Wyznania konwertyty. Rozdział pierwszy

Kiedy stanie się wreszcie na szczycie, wyjątkowo trudno jest prześledzić drogę, którą się przeszło. Wije się ona, wznosi, opada, rozszerza i zwęża, co powoduje dezorientację. Także wykrzykiwane z dołu komentarze przyjaciół i krytyków nie przyczyniają się do wyjaśnienia sytuacji.

Mówiono mi, że zostałem katolikiem, ponieważ byłem przygnębiony niepowodzeniem i dlatego, że byłem podniecony sukcesem, ponieważ byłem obdarzony wyobraźnią i ponieważ nie byłem spostrzegawczy, ponieważ nie miałem wystarczająco dużo nadziei i ponieważ miałem zbyt wiele nadziei, brakowało mi wiary i zbytnio ufałem, byłem zbyt gorliwy i zbyt zrozpaczony, dumny i małoduszny. Mówiono mi nawet, od czasu pierwszej publikacji tych pism, że nigdy naprawdę nie rozumiałem Kościoła anglikańskiego. To oczywiście możliwe, ale jeśli tak, nie wynikało to z pewnością z braku możliwości. Wychowywałem się, jak zobaczycie, w domu duchowne go. Przez dziewięć lat byłem duchownym w mieście i na wsi oraz we wspólnocie zakonnej. Mój ojciec był duchowym przywódcą wspólnoty anglikańskiej. Moja matka, bracia i siostra są wciąż jej członkami, jak również wielu moich przyjaciół. Do święceń przygotowywał mnie najwybitniejszy anglikanin swoich czasów. Na koniec stałem się przekonanym zwolennikiem Wysokiego Kościoła (1). Teraz, kiedy trzymam w dłoni pióro, wydaje mi się, że nigdy przedtem nie próbowałem tak naprawdę rozsupłać tych nici i że to nierozważnie z mojej strony próbować tego teraz. To niebezpieczne. Wyjątkowo łatwo się oszukać i wyjątkowo trudno nie być zażenowanym, czy zadowolonym z siebie, albo nie widzieć tylko tego, co chciałoby się zobaczyć. Przede wszystkim zaś istnieje obawa, że prawdopodobnie będzie się bardzo nieprzekonywującym dla innych. Nie można bowiem śledzić prowadzenia Ducha Bożego ani rozpoznawać Jego działań w sekretnych komnatach duszy. Czasem wydaje się, że pozwala On dobru odejść i wydobywa zamiast tego dobro ze zła, rzucając światło w świadomie przyjętą ciemność.

Zatem w najlepszym wypadku można tylko opisać zewnętrzne cechy krainy, przez którą wędrowała dusza – skrzyżowania, przeszkody, wąwozy – i przekazać pewnego rodzaju sprawozdanie z konsultacji, odbywanych po drodze. Poza wszystkim, wiara to Boże działanie, które dokonuje się w ciemności, nawet jeśli może się wydawać, że jest ono zawarte w rozumowych argumentach i faktach historycznych. Trzeba bowiem pamiętać, że dwie równie szczere i rozumne dusze mogą napotkać te same zewnętrzne dowody i wyciągnąć z nich wzajemnie wykluczające się wnioski. Rzeczywiste sedno sprawy leży gdzie indziej… Zatem katechumeni muszą pamiętać, że podczas gdy z jednej strony muszą oczywiście uprzątnąć teren poprzez działanie intelektu, z drugiej strony o wiele istotniejsze jest, aby się modlili, oczyszczali swą motywację i oddawali się Bogu.

Sądzę, że przede wszystkim dobrze będzie opisać, na tyle, na ile to możliwe, moją początkową religijną edukację i postawę.

Wychowałem się w umiarkowanej szkole myślenia Wysokiego Kościoła i w sposób naturalny przyjąłem takie stanowisko jako najbardziej reprezentatywne dla wspólnoty anglikańskiej. Uczyłem się – należałoby po wiedzieć, na tyle, na ile mogłem je zrozumieć – doktryn „duchownych karolińskich”. Uczono mnie, abym był pełen szacunku, zrównoważony, antyrzymski, abym wierzył w Rzeczywistą Obecność bez jej definiowania, bym cenił wspaniałość, dostojeństwo i piękno w celebrowaniu nabożeństw i studiował najpierw Biblię w ogóle, a potem Nowy Testament. Wydaje mi się, jeśli mogę tak powiedzieć bez impertynencji, że moja edukacja religijna była wyjątkowo mądra. Interesowałem się religią, uczęszczałem do dostojnych katedr i kościołów. Pozwalano mi wychodzić przed kazaniem. Słuchałem opowiadań dr Neale’a i alegorii dr Wilberforce’a oraz historii pierwszych męczenników chrześcijańskich, a cnoty, które stawiano mi za wzór jako najbardziej godne podziwu, to prawdomówność, odwaga, honor, posłuszeństwo i oddawanie czci. Nie sądzę, abym kochał Boga świadomie, ale przynajmniej nigdy nie lękałem się gdy Go ukazywano, ani nie przerażała mnie groźba piekła. Sądzę, że przyjmowałem Go dość mało emocjonalnie, jako uniwersalną Rodzicielską Obecność i Autorytet. Osobę Naszego Pana rozumiałem bardziej z Ewangelii, niż z duchowego doświadczenia. Myślałem o Nim w czasie przeszłym i przyszłym, rzadko w teraźniejszym.

Wpływ mego ojca na mnie był zawsze tak ogromny, że nie mam nadziei, iż uda mi się go opisać. Nie sądzę, aby ojciec dobrze mnie rozumiał, ale jego osobowość była tak dominująca i natarczywa, że brak tego zrozumienia czynił bardzo niewielką różnicę. Ojciec kształtował i modelował moje poglądy na kwestie religijne w taki sposób, że dopóki żył, wydawało mi się to pewnego rodzaju bluźnierstwem mieć inne zdanie, niż on. Pewne punkty w jego systemie wiary wprawiały mnie w zakłopotanie, wtedy tak samo, jak i teraz. Jednak nie wytworzyły one w mym umyśle żadnego poważnego pytania co do solidności i prawdziwości jego wiary – nie bardziej, niż intelektualne trudności w Bożym Objawieniu tworzą wątpliwości w moim umyśle obecnie. Był on, mówiąc ogólnie, zwolennikiem Wysokiego Kościoła ze starej szkoły. Przejawiał głębokie umiłowanie dostojeństwa i splendoru w zakresie Bożego kultu, wielkie poczucie autorytetu Kościoła oraz prezentował silnie ortodoksyjne stanowisko w odniesieniu do głównych zasad chrześcijańskiego wyznania wiary. Mimo że mówił, częściowo żartobliwie, ale z dużą dozą powagi, iż tak naprawdę powinien być kanonikiem we francuskiej katedrze, mimo że każdego dnia sumiennie odmawiał poranną i wieczorną modlitwę Kościoła anglikańskiego, mimo że żywił ogromną miłość do historii Kościoła i posiadał głęboką wiedzę zarówno na temat tejże historii, jak i liturgii chrześcijańskich oraz pism Ojców Kościoła, to jednak, w dość nieoczekiwanych punktach, jak mi się wydaje, ponosił porażkę w przestrzeganiu swoich zasad. Nie ma na przykład obyczaju głębiej zakorzenionego w starożytności, czy wyraźniej nakazanego w Modlitewniku powszechnym (2), niż post piątkowy. Nie istnieje niemalże bardziej pierwotna zasada dyscypliny, niż zakaz zawierania małżeństwa dla mężczyzny, który otrzymał już wyższe święcenia. Żadna spośród dyskutowanych kwestii, dotyczących małżeństwa, nie jest też, jak sądziłem, bardziej oczywista, niż to, że zwolnienie jednego z partnerów z przysięgi małżeńskiej, z pozwoleniem na powtórne małżeństwo, równocześnie uwalnia z tego związku drugiego partnera. Jednak wciąż nie jestem w stanie zrozumieć, pamiętając entuzjastyczne uwielbienie mego ojca dla tego, co mogę nazwać zasadami Kościoła, w jaki sposób usprawiedliwiał on – a jestem przekonany, że usprawiedliwiał – swój stosunek do tych trzech spraw. Nie pamiętam bowiem, aby kiedykolwiek powstrzymywał się od jedzenia mięsa w piątek czy jakiegokolwiek innego dnia, chociaż wiem, że umartwiał się na inne sposoby. Nie wysuwał żadnych obiekcji, chyba, że na gruncie czysto prywatnym, wobec anglikańskiego kleru czy biskupów, zawierających małżeństwa. Wiem też, iż utrzymywał, że kiedy rozwód został orzeczony zgodnie z prawem danego terytorium, stronie winnej nie wolno szukać błogosławieństwa Kościoła dla kolejnego związku, podczas gdy strona „niewinna” może to uczynić zupełnie swobodnie. Nigdy też nie rozumiałem i nadal nie rozumiem, w jaki sposób mój ojciec interpretował słowa „Wierzę w święty Kościół powszechny (katolicki)”. Wiem, że wykluczał z zewnętrznej jedności te wspólnoty chrześcijańskie, które nawet nie rościły sobie prawa do sukcesji biskupiej. Wahał się, jak mogę dziś stwierdzić, co do tego, czy Kościół rzymski, wyznając doktryny, które ojciec uważał za heretyckie, utracił swoje miejsce w ciele Chrystusa, czy też nie. Jednak największą sympatię i troskę ojciec okazywał wobec pewnych grup chrześcijan wschodnich, których dogmaty zostały wyraźnie potępione przez sobory, uznawane przez niego samego za ekumeniczne (powszechne).

Nigdy naprawdę nie rozumiałem jego postawy wobec takich doktryn, jak te, dotyczące sakramentu pokuty. Stanowczo popierał teorię, że Jezus Chrystus dał swoim przedstawicielom władzę, aby „głosić i zapowiadać jego pokutującemu ludowi odpuszczenie i przebaczenie grzechów” (3). W praktyce, w pewnych kryzysowych sytuacjach mojego życia, kiedy mówiłem mu, że chciałbym pójść do spowiedzi, ojciec sam polecał mi „dyskretnego i uczonego” duchownego, do którego powinienem się zwrócić. Jednak, o ile wiem, on nigdy nie namawiał nikogo do tej praktyki i sam nigdy nie był u spowiedzi. Wierzył zatem w Moc Kluczy, choć zdawał się jednocześnie sądzić, że tego rodzaju ulgi należy szukać tylko wtedy, gdy nie można osiągnąć pokoju umysłu w inny sposób – chyba, że faktycznie utrzymywał, co uważam za możliwe, iż moc ta jest skutecznie realizowana w publicznych „absolucjach”, wypowiadanych podczas nabożeństw Kościoła. Wydaje się on zatem pozornie sądzić, że władza, udzielona z tak niezwykłą powagą przez Chrystusa Jego Apostołom, nie była wcale nawet normalnie konieczna do przebaczenia grzechu śmiertelnego popełnionego już po chrzcie.

Teraz jestem absolutnie przekonany, że mój ojciec sam nie wierzył w sposób niekonsekwentny – że w istocie miał zasady, które – na potrzeby jego własnego umysłu – godziły te oczywiste sprzeczności. Nigdy jednak nie wiedziałem i nadal nie wiem, jakie były te zasady. Bowiem chociaż ojcu nic nie sprawiało większej przyjemności, niż kiedy jego dzieci radziły się go w sprawach religijnych, w rzeczywistości nie był zbyt dostępny dla bojaźliwych umysłów. Zazwyczaj nieco się obawiałem okazywania ignorancji w jego obecności, a jeszcze bardziej – zaszokowania go. Nie zdarzyło się ani razu, w przypadku rzeczywistej trudności, aby nie był wobec mnie wrażliwy i delikatny. Jednak jego silna osobowość i niemal fanatyczna wiara stale tworzyły we mnie złudzenie, że uważałby za niegodne syna, gdybym zrobił coś innego, niż natychmiast przychylił się do jego osądu. W efekcie często zupełnie nie wiedziałem, jaki jest ten osąd.

W naszym domu zatem religię zawsze ubarwiała i ożywiała osobowość mojego ojca. Jeszcze teraz pamiętam poczucie skończoności i pełni, które to przynosiło. Poranne i wieczorne nabożeństwa, najpierw w niewielkiej kaplicy domowej w Lincoln, gdzie mój ojciec był kanclerzem, między moim pierwszym a piątym rokiem życia, potem w pięknej, małej kaplicy w Lis Escop, w Truro, gdzie był biskupem jeszcze przez jakiś czas po moich trzynastych urodzinach, a w końcu w cudownych kaplicach w Lambeth i Paddington, po wyniesieniu go na stolicę w Canterbury – te nabożeństwa, których każdy szczegół mój ojciec obmyślał i wypełniał w sposób liturgiczny i ze czcią, wciąż mają dla mnie dziwny aromat, którego, jak przypuszczam, moja pamięć nigdy nie zagubi.

Inne sposoby, jakimi mój ojciec wpływał na moją religijność, były następujące.

W niedzielne popołudnia na wsi spacerowaliśmy z nim, raczej powoli i w skupieniu, przez około półtorej godziny, i podczas tych wypraw jedno z nas zazwyczaj czytało na głos jakąś religijną książkę. Nie sądzę, aby – z chłopięcego punktu widzenia – książki te były zbyt dobrze dobrane. Przy takich okazjach często czytywaliśmy wiersze George’a Herberta i te bardzo szczególne, uczone i pomysłowe medytacje wywoływały we mnie czasem nagły dreszcz przyjemności, ale daleko częściej – rodzaj rozpaczliwego zniecierpliwienia. Albo znów czytany był jakiś niekończący się żywot świętego lub tom historii Kościoła, czy też książka dziekana Stanleya o Ziemi Świętej. Tylko raz, gdzieś na początku lat osiemdziesiątych, przypominam sobie z prawdziwą przyjemnością, jak mój ojciec fascynował mnie przez około pół godziny, czytając na głos podczas spaceru historię męczeństwa św. Perpetui i jej towarzyszek. Pamiętam też niepohamowany lęk, z jakim niebawem odkryłem, że ojciec tłumaczył na głos, bez przygotowania, doskonałą angielszczyzną i bez chwili zawahania, łacińskie Acta Martyrum.

Na zakończenie tych niedzielnych przechadzek, a czasami także w dni powszednie po śniadaniu, szliśmy do gabinetu ojca na czytanie Biblii lub Nowego Testamentu. Trudno opisać te lekcje. Przez większą część czasu mój ojciec komentował nieprzerwanie i błyskotliwie, chociaż często znacznie przekraczało to moją zdolność pojmowania. Od czasu do czasu stawiał pytania i okazywał wielkie zadowolenie, gdy odpowiadaliśmy inteligentnie, a jeszcze większe, kiedy sami z siebie stawialiśmy rozsądne pytania, natomiast raczej wielkie rozczarowanie, kiedy byliśmy bierni lub reagowaliśmy mało inteligentnie. Wszystko to wyjątkowo stymulowało intelekt. Był to też zawsze rodzaj wysiłku, ale teraz sądzę, że pewna wada tych lekcji polegała na dominacji elementu rozumowego nad duszą. Nie pamiętam, aby te lekcje czyniły miłość do Boga łatwiejszą. Były zawsze interesujące, a czasami pasjonujące, ale – przy całym szacunku dla pamięci mojego ojca – nawet teraz nie wierzę, że rozwinęły we mnie duchową stronę religii. Dla niego samego, przy jego wielkiej duchowości, było dość naturalne, że jego dusza znajdowała przyjemność w działaniu na płaszczyźnie intelektualnej, naukowej. U mnie spowodowało to poważną skłonność, aby uważać, że intelektualizm i Nowy Testament powinny znajdować się w samym sercu religii. Uważam, że dla dziecka istnieją inne, bardziej naturalne formy niż ta intelektualna, w których może się kształtować jego życie duchowe: małe elementy obrządku, połączone, na przykład, z odmawianiem dziecięcych modlitw, akty czci, takie jak znak krzyża czy odmawianie Różańca, symboliczne obiekty kultu, takie jak krucyfiksy czy rzeźby oraz – dla nauki – niemal niekończące się używanie atrakcyjnych i dobrze narysowanych obrazków – wszystko to, jak uważam, stanowi lepsze narzędzie do kształtowania i rozwijania życia duchowego dziecka, niż metody intelektualne. Pamiętam na przykład, że podczas gdy poezje George’a Herberta zazwyczaj nudziły mnie i irytowały, to prawdziwą atrakcję stanowiły dla mnie jego oryginalne pomysły z wierszy Skrzydła wielkanocne czy Ołtarz – to jest kontury, które tworzą wersety, wydrukowane na stronie (4).

Co się tyczy moralności, także byłem nieco zakłopotany postawą mojego ojca. Miał bardzo silne poczucie obowiązku w kwestii posłuszeństwa i to poczucie, jak sądzę, raczej przytłaczające w swej surowości, do pewnego stopnia zaciemniało w moim umyśle różne stopnie obiektywnego grzechu. W dzieciństwie dwa czy trzy grzechy wyróżniały się dla mnie jako wyjątkowo niegodziwe – takie jak kłamstwo, kradzież i okrucieństwo. Ale poza tym praktycznie wszystkie inne grzechy wydawały mi się mniej więcej takie same. Wspinanie się na druciane ogrodzenie, które otaczało podjazd w Lis Escop, tak, aby postawić stopę gdziekolwiek, z wyjątkiem punktu, w którym drut przebija pionowe słupki (mój ojciec kazał mi zawsze tak robić, aby uniknąć rozciągania drutu) wydawało mi się mniej więcej równie niegodziwe, jak złoszczenie się, dąsanie czy skąpstwo. W ten sposób, do pewnego stopnia, czyjaś ocena moralności była, jak sądzę, nieco stępiona, ponieważ zapomnienie o poleceniu albo zlekceważenie go w chwili zaślepiającego podniecenia mój ojciec karał z takim gniewem, jakby to było rozmyślne moralne przewinienie. Kiedyś, później, w Eton, zostałem oskarżony o ciężkie okrucieństwo w stosunku do innego chłopca i niemal mnie za to wychłostano. Tak się złożyło, że byłem niewinny i ostatecznie oczyściłem się całkowicie z zarzutu po bardzo wnikliwym przesłuchaniu przez dyrektora. Jednak przez pewien okres po tym, jak wieści o oskarżeniu dotarły do mego ojca, kiedy podczas wakacji przebywałem w domu, przerażająca atmosfera ojcowskiego oburzenia niemal sparaliżowała mój umysł i zupełnie nie byłem w stanie się bronić, poza łzami i milczącą rozpaczą. Przez cały czas słabą pociechę stanowiła dla mnie świadomość, że nawet gdybym był winny – a w tym czasie byłem tak zmieszany, że naprawdę nie bardzo wiedziałem, czy jestem winny, czy nie – mój ojciec prawdopodobnie nie będzie mógł być na mnie bardziej zły niż był, na przykład, kiedy rzucałem kamieniami w złotą rybkę w sadzawce albo bawiłem się palcami podczas modlitw.

Taki był, mniej więcej, wpływ mego ojca na moje życie religijne. Nie uważam, jak już powiedziałem, że ojciec ułatwił mi pokochanie Boga, ale niewątpliwe zaszczepił w mym umyśle niemożliwe do wykorzenienia poczucie Władzy Moralnej we wszechświecie, potężnej Mocy, stojącej za zjawiskami, surowego i uporządkowanego dostojeństwa, z którym ta Moralna Moc się przedstawia. On sam, cudownie czuły i kochający, mocno pragnął mojego dobra oraz – czego nie mogłem nie wiedzieć – we wzruszający sposób był żądny mej miłości i zaufania. Jednak jego ogromna obawa o mnie do pewnego stopnia zaciemniała ogień jego miłości lub raczej powodowała, że oddziaływał na mnie raczej jako ciepło, niż jako światło. Ojciec zdominował mnie całkowicie swoją siłą i kiedy umarł, czułem – jak powiedział mi pewien człowiek na podstawie własnego, porównywalnego doświadczenia – jakby zdjęto dach ze świata.

W mojej prywatnej szkole w Clevedon uczęszczaliśmy do kościoła nieco bardziej „wysokiego”, niż te, do których byłem przyzwyczajony. Obejmował on mroczne sanktuarium o mistycznym wyglądzie, z żelaznymi i mosiężnymi wrotami. Księża nosili kolorowe stuły, a w liturgii stosowano śpiewy gregoriańskie. Ale absolutnie nie przypominam sobie, aby zaskoczyła mnie jakaś różnica doktrynalna w stosunku do tego, czego się nauczyłem wcześniej, chociaż byłem, jak sądzę, nieco przestraszony i ciekawy drobnych odchyleń w ceremoniale i z pewnością zdeprymowany rodzajami śpiewów gregoriańskich, jakie wykonywaliśmy.

Natomiast w Eton znalazłem się z powrotem w znajomej akademickiej atmosferze prostego dostojeństwa, pięknego śpiewu i nieokreśloności dogmatu. To tutaj, jak sądzę, powinienem był zostać wprowadzony w świat głębokich doznań religijnych. Ale nie zostałem, ani – o ile wiem – żaden inny chłopiec spośród moich znajomych. Moje bierzmowanie opóźniono o rok czy dwa, ponieważ uważano, że byłem wobec niego obojętny – i tak istotnie było. Postrzegałem je jako odpowiednią ceremonię, której należy się poddać z powagą i która stanowi rodzaj duchowego wejścia w wiek dojrzały. Byłem naprawdę zaskoczony, kiedy zapytawszy w końcu ojca o termin mojego bierzmowania, ponieważ większość moich przyjaciół już je otrzymała, uzyskałem odpowiedź, że powinienem był zostać bierzmowany rok wcześniej, ale ceremonię przełożono, gdyż nie wydawałem się go pragnąć. Ponieważ jednak wreszcie podjąłem inicjatywę, bierzmowanie odbędzie się, kiedy zechcę. Słuchałem tego z lekkim poczuciem niesprawiedliwości, ponieważ tak się przyzwyczaiłem, aby w sprawach religii podążać za przewodnictwem mojego ojca, że nigdy nawet nie przyszło mi na myśl, iż w jakiejś kwestii powinienem sam przejawić inicjatywę.

Ale nawet bierzmowanie, w połączeniu z pełnymi miłości i robiącymi wrażenie pogadankami mego ojca, nie spowodowało we mnie żadnej różnicy. Aby się przygotować, chodziłem do tutora (5), który rozmawiał ze mną sześć razy, głównie o moralności i potrzebie pracowitości. Nie pamiętam, żeby wiele mówiono na temat doktryny – było to raczej uważane za oczywiste. Na przykład niepewnie sugerowano mi rodzaj nieformalnej spowiedzi, chociaż nie padło ani słowo o rozgrzeszeniu i w rzeczywistości pomysł czegoś takiego był mi całkowicie obcy. Odpowiedziałem, że nie mam nic, co chciałbym ujawnić. W końcu podarowano mi grubą, nieatrakcyjną książkę Personal Religion dr Goulburna. Odnalazłem ją rok lub dwa lata temu i zauważyłem, że kartki nadal nie są porozcinane. W rzeczywistości cała sprawa wywarła na mnie tak niewielkie wrażenie, że nie pamiętam nawet, który biskup celebrował wtedy ceremonię, chociaż sądzę, że musiał to być słynny historyk dr Stubbs z Oksfordu.

Jedynym wydarzeniem, związanym z moim bierzmowaniem, które tkwi naprawdę wyraźnie w mym umyśle, jest niepokojąca narada, odbyta później z trzema przyjaciółmi, w związku z tym, czy przyzwoicie jest grać w fives (6) po południu, czy też bardziej właściwe byłoby spędzanie tego czasu w stosownej ciszy. Uważam, że bynajmniej nie byliśmy hipokrytami ani nie odnosiliśmy się do sprawy pogardliwie. Chcieliśmy robić to, co było właściwe w tej kwestii, a jeśli dałoby się z tym pogodzić grę w fives, to tym lepiej. Zdecydowaliśmy się grać i robiliśmy to w sposób nieco bardziej ustatkowany. Wkrótce potem moja matka dała mi mały srebrny krzyż maltański z wygrawerowaną datą mojego bierzmowania – 26 marca 1887 roku. Przez jakiś czas nosiłem go na łańcuszku od zegarka – ponieważ w Eton w tamtym czasie istniał równie słaby opór, jak i słaby entuzjazm wobec religii – a obecnie go zgubiłem.

Sądzę, że bardziej pod wrażeniem byłem raczej w dniu Komunii. Wszystko to było niezwykłe i tajemnicze, ponieważ przedtem tylko raz w życiu uczestniczyłem w nabożeństwie. Niejasno wierzyłem, że wchodzę w bliższą, niż kiedykolwiek przedtem, relację z moim Boskim Władcą. I chociaż byłem nieco przytłoczony myślą, że w przyszłości muszę zachowywać się lepiej, wierzyłem, że szczerze mam taki zamiar.

Z tamtego okresu pamiętam też dwa inne zdarzenia w powiązaniu z religią. Pierwszym było moje odkrycie, w opuszczonym pokoju w wieży w Lambeth, egzemplarza Modlitw dr Kena dla studentów z Winchester, które jakoś przemówiły do mojej wyobraźni, a mój ojciec z wielką przyjemnością napisał w książce moje imię, kiedy go zapytałem, czy mogę ją zatrzymać. Używałem tej książki pilnie przez kilka miesięcy, ponieważ, jak sądzę, podobała mi się jej angielszczyzna i pewna wyszukana formalność. Potem całkowicie porzuciłem moje modlitwy i jedynie chodziłem do Komunii – chociaż, jak sądzę, za każdym razem z względnie dobrymi intencjami – tak często, jak to było konieczne, aby uniknąć zwracania uwagi.

Drugie wydarzenie było całkowicie nietypowe dla Eton. Syn ewangelickiego dostojnika przeszedł w domu pewien rodzaj kryzysu religijnego i z godną pochwały gorliwością zabrał się do pracy nad swoimi kolegami. Byłem pośród nich i namówił mnie, razem z jednym z moich przyjaciół, abyśmy wzięli udział w czytaniu Biblii, połączonym z modlitwą, w jego pokoju. Zebrało się ze czterech innych chłopców i siedzieliśmy tam z przerażeniem, wymieniając ukradkowe spojrzenia, podczas gdy nasz lider objaśniał. Na dźwięk kroków na zewnątrz Biblie znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a ćwiczenia te, jak pamiętam, zakończyły się po dwóch spotkaniach nagłym niepohamowanym wybuchem śmiechu ze strony mego szczególnego przyjaciela. Siedział tam, czerwony na twarzy, łzy płynęły mu po policzkach, a śmiech wydobywał się z niego w następujących po sobie wybuchach, podczas gdy pozostali na przemian chichotali i zerkali na naszego prowadzącego. Sądzę, że cała sprawa byłaby wyjątkowo szkodliwa, gdyby w jakikolwiek sposób na nas wpłynęła. Na szczęście tak się nie stało i odeszliśmy z niezmienioną opinią, że gorliwość tego rodzaju to raczej kiepska i bezwartościowa forma.

Jednak nasz ewangelizator nie zniechęcił się, a jego kolejna próba była poważniejsza. Zdołał jakoś namówić jednego z absolwentów, aby przyjechał do Eton i zwrócił się do mieszkańców swego domu studenckiego, co ten zrobił, przykro powiedzieć, w obecności przełożonego domu. To było okropne. Wygłosił pełną emocji mowę, która praktycznie stanowiła otwartą spowiedź na temat jego złego postępowania w szkole. Nie sądzę, abym kiedykolwiek widział chłopców równie szczerze przerażonych – tak naprawdę nie treścią jego historii, ale przerażającą „niewłaściwością” mówienia o tym na forum publicznym.

Ta sama postawa wobec moralności manifestowała się na inne sposoby. Faktycznie nabożeństwa w kaplicy w Eton zazwyczaj miały niewiele wspólnego z przeżyciem religijnym. Były raczej artystyczne, bardzo akademickie i wyrażały, jak sądzę, rodzaj oficjalnego hołdu dla Boga Wszechmogącego, tak samo, jak owacja dla Królowej (kiedy ta nas odwiedzała, albo kiedy my, jak z okazji jej pierwszego jubileuszu, pojechaliśmy do zamku, aby się z nią spotkać) wyrażała naszą lojalność wobec Wiktorii. Osobiście możesz być do tego nastawiony entuzjastycznie lub nie, ale przynajmniej musisz okazać odpowiedni szacunek. Od czasu do czasu jednak, najczęściej jakiś mistrz duchowny podejmował rzetelną próbę osobistego odwołania się w kazaniu do sumień swoich słuchaczy, zwłaszcza w odniesieniu do zagadnienia czystości. Jego słuchacze zaś przeważnie w ogóle nie posiadali w tej sprawie wspólnego kodeksu. Każdy chłopiec mógł być pod tym względem najdziwaczniej zły lub skrupulatnie drobiazgowy, bynajmniej nie tracąc szacunku swych kolegów. Była to, zgodnie z kodeksem Eton tamtego czasu, po prostu kwestia osobistego gustu. Niektórych rzeczy nie było wolno: nie mogłeś być nikczemny, tchórzliwy, znęcać się nad innymi, ani być złodziejem, ale w tamtej kwestii mogłeś dokonać wyboru, nie będąc uznanym ani za łajdaka – w jednym przypadku, ani za świętoszka – w drugim. Zatem te apele z ambony, wygłaszane zwykle z dużą dozą szczerej żarliwości, były postrzegane po prostu jako nieco absurdalne. Władze miały oczywiście swój pogląd na ten temat – wiedzieliśmy to – a my mieliśmy inny. Te płomienne przemówienia nie robiły na nas żadnego wrażenia – ponieważ kaznodzieja w ogóle nie był prawdziwym mówcą – i nigdy nie wypowiedzieliśmy żadnego komentarza na ich temat, z wyjątkiem, być może, spostrzeżenia, że „…wydawał się dziś bardzo podekscytowany”. Jednym słowem, taka żywość uczuć wobec tematu, co do którego byliśmy – w ten czy inny sposób – całkowicie zdecydowani, wydawała się być – z naszego punktu widzenia – nieco niewłaściwa. W każdym razie, nie był to także temat do publicznej dyskusji.

Zatem to brak indywidualnego podejścia do duszy był odpowiedzialny za tak wiele zła. Ostatnio podjęto wysiłki, aby, jak sądzę, w pewnym stopniu temu zaradzić, chociaż w rzeczywistości prawdziwe i jedyne remedium jest praktycznie niemożliwe do zastosowania. Dopóki coś, co będzie przypominać solidny system szkół katolickich w zakresie zachęcania do prywatnej pobożności, regularności spowiedzi albo przynajmniej w uznawaniu takich praktyk za rozsądny sposób niesienia pomocy – dopóki te rzeczy, w tej czy innej formie, nie znajdą swego miejsca w wielkich, publicznych szkołach protestanckich, nie rozumiem, jak publicznie praktykowane formy religijności mogą być czymś więcej niż tylko formami. A jednak tylko szczególne gwarancje katolickiego konfesjonału mogą naprawdę sprostać wymaganiom i one, z samej natury rzeczy, są poza dyskusją. Czysto dobrowolny system spowiedzi, tak jak się ją praktykuje w szkołach Woodarda (7), chociaż lepszy niż nic, ma jednak nieuniknione braki.

cdn.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) W ramach Kościoła anglikańskiego od XIX wieku wyróżnia się konserwatywny, kultywujący zbliżoną do katolickiej liturgię, High Chuch – Wysoki Kościół oraz bardziej ludowy i bliższy kalwinizmowi Low Chuch – Niski Kościół.

(2) Book of Common Prayer – Księga Wspólnej Modlitwy, czyli Modlitewnik powszechny, to opracowanie w 1549 roku anglikańskiej teologii stworzone pod kierunkiem protestanckiego arcybiskupa Canterbury, Thomasa Cranmera, przy udziale króla Henryka VIII.

(3) Cytat z tekstów liturgicznych zawartych w Modlitewniku powszechnym.

(4) Autor ma na myśli tzw. shaped verses, kiedy układ graficzny wiersza na stronie oddaje kształt tytułowego przedmiotu.

5 (Ang.) nauczyciel, wychowawca, opiekun naukowy.

(6) Gra podobna do squasha, z tą różnicą, że gracze noszą skórzane rękawice i odbijają piłkę obiema rękami. Bardzo popularna w szkołach od połowy XIX wieku.

(7) Funkcjonująca do dziś sieć szkół, działających w obrębie Kościoła anglikańskiego, założona przez Nathaniela Woodarda w drugiej połowie XIX wieku. Głównym jej założeniem jest oparcie się na religii oraz holistyczne traktowanie potrzeb dziecka.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.