Wyznania konwertyty. Rozdział jedenasty

W Rzymie, pośród setki innych lekcji, otrzymałem jedną, najważniejszą. Dobrze powiedziano, że architektura gotycka przedstawia duszę dążącą do Boga, a architektura renesansowa czy romańska – Boga, zamieszkującego z ludźmi. Oba te twierdzenia są prawdziwe, ale w religii Wcielenia żadne z nich nie jest kompletne bez drugiego. Z jednej strony, prawdą jest, że dusza musi zawsze poszukiwać, zawsze wpatrywać się poprzez ciemność w Boga, który się skrywa, zawsze pamiętając, że nieskończone przewyższa skończone i że bezgraniczny agnostycyzm musi być elementem każdego wyznania wiary. Linie tego świata, takiego jaki jest, biegną do góry, w ciemność. Światło, które słabo prześwieca przez wycięty w murze ornament i grube witraże, wystarczy, aby przejść, ale niewiele więcej. Boga poznaje się w ciszy, a poprzez tajemnice On oznajmia siebie. „Bóg jest duchem”, bezcielesny, nieskończony, niewidzialny i wieczny, „potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie” (J 4, 24). A zatem tutaj – w mistycyzmie i ciemności duchowego doświadczenia.

Z drugiej strony, Bóg stał się człowiekiem – „Słowo stało się ciałem”. Boska, niepoznawalna Natura przyoblekła się w ciało i „zamieszkała wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę” (J 1, 14). To, co było ukryte, zostało ujawnione. Nie tylko my pragniemy i pukamy. To Bóg spragniony naszej miłości umarł na krzyżu, aby otworzyć królestwo niebieskie wszystkim wierzącym, rozdarł zasłonę Świątyni swym śmiertelnym jękiem i wciąż stoi, pukając do każdego ludzkiego serca, aby wejść i wieczerzać z człowiekiem. Okrągłe sklepienie niebieskie sprowadzono na ziemię, mury świata są wyraźne, a jego granice – widoczne w świetle Boga. Jasny blask Objawienia spływa na wszystkie strony, padając przez przejrzyste okna na wspaniały bruk. Aniołowie, bogowie i ludzie wspólnie oddają się upojeniu Boską miłością. Wielki ołtarz, wyraźnie widoczny, stoi w blasku złoceń i świec, a ponad nim okrągły namiot z brązu i jedwabiu, należący do człowieka stworzonego przez Boga, umieszczony tak, aby wszyscy mogli go jednakowo dobrze widzieć i adorować.

Jak dotąd, ten aspekt religii Wcielenia nie znaczył dla mnie prawie nic. Byłem człowiekiem Północy, czystym i prostym, wychowanym na sposób północny. Kochałem półmrok i tajemniczą muzykę oraz cień głębokich lasów. Nienawidziłem otwartych przestrzeni słońca i trąb brzmiących unisono oraz koła i kwadratu w architekturze. Wolałem medytację od głośnej modlitwy, madame Guyon (1) od matki Juliany z Norwich (2), Johna Inglesanta od św. Tomasza, wiek trzynasty – tak, jak go sobie wyobrażałem – od szesnastego. Szczerze to przyznawałem aż do końca mego anglikańskiego życia. Później czułem się oburzony tym oskarżeniem, zaczynałem bowiem rozumieć – myślałem więc, że już całkowicie zrozumiałem – iż świat jest tak samo materialny, jak duchowy i że wyznania wiary są tak samo konieczne, jak zamierzenia. Ale kiedy przyjechałem do Rzymu, raz jeszcze przyznałem się sam przed sobą, jak niewiele zrozumiałem.

Oto było miasto, renesansowe od krańca do krańca, założone pod czystym niebem i palącym słońcem, a religia była w nim duszą, zamieszkującą ciało. Było ono twierdzeniem o realności ludzkiej zasady, wcielającej Boską. Nawet wyjątkowe dogmaty chrześcijaństwa były wyrażone poprzez wizerunki pogańskie. Objawienie przemawiało przez formy religii naturalnej, Bóg mieszkał bez wstydu w świetle dnia. Księża byli księżmi, a nie pastorami z aspiracjami. Składali ofiarę, skrapiali wodą święconą, szli w długich, kołyszących się procesjach z kadzidłem i światłami, i wzywali niebieski Olimp. Sacrum Divo Sebastiano, zobaczyłem wypisane na granitowym ołtarzu. Studiowałem u księży profesorów, którzy krzyczeli, śmiali się i radośnie objaśniali coś studentom sześciu narodowości w jednej sali wykładowej. Widziałem wizerunek „Ojca książąt i królów i Pana świata”, wystawiony na ulicach w dniu jego imienin, otoczony kwiatami i lampkami oliwnymi w sposób, w jaki dwieście lat wcześniej czczono innych panów świata. Zszedłem do katakumb w dniu św. Cecylii i św. Walentego, czułem zapach bukszpanu i mirtu, które miałem pod stopami, a które oddawały cześć ich pamięci, tak jak setki lat wcześniej oddawały cześć zwycięzcom w innego rodzaju zawodach. Podsumowując, zacząłem rozumieć, że „Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami”, że tak jak Bóg wziął stworzoną materię Dziewicy Maryi, aby ukształtować sobie naturalne ciało, tak samo nadal bierze stworzoną materię ludzi – ich myśli, ich wyrażenia i obyczaje – aby stworzyć dla siebie to mistyczne ciało, poprzez które jest zawsze z nami. Krótko mówiąc, uświadomiłem sobie, że „nie ma nic świeckiego oprócz grzechu”. Czy zatem katolicyzm jest „materialistyczny”? Z pewnością. Jest równie materialistyczny, jak Stworzenie i Wcielenie, ani mniej, ani więcej.

Nie da się opisać, co takie odkrycie oznacza dla duszy z Północy. Z pewnością oznacza ono przyćmienie niektórych dawnych świateł, które kiedyś wydawały się tak piękne w półmroku jednostkowego doświadczenia, czy też raczej – ich zatonięcie w silnym świetle słonecznym. Postawcie obok jakiejś rzymskiej pompy wyrafinowane anglikańskie nabożeństwo. Jak prowincjonalne, lokalne i indywidualistyczne wydaje się to ostatnie! Postawcie obok gregoriańskiego profesora (3), wygłaszającego wykład dla Greków, Rzymian i Francuzów o zasadach restytucji lub obowiązkach obywateli wobec państwa, anglikańskiego duchownego, objaśniającego listy św. Pawła studentom teologii. Postawcie mnicha w San Carlo obok najbardziej żarliwego misyjnego kaznodziei w Kościele anglikańskim; obciążonych oliwą wieśniaków, wykrzykujących hymny u św. Jana na Lateranie, obok pobożnego towarzystwa anglikanów, zgromadzonych na nabożeństwie wieczornym; kapłana-ofiarnika w czasie Mszy świętej w Santa Maria Maggiore obok najlepiej wyćwiczonego rytualisty w szatach liturgicznych! Och! Postawcie jakikolwiek element wiary i kultu katolickiego, widziany w świętym Rzymie, obok odpowiedniego elementu wiary i kultu anglikańskiego! A jednak w Rzymie anglikanie są zaszokowani, a odszczepieńcy protestują przeciwko pogaństwu, zaś wolnomyśliciele uśmiechają się na myśl o ciasnocie tego wszystkiego. To jasne, że są zaszokowani, protestują i uśmiechają się. Jakżeby nie?

A zatem, po prawdzie, pobyt w Rzymie oznacza powiększenie obrazu, który jest poza słowami. Zważywszy, że aż do tamtego czasu byłem przyzwyczajony, aby wyobrażać sobie chrześcijaństwo jako delikatny kwiat, Boży ze względu na swą nadprzyrodzoną kruchość, teraz zobaczyłem, że jest ono drzewem, w którego gałęziach ptaki powietrzne, niegdyś nieprzyjaciele jego kruchego wzrostu, mogą mieszkać bezpiecznie – i jest Boże, ponieważ zasięgu jego gałęzi i siły jego mocnych korzeni nie można uzasadnić niczym innym. Przedtem myślałem o nim jako o delikatnym, słodkim aromacie do podziwiania z daleka. Teraz widziałem, że jest to zaczyn ukryty w ciężkich dzieżach świata, wyrażający się w kategoriach nieskończenie prostszych niż ono samo, aż do momentu, kiedy całość zostanie zakwaszona.

Tak więc nauka trwała, dzień po dniu. Byłem jak chłopiec, wprowadzony po raz pierwszy do jakiejś wielkiej maszynowni. Koła huczały wokół mnie, pracowały wielkie, bezlitosne mechanizmy, hałas i siła były oszałamiające. Jednak stopniowo została wtłoczona do mojej głowy lekcja, że tutaj jest coś innego, niż to, co kiedyś znałem, coś, czego nigdy bym się nie nauczył w moim cichym mroku Północy. Tutaj były przedstawicielstwa świata duchowego, tutaj rozdawano łaskę, definiowano dogmat i czyniono zabezpieczenie dla dusz na całym świecie. Tutaj Bóg objął tron, aby władać swoim ludem – tu, gdzie kiedyś Domicjan, Dominus et Deus noster (4), „Małpa Boga”, władał mimo Niego, szpiegując jednak Bożego Namiestnika. W Wielki Piątek, pod ruinami Palatynu, stałem w kościele „San Toto” i usłyszałem: „Jeśli każesz uwolnić [tego Człowieka], nie jesteś przyjacielem cezara” (J 19, 12). Teraz „ten Człowiek” jest Królem, a cezar jest niczym. To naprawdę tutaj, jeśli kiedykolwiek i gdziekolwiek, zaczyn wrzucony dziewiętnaście stuleci wcześniej ręką Boga w pęczniejącą kipiel Cesarstwa Rzymskiego, stopniowo wyraził się w prawie i dogmacie poprzez wyobrażenia świeckiej myśli. Tutaj krew Piotra wsiąkła w ziemię pod obeliskiem, ponownie tętniąc w żyłach Piusa X – Pontifex Maximus et Pater Patrum (5) – o zaledwie sto jardów dalej.

Przynajmniej tego nauczyłem się w Rzymie i była to lekcja warta więcej niż dziesięć tysięcy sporów. Wyszedłem z ciepłego, oświetlonego pokoju, pełnego cieni, na wyjący wicher i wielkie powietrzne przestrzenie ludzkiej historii. Zrozumiałem w końcu, że nic, co ludzkie, nie jest obce Bogu, że poszukiwania prowadzone po omacku przez narody przedchrześcijańskie doprowadziły je bardzo blisko Wrót Prawdy, że ich małe systemy i wysiłki oraz wyobrażenia nie zostały wzgardzone przez Tego, który im pozwolił. Pojąłem też, że „Wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał niegdyś Bóg do ojców przez proroków, a w tych ostatecznych dniach przemówił do nas przez Syna. Jego to ustanowił dziedzicem wszystkich rzeczy, przez Niego też stworzył wszechświat. Ten [Syn], który jest odblaskiem Jego chwały i odbiciem Jego istoty podtrzymuje wszystko słowem swej potęgi, a dokonawszy oczyszczenia z grzechów, zasiadł po prawicy Majestatu na wysokościach” (Hbr 1, 1–3).

A jeśli nauczyłem się tego w Rzymie, w Anglii raz jeszcze dowiedziałem się, że Kościół Boga jest równie delikatny, jak silny. Wspólnota Kościoła, tak jak jej Oblubieniec oraz jej typ – Jego Matka, widzi wszystkie rzeczy, dostrzega wszystkich ludzi, kontroluje gigantyczne siły, jednak w swej Boskości nie pogardza „jednym z tych najmniejszych”. Dla świata jest Królową, twardą, wyniosłą i władczą, odzianą w sztywny złotogłów i klejnoty, obserwującą z góry zbrodnię i bunt, ale dla swych własnych dzieci jest Matką, nawet bardziej niż Królową. Dotyka zranień swoich najmniejszych synów, wysłuchuje ich nieskończenie drobnych smutków, naucza ich cierpliwie, gorąco pragnie, aby wyrastali jak książęta. A przede wszystkim wie, jak mówić do nich o ich Ojcu i Panu, jak objaśniać Jego wolę, jak opowiadać im historie Jego czynów. Stara się tchnąć w nich coś ze swej własnej miłości i czci, zachęca ich, aby byli otwarci i niebojaźliwi, zarówno wobec niej, jak i wobec Niego. Rozdziela w tajemniczy sposób, aby ich wprowadzić w Jego obecność.

Wszystko, co kiedyś znajdowałem w moim dawnym domu, a co dotyczyło kierownictwa, karcenia czy zachęty, odnalazłem znowu w dłoniach jej księży, obdarzonych zarówno wiedzą, jak i miłością. Całą swobodę indywidualnego kultu i myśli, którą niektórzy uważają za tytuł do chwały wspólnot niekatolickich, znalazłem w świątyniach Kościoła rzymskiego, wyraźnie dla mnie zagwarantowane i używam ich z daleko większą ufnością, ponieważ wiem, że spoczywa na mnie wnikliwe spojrzenie Kościoła, który najpierw zawoła, a w końcu szybko uderzy, jeśli zawędruję zbyt daleko. Jego ramiona są tak samo otwarte dla tych, którzy służą Bogu w milczeniu oraz odosobnieniu, jak i dla tych, którzy „tańczą przed Nim ze wszystkich swych sił”. Ponieważ Kościół, tak jak Miłość, której uosobienie stanowi, jest cierpliwy, łaskawy, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma, nigdy nie ustaje. W nim „po części poznajemy i po części prorokujemy”, mamy gwarancję tego, co otrzymaliśmy, oczekujemy tego, co jeszcze ma nadejść. Nikt lepiej niż on nie rozpoznaje, że „teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno”, jednak pewnego dnia „twarzą w twarz”, że teraz „poznajemy po części, wtedy zaś poznamy tak, jak i zostaliśmy poznani”. W nim ostatecznie rozumiem, że „gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce” (1 Kor 13, 11).

Wszystko to zatem, co można znaleźć w każdym innym systemie, jakkolwiek eklektyczne, jakkolwiek dostosowane do jednostek, można znaleźć i tutaj – cały mistycyzm Północy, cierpliwość Wschodu, radosną ufność Południa i nieustraszoną inicjatywę Zachodu. Kościół rozumie i rozpala serca, tak samo jak prowadzi i naucza głowę. On jeden uważa dziewictwo za stan najbardziej godny szacunku, a małżeństwo – za nierozerwalny i święty sakrament. On jeden wyraźnie rozpoznaje powołanie jednostki, tak doskonale, jak ideały przodków. Jest pełen szacunku dla subiektywnej wiary, jak też wierny obiektywnej prawdzie. On jeden, rzeczywiście jest bardzo bliski i czuły wobec pojedynczej duszy, rozumie jej pragnienia, dopełnia jej braki, radzi sobie troskliwie z jej słabościami i grzechami. A wszystko to dlatego, że Kościół jest tak szeroki, jak świat, tak stary, jak stulecia i ma tak wielkie serce, jak Bóg.

Kiedy spoglądam teraz wstecz, czytając znowu pierwszą stronę tych „Wyznań” i siedząc tutaj, w domu, do którego przybyłem przed wielu laty, jako podejrzliwy, nieśmiały, zadowolony z siebie chłopiec, widzę plan Boga dla mnie, biegnący jak złota nić przez całą tę niespokojną krainę, przez którą szedłem, poczynając od miłych łąk domu i szkoły, poprzez niepewne stoki pracy duszpasterskiej, jaskinie i klify cienia śmierci, aż do tego otoczonego murami i blankami płaskowyżu, z którego po raz pierwszy widzę świat takim, jaki naprawdę jest, a nie takim, za jaki go uważałem. Teraz rozumiem, że istnieje związek logiczny we wszystkim, co Bóg czynił – że On uczynił z jednej krwi wszystkie narody ziemi, że nie istnieje ani jedno dążenie, wychodzące z ciemności, które nie znajduje swojej drogi do Niego, ani jeden złamany czy zniekształcony system myślenia, który w końcu nie zabłyśnie z powrotem jedynym promieniem wiecznej chwały, ani jedna dusza, która by nie miała swego miejsca w Jego ekonomii. Z jednej strony, istnieje pragnienie, pożądanie i niepokój, z drugiej – zadowolenie i pokój. Nie ma instynktu, który by nie miał swego celu, nie ma sadzawki, która by nie odbijała słońca, nie ma miejsca na zniekształconej ziemi, które by nie miało nad sobą nieba. Przez całą tę zrujnowaną pustynię On przeprowadził mnie, w swej nieskończonej dobroci, do miejsca, gdzie zstąpiła z nieba Jerozolima, która jest matką nas wszystkich. On wywiódł mnie z błota i gliny, i postawił moje stopy na skale. On zabrał mnie z tych błędnych ścieżek, które prowadzą donikąd na szeroką drogę, która wiedzie do Niego.

Nie wiem, co się znajduje jeszcze dalej. Wieże Miasta Boga wznoszą się prosto w chmury, które są wokół Jego Tronu. To Miasto jest zbyt rozległe, jego ulice zbyt świetne, jego domy zbyt zdumiewające, aby jakakolwiek dusza mogła uważać, że zna je wszystkie lub rozumie ich tajemnicę. W tym świecie nawet święty czy teolog, ani stary człowiek, który przeżył wszystkie swoje dni w jego murach, nie może ośmielić się sądzić, iż posunął się bardziej niż o kilka stopni w obrębie jej niebieskich bram. Stoi wewnątrz niego i dzięki Bogu, ja stoję tam razem z nim, tak jak każda dusza, której Bóg okazał to wielkie miłosierdzie. Jednak my wszyscy razem stanowimy zaledwie część dzieci wędrujących do niego ze wszystkich stron, brudnych po podróży, zmęczonych i oszołomionych jego chwałą. Dookoła nas są wspaniałe pałace, gdzie mieszkają książęta, za nami ta brama z pereł, przez którą jakoś przeszliśmy. Na ulicach przed nami tłoczą się byty niebiańskie, zbyt jasne, aby na nie patrzeć. Zaś najwyżej nad nami wznoszą się te wielkie, zasłonięte schody, które prowadzą do Króla.

To tam musimy teraz iść, pokonawszy kilka kolejnych stopni przez rynek. Jednak nie ma się czego obawiać – dla tych, którzy stoją tam, gdzie my stoimy, nie ma już żadnych przepaści, które trzeba by pokonywać, ani żadnych potoków, które trzeba by przekraczać. Bóg sprawił, że wszystko jest łatwe dla tych, których dopuścił przez Bramę Niebios, zbudowaną przez Niego na ziemi. Sama Rzeka Śmierci nie jest niczym więcej, niż tylko mniejszym strumieniem, poprzecinanym mostami i chronionym po obu stronach. Cień śmierci to niewiele więcej niż zmierzch dla tych, którzy patrzą na niego w świetle Baranka.

„Oto przybytek Boga z ludźmi; I zamieszka wraz z nimi… I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie… I Miastu nie trzeba słońca ni księżyca, by mu świeciły, bo chwała Boga je oświetliła, a jego lampą – Baranek” (Ap 21, 3–4. 23).

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Madame Guyon (1647–1717) – mistyczka i dusza kontemplująca.

(2) Matka Juliana z Norwich (1342–1416) – mistyczka obdarzona „zmysłem teologicznym” – przyp. red.

(3) Profesora Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie.

(4) (Łac.) Pan i Bóg nasz.

(5) (Łac.) Najwyższy Kapłan i Ojciec Ojców.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.