Wyznania konwertyty. Rozdział dziewiąty

Nie przypuszczam, by ktokolwiek kiedykolwiek wchodził do Miasta Boga z mniejszymi emocjami, niż ja. Wydawało mi się, że jestem całkowicie pozbawiony czucia. Nie odczuwałem ani radości, ani smutku, ani strachu, ani podniecenia. Istniała Prawda, tak odległa jak szczyt lodowca i musiałem ją przyjąć. Nigdy, nawet przez jedną chwilę w to nie wątpiłem, ani – być może nie ma potrzeby tego mówić – nie zwątpiłem od tamtego czasu. Próbowałem ganić się za mój chłód, ale wszystko to nie wywoływało we mnie żadnego wrażenia. Byłem jak ktoś przechodzący z blasku sztucznego światła, ciepłego, jasnego i przyjaznego, w blade, dzienne światło zimnej i ponurej pewności. Byłem obojętny, ale dość stanowczy.

Przyjechałem do Stroud przed wieczorem, odmawiając po drodze po raz ostatni moje anglikańskie Oficjum, a po chwili oczekiwania wsiadłem do omnibusa do Woodchester, odległego o kilka mil. Jazda była tak samo posępna, jak wszystko inne, chociaż tamte tereny są naprawdę piękne i romantyczne. Długa, wijąca się dolina leży pomiędzy wzgórzami, które wznoszą się po obu stronach tak, że przypominają niektóre części Włoch. Jechaliśmy i jechaliśmy, słuchałem bezmyślnie rozmowy starszego człowieka o zaróżowionej twarzy i zauważyłem jedno czy dwoje nieznośnych dzieci. Ale wszystko wydawało mi się obojętne i nic nie miało najmniejszego znaczenia.

Brat zakonny czekał na mnie u stop małej ścieżki, która kamiennymi schodami prowadzi od drogi do klasztoru i wspięliśmy się po niej razem. Przy bramie kościoła, w ciemniejącym wieczornym świetle, stała postać w bieli, która zobaczywszy nas zeszła ze wzgórza i ujęła moje dłonie. Niemal w milczeniu weszliśmy do domu, ale nawet wtedy byłem zupełnie otępiały.

Nie zamierzam opisywać szczegółowo trzech kolejnych dni. Poza wszystkim, nie wiem, dlaczego kogokolwiek miałoby to interesować. Nie zamierzam też opisywać nieskończonej dobroci, uprzejmości i cierpliwości, które znalazłem u ojca Reginalda i u przeora, a w rzeczywistości u każdego, z kim miałem do czynienia. Mój nauczyciel i ja spacerowaliśmy razem przez te trzy popołudnia i rozmawialiśmy o tym i owym, a w czasie wolnym studiowałem Penny Catechism (1). Muszę jednak wspomnieć o pewnym szczególe, nawet ryzykując, że sprawię przykrość drogiemu ojcu dominikaninowi. W czwartek zapytał mnie, czy mam jakieś trudności. Odpowiedziałem: „Nie”. „Ale z pewnością odpusty!”, powiedział. Znowu powiedziałem mu, że nie mam najmniejszych trudności. Nie byłem pewien, czy je całkowicie rozumiem, ale byłem zupełnie pewien, że w nie całkowicie wierzę, jak i we wszystko inne, co Kościół podawał mi do wierzenia. Jednak on nie był do końca usatysfakcjonowany i udzielił mi pełnych, szczegółowych nauk na ten temat.

Wieczorami także przychodził zawsze na godzinę lub dwie do mojego pokoju na pierwszym piętrze. Każdego ranka słuchałem Mszy świętej i próbowałem pewnego rodzaju medytacji. Od czasu do czasu uczestniczyłem w innych częściach Oficjum i zawsze byłem na komplecie, a potem na pięknej dominikańskiej ceremonii Salve Regina. Zauważyłem też z umiarkowanym zainteresowaniem, że w różnych punktach istnieje podobieństwo liturgii dominikanów do rytu Sarum (2).

W piątek, w dniu ustalonym na moje przyjęcie do Kościoła rzymskiego, poszedłem na długi, samotny spacer, nadal w stanie całkowitej obojętności i odwiedziłem kościół w Minchinhampton, po drugiej stronie doliny. Pamiętam, że złapał mnie deszcz i wypiłem herbatę w sali małej gospody, gdzie była wywieszona dość dowcipna instrukcja dla gości, co do osobistego męstwa właściciela i jego zamiarów zmuszenia przybyłych do porządku. Potem, około szóstej, wróciłem do klasztoru.

Nie wiem po co to wszystko zapisuję. Wydaje mi się jednak, że nie jestem w stanie myśleć o wydarzeniach tamtych dni inaczej, jak tylko przywołując obrazy tych małych, zewnętrznych zdarzeń, które miały miejsce. Nawet gdybym mógł opisać żarliwe duchowe doświadczenia, nie zrobiłbym tego, jednak prawda jest taka, że nie doświadczyłem niczego takiego. Wydawało się, iż nie ma we mnie nic, z wyjątkiem całkowitej pewności, że wykonuję wolę Boga i wchodzę w bramę Jego Kościoła. Nie towarzyszyły mi uniesienia ducha ani pokusy przeciw wierze, ani nic innego. Muszę wyznać, że taki stan utrzymywał się nie tylko podczas mojego przyjęcia do Kościoła rzymskiego i Pierwszej Komunii, ale i przez kilka kolejnych miesięcy. Nawet sam Rzym, chociaż nauczyłem się tam dziwnych i zdumiewających rzeczy, dostarczył mi bardzo niewiele emocji.

W rzeczywistości to, czego wtedy doświadczyłem, stanowiło naturalną reakcję na bardzo realną i przerażającą walkę, w którą byłem zaangażowany przez prawie cały poprzedni rok. W tamtym okresie, w różnych formach, przeszedłem przez wszystkie stany tego życia duchowego, które posiadałem, i w efekcie moje władze duchowe pogrążyły się w pewnego rodzaju letargu. Wspominam o tym teraz jedynie dlatego, że poznałem niejednego konwertytę, całkowicie przerażonego i zaskoczonego podobnymi doświadczeniami. Dusza spodziewała się widzialnego otwarcia się niebios, wylania potoków odczuwalnej łaski, strumieni przyjemności, olśniewającej chwały oraz nieziemskich dźwięków, a zamiast tego spadł na nią ciężki całun, przez który przebijało się tylko jedno światło i była to Gwiazda Bożej Wiary, tak stała i pewna, jak Bóg na swym tronie.

Oczywiście te dusze, które mają inne doświadczenia, są bardzo szczęśliwe. Jeden z moich przyjaciół, obecnie także ksiądz, powiedział mi, że dla niego największą trudność w podporządkowania się Rzymowi stanowiła myśl, iż musi odrzucić swoje święcenia. Do tamtego momentu był duchownym rytualistycznym, wykonując pełną oddania pracę pośród biednych w jednym z dużych angielskich miast i odprawiając codziennie przez całe lata to, co uważał za Najświętszą Ofiarę Mszy. Powiedział mi, że niemal się lękał swojej Pierwszej Komunii. Obawiał się bowiem, iż może doświadczyć pokusy, aby wątpić w realność zmiany, ponieważ to nieprawdopodobne, aby Nasz Pan mógł być dla niego bardziej łaskawy, niż był przy ołtarzach anglikańskich. Ale w momencie, kiedy Przenajświętsza Hostia dotknęła jego języka, poznał różnicę. Powiedział mi, że od tamtej chwili nigdy już nie wątpił ani przez sekundę, że dotychczas przyjmował jedynie chleb i wino, którym towarzyszyła niesakramentalna łaska i że ten nowy dar był rzeczywiście niczym innym, jak Ciałem Chrystusa. Trzeba dodać, że jest to mało emocjonalny człowiek w średnim wieku.

Około wpół do siódmej ojciec Reginald zabrał mnie do Domu Kapituły, i tam, klękając przed przeorem, odbyłem spowiedź wraz z aktami wiary, nadziei, miłości i żalu, i otrzymałem rozgrzeszenie. Nie otrzymałem chrztu warunkowego – choć oczywiście byłem na to całkowicie gotowy – ponieważ dwaj świadkowie mojego poprzedniego chrztu złożyli niezależne świadectwa, że ceremonia została przeprowadzona niewątpliwie według wymagań katolickich. Potem przeor ucałował mnie, jak ojciec syna i poszedłem do kościoła, aby odmówić dziękczynienie.

Następnego ranka przyjąłem z rąk przeora Komunię świętą w pięknym, małym kościółku. Pozostałem tam przez niedzielę, z poczuciem dziwnego, beznamiętnego zadowolenia, które niemal z każdą chwilą rosło w moim sercu, a w poniedziałek wyruszyłem na północ, aby zamieszkać z moim przyjacielem – księdzem, który był wtedy kapelanem w katolickim domu.

Tutaj czekała mnie raczej dziwna niespodzianka. Kilka tygodni wcześniej miałem jeden z tych wyraźnych snów, które przez kolejne dni pozostawiają niewytłumaczalną, nieopisaną radość. Śniłem, że idę sam przez wysokie wzgórza w kierunku morza, czując się raczej samotny i opuszczony. Wszędzie dookoła mnie ziemia była naga, ale w miarę, jak szedłem, zacząłem widzieć przed sobą lasy, a potem nagle wyszedłem na szczyt wzgórza i zobaczyłem pode mną rozległy obszar lasu, a dalej morze. Ale dokładnie pośrodku lasu usytuowany był dach dużego domu i w momencie, kiedy go zobaczyłem, uświadomiłem sobie nagłą, nieprzepartą radość, podobną do tej, jaką odczuwa dziecko wracając do domu. Wtedy obudziłem się, wciąż niezwykle szczęśliwy.

Nigdy przedtem nie odwiedzałem mojego przyjaciela, ani on, choćby ogólnie, nie opisywał mi miejsca, w którym mieszkał. Nie wiedziałem nawet, że to w pobliżu morza. Kiedy zatem przyjechałem i zobaczyłem, że morze jest niedaleko, zainteresowałem się tym i opowiedziałem memu przyjacielowi ów sen, zaznaczając, że w innych punktach nie ma podobieństwa pomiędzy snem, a tym miejscem. Ale następnego ranka przyjaciel zabrał mnie na wzgórze za domem i tam zobaczyłem, że – w dość niezwykły sposób – wszystkie zasadnicze cechy obu tych rzeczywistości sobie odpowiadają. Były tam dachy i kominy katolickiego domu, obszar lasu i długi horyzont morza za nim. Jeden lub dwa szczegóły, których już nie pamiętam, wydały mi się inne. Nie miałem też żadnego emocjonalnego poczucia radości.

Nastąpiły teraz nieuniknione konsekwencje tego, co zrobiłem. Nie wiem, ile listów otrzymałem w ciągu kilku dni po ogłoszeniu przez gazety mojej konwersji, ale przynajmniej dwa razy dziennie dostawałem duże ilości poczty. Trzeba było odpowiedzieć na listy, a – co czyniło zadanie trudniejszym – pomiędzy nimi były nie więcej niż dwa lub trzy listy od katolików. Było to zupełnie naturalne, ponieważ nie znałem wielu więcej katolików. Jeden telegram naprawdę ogrzał moje serce, pochodził bowiem od księdza, któremu zawdzięczałem tak wiele i o którego konwersji usłyszałem z takim smutkiem w Damaszku, sześć lat wcześniej. Reszta pochodziła od anglikanów – duchownych, mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci – z których większość postrzegała mnie albo jako rozmyślnego zdrajcę (ale tych było bardzo niewielu), albo jako zaślepionego głupca, albo jako niecierpliwego, upartego, niewdzięcznego fanatyka. Wielu z nich uprzejmie ukryło swoje uczucia, na tyle, na ile byli w stanie, ale w większej części korespondencji było wystarczająco wyraźnie widać, co myślą jej autorzy. Od jednego duchownego, jeszcze anglikanina, otrzymałem entuzjastyczny list z gratulacjami z powodu tego szczęścia, jakim jest odnalezienie drogi do Miasta Pokoju. Osiem lat później on także wszedł do tego miasta.

Sądzę, że odpowiedziałem na wszystkie, co do jednego, w tym na list od pewnej szczerej kobiety, która błagała mnie, abym pamiętał o kazaniu o synu marnotrawnym, jakie kiedyś wygłosiłem i abym spiesznie wrócił do domu Ojca. Odpowiedziałem na to, bardzo naturalnie, zauważając, że właśnie to zrobiłem i wskazując jej, iż za wyjątkiem tego, żaden inny potencjalny motyw nie mógłby spowodować mojego odejścia z Kościoła anglikańskiego. Wyraziłem też nadzieję, że pewnego dnia ona także tu przybędzie. Kobieta przekazała mój list swemu pastorowi, który odpowiedział mi natychmiast, gwałtownie oskarżając mnie o zdradę i stwierdzając, że kiedy prosił mnie o głoszenie misji w swojej parafii, uważał mnie za człowieka wiarygodnego. Teraz jest mu przykro, że moje „wypaczenie” tak szybko zdegradowało mój charakter. Znowu odpisałem, cytując uwagi jego parafianki w liście do mnie i zauważając, że nie mogłem odpowiedzieć jej w inny sposób niż ten, w jaki to zrobiłem. On odpowiedział mi raz jeszcze, na wpół z przeprosinami, że ta kobieta dała mu do zrozumienia, iż to ja napisałem do niej pierwszy i że żałuje, iż użył w swym poprzednim liście tak mocnych sformułowań.

Kolejny list, jaki otrzymałem, sprawił mi znaczny ból, ale także wprawił mnie w zdumienie. Pochodził od kobiety w średnim wieku, którą szczerze uważałem za moją przyjaciółkę – żony znakomitego dygnitarza w Kościele anglikańskim. List był krótki, gorzki i gwałtowny – zarzucał mi, że okryłem hańbą imię i pamięć mego ojca. Wydawało mi się wtedy i wciąż wydaje mi się niezrozumiałe, że osoba o prawdziwej i głębokiej religijności, którą ta dama niewątpliwie była, mogła wypowiedzieć ten szczególny zarzut, zupełnie jakby myśl o zhańbieniu mego ojca nie była tak ewidentnie pokusą szatana, że nawet nie ośmieliłem się zawahać wobec jej odrzucenia. Całkiem inna była głęboka i wielkoduszna wypowiedź pewnego biskupa anglikańskiego, który, rozmawiając z moją matką po moim wyjeździe do Rzymu, powiedział jej: „Pamiętaj, że mimo wszystko, on poszedł za swoim sumieniem, a czegóż więcej mógłby chcieć dla niego jego ojciec?”. Mogę tylko wnioskować, że list kobiety został napisany w stanie ślepego gniewu.

Jednak takie polemiki były bardzo rzadkie. Później jeszcze tylko raz zostałem poinformowany przez pewnego duchownego, że taki akt schizmy, jakiego się dopuściłem, zawsze przynosi „gorzkie owoce” i że najwyraźniej w moim przypadku, tak jak w wielu innych, „honor uleciał”. Wszystko to dotyczyło faktu, że po moich święceniach w Rzymie przybyłem niewinnie, aby zamieszkać w tym samym mieście, co on, chociaż nie byłem w tamtym czasie zaangażowany w żadne dzieła ewangelizacyjne i że prawie dwa lata wcześniej, wbrew mojej woli, zostałem wysłany, aby głosić misje anglikańskie w jego parafii. Odpowiedziałem, wskazując, że jeśli nie odwoła tych oskarżeń, które, jak dobrze wiedziałem, powtarzał w prywatnych rozmowach, rozważę wysłanie jego listu do gazet. Odwołał je.

Jednak, poza bardzo niewieloma wyjątkami tego rodzaju, muszę przyznać z największą wdzięcznością, że miłosierdzie, z jakim byłem traktowany przez członków wspólnoty anglikańskiej w ogólności, po prostu mnie zdumiało. Nie wiedziałem, że na świecie jest tyle wspaniałomyślności.

Kilka dni później przeniosłem się do opactwa benedyktynów w Erdington i tutaj zacząłem odnajdywać coraz więcej dowodów na to, że byłem oczekiwany w moim prawdziwym domu. Dwóch z ojców, sami duchowni – konwertyci, zrobili wszystko, abym czuł się dobrze i okazywali mi dobroć oraz sympatię w każdy możliwy sposób. Bardzo mnie też uspokoił fakt, że w tym czasie spotkałem tam innego znanego duchownego, o którym przedtem słyszałem dobrą opinię, ale nie wiedziałem nic więcej, a który wyprzedził mnie o kilka miesięcy w przejściu do Kościoła katolickiego. Nie muszę mówić, że wiele rozmawialiśmy.

Dzień czy dwa później, raz jeszcze wróciłem do domu mojej matki, gdzie z satysfakcją napisałem ostatnie strony By What Authority?, zanim w dzień Wszystkich Świętych opuściłem Anglię, aby zamieszkać w Rzymie, z zamiarem przygotowywania się do kapłaństwa.

Jeszcze jeden przykład anglikańskiego miłosierdzia objawił się dwie minuty po tym, jak mój pociąg ruszył ze stacji Victoria. Kiedy moja matka odwróciła się, zobaczyła nadchodzącego w jej kierunku prałata Szkockiego Kościoła Episkopalnego, zwolennika Wysokiego Kościoła i swego starego przyjaciela. Przyszedł, aby mnie pożegnać i życzyć mi powodzenia. Nigdy tego nie zapomniałem i – daj Boże – nigdy nie zapomnę.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Tzw. katechizm za pensa – Catechism of Christian Doctrine – oficjalny katechizm Kościoła katolickiego, przyjęty dekretem synodu w 1859 roku, zawiera trzysta siedemdziesiąt pytań i odpowiedzi na temat wszystkich aspektów wiary katolickiej.

(2) Ryt Sarum, inaczej ryt Salisbury, powstał w XI wieku na styku praktyk liturgicznych normańskich i saksońskich – celtyckich. W XIX wieku używany zwłaszcza przez traktarian.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.