szczegółowo argumentacji Mallocka. W skrócie była następująca. Teoria „Kościoła w rozproszeniu” jest stworzonym przez rytualistów fundamentem ich wiary, ale sam „Kościół w rozproszeniu” odrzuca tę teorię. Rzym, Moskwa i Canterbury, chociaż mogą zgadzać się co do innych kwestii, w tej się nie zgadzają. Tak więc autorytet, do którego czynimy odwołanie, bezwzględnie zaprzecza, że w ogóle jest autorytetem. Cała zatem sprawa jest złudna.

Prosiłem, zarówno przed, jak i po moim podporządkowaniu się Rzymowi, o odpowiedź na ten argument i nigdy żadnej nie otrzymałem. Pewien uczony i gorliwy anglikanin był jedynie w stanie powiedzieć, że jest to zbyt logiczne, aby było prawdziwe i że serce ma swoje powody, o których rozum nie ma pojęcia (2).

Zacząłem teraz zwracać się z większą nadzieją ku książkom konstruktywnym. W pracy Spencera Jonesa znalazłem uporządkowaną systematyzację argumentów, która wielce mi pomogła oczyścić moje myśli. W eseju ojca Garsona natrafiłem na znakomite rozważania na temat Newmana. Ale to O rozwoju doktryny chrześcijańskiej, jak czarodziej rozwiało ostatnie unoszące się mgły i pozwolił mi zobaczyć Miasto Boga, w jego mocy i pięknie.

Ostatecznie i przede wszystkim, to lektura Pisma Świętego upewniła mnie co do niezaprzeczalnych praw Rzymu. Ze wszystkich stron moi przyjaciele mówili mi, abym studiował spisane Słowo Boże i faktycznie była to najlepsza rada, jakiej można było udzielić, ponieważ zarówno ja, jak i oni akceptowaliśmy Pismo Święte jako natchnione Dzieło Boga. Oni w tym Piśmie, interpretowanym przez instytucję, którą uważali za Kościół, znaleźli oparcie dla swoich poglądów. Mnie, ponieważ straciłem wiarę w Kościół, do którego należałem, lub raczej ponieważ nie udało mi się usłyszeć od tego Kościoła w ogóle jakiejkolwiek bezsprzecznej interpretacji, nie pozostało już nic oprócz Pisma. Mógłbym bez końca studiować polemiki i ponieść porażkę w wykryciu ludzkich błędnych pojęć, które mogły leżeć po obu stronach. W końcu zwróciłbym się raczej ku tym pismom, w których jawnie nie ma żadnego. Tak więc, ponownie zwróciłem się do Nowego Testamentu, próbując znaleźć jakąś nić, która utrzymywałaby to wszystko razem, jakiś żyjący autorytet, na który mogłoby wskazywać samo Pismo. Sprawdziłem przede wszystkim prawa tego autorytetu, który, na bazie logicznej i ludzkiej, wydawał mi się najbardziej zgodny ze wszystkimi tezami chrześcijaństwa – prawo tego, kto zajmuje Tron Piotrowy do bycia Nauczycielem i Panem wszystkich chrześcijan.

Powiedziano mi oczywiście, że znajdę w Nowym Testamencie to, co mam nadzieję znaleźć, że już wewnętrznie przyjąłem prawa Rzymu i dlatego zmuszam się do wyciągnięcia wniosku, że Pismo Święte także musi je podtrzymywać. Nakazano mi zwrócić się ponownie do teologów po interpretację Pisma – w rzeczywistości cofnąć się znowu do tej gmatwaniny świadków, którzy generalnie wydawali się popierać pozycję Piotrową i których dopiero co radzono mi porzucić na rzecz słowa samego Boga. Cóż jeszcze mogłem zrobić, oprócz podjęcia uczciwej próby sprawdzenia – za pośrednictwem tego świętego autorytetu – prawa, które, jako jedyne w całym chrześcijaństwie, wydawało mi się logiczne, rozsądne, historyczne, praktyczne, zadowalające i – z samej natury rzeczy – faktycznie konieczne?

Cóż, nie muszę mówić, że znalazłem tam to prawo, ujęte w sposób bardziej oczywisty i łatwiejszy, niż wiele innych doktryn, które niemniej jednak chętnie przyjąłem w oparciu o autorytet Pisma Świętego. Dogmaty, takie jak ten o Trójcy Świętej, sakramenty, takie jak bierzmowanie, instytucje, takie jak biskupstwo – wszystkie te rzeczy faktycznie zarówno umysł anglikański, jak i katolicki może znaleźć w Piśmie, jeśli będzie ich poszukiwał. Ale prawo Piotrowe nie potrzebuje poszukiwań – leży na powierzchni, błyszcząc jak wspaniały klejnot, kiedy już oczyści się oczy z antykatolickich skłonności. „Jedyny Fundament” deklaruje, że zbuduje swój Kościół na „Kefasie”. Boski Pasterz nakazuje temu samemu Kefasowi, nawet po tym, jak mogłoby się wydawać, że utracił wszystkie prawa do swego Pana, aby „pasł jego owce”. „Brama” daje Piotrowi „Klucze”. Łącznie znalazłem dwadzieścia dziewięć fragmentów Pisma Świętego – a od tamtego czasu jeszcze kilka kolejnych – które co najmniej sugerują przywilej Piotrowy, nie znalazłem natomiast ani jednego fragmentu przeciwnego, albo niezgodnego z jego pełnomocnictwem. Opublikowałem te informacje w niewielkiej broszurze, krótko po moim podporządkowaniu się Rzymowi (3).

Oczywiście to zupełnie niemożliwe, abym wskazał na jakiś argument, jako na ten, który mnie ostatecznie przekonał. Poza tym, w równej mierze przekonał mnie argument, jak i popchnęły emocje. To raczej moja istota została pociągnięta przez Ducha Bożego tak, że znalazłem się na dogodnym gruncie, skąd mogłem dostrzec fakty i zobaczyć je takimi, jakie są. Jednak to książka Newmana wskazała mi owe fakty, prowadziła moje oko od jednego punktu do drugiego i pokazała mi, w jaki sposób cała ta wspaniała budowla stoi na niewzruszonym fundamencie Ewangelii i wznosi się ku niebu.

Zobaczyłem tam zatem, aby zmienić metaforę, mistyczną Oblubienicę Chrystusa, która dojrzewa na przestrzeni stuleci od dziecięctwa do wieku młodzieńczego, rozrasta się i przybywa jej mądrości. Nie dodaje nic do stanu swej wiedzy, ale ją rozwija, umacnia swoje członki i wyciąga ręce. Zmienia rzeczywiście swój wygląd i język, używając raz tej, a raz innej ludzkiej terminologii, aby coraz lepiej wyrażać swój zamysł. Wydobywa ze swych skarbów rzeczy nowe i stare, które jednak należały do niej od początku. Jest zamieszkana przez Ducha swego Oblubieńca, a nawet cierpi tak, jak i On cierpiał.

Ona również została zdradzona i ukrzyżowana, „umierając każdego dnia”, tak jak jej Pan, odrzucona, wyśmiana i wzgardzona, dziecko smutków obznajomione z żalem. Była przedstawiana fałszywie, źle rozumiana, cierpiała katusze. Pozbawiona swych szat, a jednak, jak córa królewska, którą jest „cała pełna chwały” (Ps 45, 14). Czasem wydawała się nawet martwa, a jednak, tak jak jej naturalny prototyp, wciąż była zjednoczona z Bóstwem. Złożona do grobu, zamkniętego przez władze świeckie, zawsze jednak powstawała na nowo w dni Wielkanocy, duchowa i transcendentna. Przechodziła przez drzwi, o których ludzie sądzili, że zamknęli je na zawsze, zastawiając swoje uczty mistyczne w wieczernikach i na brzegach wód. Przede wszystkim zaś wstępowała na zawsze do nieba i zamieszkiwała w niebiosach z Tym, który jest jej Oblubieńcem i jej Bogiem.

Trudności topniały jedna po drugiej, kiedy patrzyłem na jej twarz. Teraz widziałem, iż tak musi być, że zmienia się wygląd zewnętrzny i że leżące w powijakach dziecko z katakumb wydaje się całkowicie różne od panującej matki i pani kościołów, królowej świata. Widziałem też, jak nawet jej budowa fizyczna musi się zmieniać. Kończyny, które najpierw poruszały się spazmatycznie i niezgrabnie, kiedy już wzrosła w siłę, znalazły się pod coraz większą kontrolą widzialnej Głowy. Widziałem dziecięce gesty wczesnych soborów, stopniowo przechodzące w spokojny głos, wydobywający się spomiędzy warg. Nieuporządkowana, ukryta wiedza pierwszych wieków była wyrażana coraz bardziej precyzyjnie, w miarę, jak Kościół uczył się, w jaki sposób przekazywać ludziom to, co wiedział od początku. Stopniowo, nawet w naszych czasach, ogłaszał tę zasadę, według której działał od początku – a mianowicie, że w sprawach, które dotyczą istotnych treści jego przesłania, w wypowiedziach swojej Głowy, jest chroniony przez Ducha Prawdy, który najpierw ukształtował jego ciało w łonie ludzkiej rasy. Ponieważ ostatecznie jest to nieuniknione prawo, że Kościół musi wypełniać to, czego naucza, aby zaświadczyć o Objawieniu.

Nie mówię, że wszystkie trudności minęły od razu. Nie minęły. W rzeczywistości nie przypuszczam, aby żył jakiś katolik, który ośmieliłby się powiedzieć, że nawet teraz nie ma trudności. Jednak „Dziesięć tysięcy trudności nie powoduje jednej wątpliwości” (4). Pozostają zawsze stare, odwieczne problemy grzechu i wolnej woli, ale dla kogoś, kto kiedykolwiek w pełni zajrzał w oczy tej wielkiej Matki, takie problemy są niczym. Ona wie, jeśli my nie wiemy, wie, nawet jeśli nie mówi, że wie, ponieważ gdzieś w niej, głęboko w jej wielkim sercu, leży ukryta mądrość samego Boga.

Cała ta wspaniała wizja, którą widziałem teraz po raz pierwszy, spełniła się w tym, co byłem przyzwyczajony nazywać Kościołem rzymskim. Odwróciłem się i spojrzałem znów na Kościół anglikański i zmiana była niezwykła. Nie było tak, że stał mi się niemiły. Kocham go nawet teraz, tak, jak można kochać pełnego wad ludzkiego przyjaciela. Miał setkę cnót, delikatną mowę i romantyczną duszę. Wokół niego unosił się przyjemny aromat. Był nieskończenie patetyczny i wzruszający. Miał tę zaletę, że zamieszkiwał w cienistym półmroku swej własnej nieokreśloności, we wspaniałych domach, nawet jeśli nie przez niego zbudowanych. Miał pewne urocze sposoby, ładne środki wyrazu. Jego muzyka i język wciąż wydają mi się wyjątkowo piękne. Przede wszystkim jednak, jest on troskliwą matką dla wielu z moich najlepszych przyjaciół i przez ponad trzydzieści lat z pobłażliwą dobrocią wychowywał i troszczył się także o mnie. Rzeczywiście, nie byłem niewdzięczny za to wszystko, ale absolutnie nie mogłem czcić go znowu jako świętej pani mojej duszy.

To prawda, że wykarmił mnie najlepszym jedzeniem, jakie miał i że Nasz Pan towarzyszył tym darom ze swymi własnymi, lepszymi darami. Zaiste, Kościół wskazał mi raczej Boga, niż siebie. Ale wszystko to nie uczyniło go moją królową, ani nawet moją matką. Faktycznie, nawet w innych sprawach zawiódł mnie, nie ze swojej winy, ale raczej z powodu nieszczęścia swego urodzenia i natury. Kiedy zadawałem mu pytania, które naprawdę konkretnie dotyczyły życia, jakie prowadziłem pod jego opieką, nie udzielał mi odpowiedzi. Powiedział mi tylko, abym był spokojny i kochał go, a to mi nie wystarczało. Duszy nie może wiecznie zadowalać dobroć, uspokajające pomrukiwanie i śpiewanie hymnów. Istnieje wolność, która jest bardziej nieznośną niewolą, niż najcięższe łańcuchy. Nie chciałem iść tą drogą, ani ścieżką mojej własnej woli. Chciałem znać drogę, którą Bóg pragnie, abym szedł. Nie chciałem być wolny, aby zmienić moje pojęcie prawdy. Potrzebowałem raczej prawdy, która sama uczyni mnie wolnym. Nie chciałem szerokich dróg przyjemności, ale wąskiej Drogi, która jest Prawdą i Życiem. We wszystkich tych sprawach Kościół anglikański był bezradny.

Tam zatem stał on, moja dawna pani, patetyczny i kochający, roszcząc sobie do mnie prawo, jako do swego sługi poprzez wszelkie ludzkie więzi. Zaś po drugiej stronie, w blasku niepohamowanego światła, stała Oblubienica Chrystusa, dominująca i władcza, ale z takim spojrzeniem w oczach i uśmiechem na ustach, które mogły pochodzić tylko z niebiańskiej wizji, roszcząc sobie do mnie prawo, nie dlatego, że coś już dla mnie zrobiła, nie dlatego, że byłem Anglikiem, który uwielbia angielskie drogi – czy nawet włoskie, jeśli o to idzie – ale jedynie dlatego, że byłem dzieckiem Boga i ponieważ do niej powiedział Bóg: „Weź to dziecko i wykarm je dla Mnie, a ja dam ci za to zapłatę” (Wj 2, 9) (5), ponieważ, po pierwsze i po ostatnie, była Jego Oblubienicą, a ja byłem Jego synem.

Gdybym wahał się w tym wyborze i zwrócił się ponownie ku tej, którą znałem i kochałem, zamiast tej, którą, jak dotąd, widziałem i której obawiałem się jedynie na odległość, wiem, że podlegałbym, bez cienia wątpliwości, temu odrzuceniu, które zapowiedział mój Pan: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem” (Łk 14, 26). Zatem na początku lata poszedłem do mojego przełożonego, opowiedziałem mu raz jeszcze o moim stanie ducha i otrzymałem od niego urlop, abym mógł na kilka miesięcy pojechać do domu, do mojej matki, żeby odpocząć i wszystko przemyśleć.

cdn.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Tłumaczenie cytatu z angielskiego, zgodnie z oryginałem hebrajskim (sens polskiego tłumaczenia Biblii Tysiąclecia znacznie odbiega w tym fragmencie od oryginału).

(2) Aluzja do słów Błażeja Pascala.

(3) Miasto położone na górze.

(4) Kardynał John Henry Newman, Apologia pro vita sua, Londyn 1878 (liczne polskie wydania); por. Katechizm Kościoła Katolickiego, 157.

(5) Słowa wypowiedziane przez córkę faraona do matki Mojżesza.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.