Wyznania konwertyty. Rozdział dziesiąty

Nie wiem, czy przez szacunek dla mojej świętej Matki Kościoła mogę próbować powiedzieć, czym ona jest dla mnie od dnia, kiedy ślepy, niemy i nieszczęśliwy wszedłem w jej ramiona. Ale powiedziałem tak wiele o innych, że zaryzykuję nawet to. Ona także nie potrzebuje ode mnie żadnego miłosierdzia, ponieważ jest jego źródłem i rzeką.

Wydaje mi się, że jestem zobowiązany stwierdzić, iż idea powrotu do Kościoła anglikańskiego jest dla mnie tak nieprawdopodobna, jak idea podjęcia próby dostania się do plemienia Czoktawów. Jednak, mówiąc po ludzku i patrząc na to od strony anglikańskiej, na tyle, na ile to możliwe, całkowicie rozumiem, dlaczego anglikanie mają zwyczaj mówić o każdym konwertycie, że „on na pewno wróci”. Przede wszystkim pragną, co jest naturalne, aby ci wszyscy, którzy się nie zhańbią, jakkolwiek nieznani, zwrócili się ku tej wspólnocie, której oni sami są wierni. Patrzcie, katolicy ze swej strony przejawiają podobne pragnienie! Po drugie, anglikanie nie rozumieją sytuacji. Są tak przyzwyczajeni do podziału i braku jedności w najgłębszych sprawach wiary w swojej własnej wspólnocie, że ledwie mogą pojąć istnienie jedności gdziekolwiek indziej. Mówią także, że podziały muszą istnieć również w katolicyzmie, chociaż pod powierzchnią, albo, jeśli nie istnieją, musi to oznaczać, że aktywność intelektualna jest tłumiona przez „żelazną jednorodność” systemu. Nie rozumieją zupełnie, jak „prawda może nas wyzwolić”. Jest to czysta hipoteza, przyznaję, ale z każdym dniem mojego życia wydaje mi się coraz bardziej oczywiste, że te nieliczne osoby, które wracają do Kościoła anglikańskiego, czynią to albo na drodze całkowitego braku wiary, albo w wyniku jakiegoś ciężkiego grzechu w swoim życiu, albo poprzez rodzaj szaleństwa lub poprzez fakt, że nigdy naprawdę nie zrozumieli katolickiego stanowiska.

Bezużyteczne jest piętrzenie zapewnień, ale w jednym słowie można to ująć tak, że powrót z Kościoła katolickiego do anglikańskiego byłby zamianą pewności na wątpliwość, wiary na agnostycyzm, materii na cień, jasnego światła na ponury mrok, historycznego, powszechnego faktu na niehistoryczną, prowincjonalną teorię. Nie wiem, jak mógłbym wyrazić się łagodniej, chociaż nawet to sformułowanie bez wątpienia okaże się co najmniej niesprawiedliwym radykalizmem dla szczerych i serdecznych członków wspólnoty anglikańskiej. Faktycznie, zaledwie wczoraj wykształcony młody zwolennik Wysokiego Kościoła spojrzał mi bez mrugnięcia okiem w twarz i powiedział, że „Idea rzymska jest w porządku w teorii, ale jako system praktyczny nie działa – nie jest w zgodzie z historią, podczas gdy wspólnota anglikańska – !”. No, no!

Czy nie istnieją zatem żadne wady lub rozczarowania, które czyhają na człowieka dokonującego konwersji na katolicyzm? Istnieje tak wiele wad oczekujących, aby je odkryć, ile tylko leży w ludzkiej naturze. Liczba rozczarowań konwertyty będzie się różnić, zależnie od liczby oczekiwań.

Po pierwsze, istnieje bardzo osobliwa postawa, przyjmowana przez wielu katolików, których własna wiara znajduje się poza wszelkimi wątpliwościami, względem konwersji niekatolików, a w szczególności anglikanów. Pomijam oczywiście, jako nie związaną z tematem, oziębłość oziębłych, czy rzeczywistą religijną niechęć bardzo nielicznych osób, które są zazdrosne o fakt, że inni posiadają to, co oni sami uważają za tak cenne. Chodzi raczej o dziwną mentalność osób, które same żarliwie praktykujące swoją wiarę, wydają się całkowicie obojętne na misjonarskie obowiązki Kościoła. „Słyszę, że A. B. stała się katoliczką” – powiedziała kiedyś dobra, katolicka kobieta. „Po cóż u licha ona to zrobiła?”

Taka postawa umysłu jest nie tylko wadą – aby użyć bardzo łagodnego słowa – ale stanowiła, w każdym razie dla mnie, bardzo realne rozczarowanie. Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy spodziewać się, że takie stanowisko może prezentować ktoś, kto ceni swoją wiarę. Prawdę mówiąc, nie jest ono tak mało powszechne, jak można by sądzić. To nic innego, jak czyste sekciarstwo, ponieważ jeśli religia katolicka nie jest przeznaczona dla całego świata, jest fałszywa. Jest dosłownie katolicka (powszechna) lub jest niczym. Cóż, było to dla mnie kompletnie oszałamiające. Nauczono mnie wierzyć, że katolicyzm ma przynajmniej łaskę prozelityzmu, że w każdym razie posiada tę pasję nawracania innych, która jest zazwyczaj jedną z oznak silnego przekonania. A tutaj znalazłem nie tylko wiele przypadków obojętności, ale nawet rodzaj zawoalowanej opozycji przeciwko każdej formie działania w tym kierunku. „Konwertyci mają tak wiele gorliwości – mówi się – są nierozważni i zapalczywi. Wolimy stare, ustabilizowane sposoby. Pozwólcie nam zachować naszą wiarę dla nas samych i pozwólcie innym zachować ich wiarę”.

Zrozumiałem ostatnio, że to sekciarstwo jest być może w niektórych przypadkach wynikiem tego, iż katolicy w Anglii żyli przez stulecia pod presją surowego prawa. Przyzwyczaili się przez tak długi czas skrywać swoje święte tajemnice, aby chronić zarówno owe tajemnice, jak i siebie samych, że w końcu ten rodzaj niezdefiniowanej tradycji doprowadził do przekonania, iż najlepiej w nic się nie mieszać i jak najmniej ryzykować. Jeśli tak jest, owo sekciarstwo stanowi co najwyżej zaszczytną bliznę. Niemniej jednak, jest wadą. Dość osobliwie, nie występuje zazwyczaj pośród naprawdę starych rodzin katolickich. Są one generalnie równie żarliwymi misjonarzami, jak sam konwertyta. Ten duchowy snobizm jest częstszy pomiędzy duchowymi nouveaux riches (1) – katolikami od zaledwie jednego czy dwóch pokoleń.

Drugą wadą, pokrewną pierwszej, jest zazdrość wobec konwertytów. Gdybym sam ucierpiał w jakimś znacznym stopniu z tego powodu, nie powinienem ryzykować i zwracać na to szczególnej uwagi, ponieważ w takim przypadku nie wierzyłbym własnemu osądowi. Faktem jednak jest, że nie ucierpiałem. Odczuwałem ze wszystkich stron niezwykłą wspaniałomyślność, nawet w takich sprawach, jak moje bardzo szybkie święcenia w Rzymie, po zaledwie dziewięciu miesiącach katolickiego życia. Oczywiście było wielu, którzy nie pochwalali tempa, w jakim zostałem wyświęcony na księdza, ale praktycznie we wszystkich tych przypadkach byłoby absurdem podejrzewać zazdrość, czy tę subtelną jej formę, która manifestuje się w pragnieniu utarcia nosa neoficie. Ogólnie rzecz biorąc, jestem zdumiony dobrocią, którą katolicy zawsze mi okazywali.

Przeanalizowałem jednak liczne przypadki, usłyszałem wiele zdań i fragmentów rozmów, które nie pozostawiały wątpliwości, że wielu konwertytów uważa zazdrość i podejrzliwość u części zwykłych katolików za jedne z najcięższych doświadczeń w swoim życiu. Taka postawa jest w istocie niezmiernie ludzka i naturalna. „Zrównałeś ich z nami – woła człowiek w przypowieści – którzyśmy znosili ciężar dnia i spiekoty!” (Mt 20, 12). Postawę tę w sposób oczywisty usprawiedliwia zdarzające się od czasu do czasu niewłaściwe zachowanie czy arogancja tego lub owego konwertyty – ludzi, którzy wmaszerowują do Kościoła, by tak powiedzieć, z powiewającymi sztandarami i grającymi bębnami, tak jakby oni sami byli zdobywcami, a nie zdobytymi. Ale, mówiąc uczciwie, uważam, że arogancja pośród konwertytów jest wyjątkowo rzadka. Tok nauki, przez który muszą przejść, ogromne ofiary, jakie wielu z nich musiało ponieść – te rzeczy zazwyczaj w niezwykłym stopniu oczyszczają i udoskonalają duszę, nie mówiąc już o zdumiewającym działaniu łaski Bożej, która przywiodła ich do Kościoła. Poza wszystkim, konwertyta został tak samo wezwany przez Boga, aby dawał silniejsze świadectwo szczerości niż jakikolwiek inny człowiek, który, jako katolik od kołyski odkrywa swoją główną powinność jedynie w zachowywaniu wiary. Znacznie bardziej heroicznym czynem jest bowiem zerwanie z przeszłością niż pozostawanie lojalnym w stosunku do niej.

Jednak znowu to nie pośród prawdziwych „starych katolików”, arystokratów wiary – by tak rzec – manifestuje się zazwyczaj zazdrość czy podejrzliwość w stosunku do konwertytów, ale, raz jeszcze, pośród tych, którzy pragną być za arystokratów uważani i którzy, zdeterminowani do zaznaczenia swojej powściągliwości wobec „ducha konwersji”, zamierzają obwieszczać ten fakt poprzez krytykę i grubiańskie lekceważenie. Doszli do swego bogactwa stosunkowo niedawno i zamierzają ukryć swoje duchowe pochodzenie poprzez utarcie nosa tym, którzy nie roszczą sobie żadnego prawa do takiej duchowej arystokracji. To pośród tej klasy zazwyczaj manifestuje się również inny rodzaj zazdrości, z powodu ulubionych kościołów lub księży. Zazdrość ta nie zadowala się uprzykrzaniem życia tym spośród nieszczęsnych duchownych, którzy, zdaniem zazdrośników, jako jedyni są w stanie ich zrozumieć, ale posuwa się dalej, atakując poprzez oszczerstwo, złośliwość i plotkę, dobre imię wszystkich innych.

Istnieją zatem wady pośród katolików – wymieniłem dwie – i jest zupełnie bezcelowe im zaprzeczać. Są one jednak całkiem innego rodzaju, niż to podejrzewają lub chcą widzieć niekatolicy. Takie same wady można spotkać wszędzie, ponieważ są wspólne dla całej natury ludzkiej – to jest dla tych jednostek, które nie żyją zgodnie z zasadami swej religii. Lecz wady, uważane przez anglikanów za najbardziej typowe dla tych, którzy są posłuszni Rzymowi, zupełnie nie są charakterystyczne dla katolików. Po pierwsze, w Kościele rzymskim nie istnieje absolutnie żadne zróżnicowanie w kwestiach wiary – takie, jakie anglikanin przyjmuje jako swój „krzyż”. W tym sensie, w katolicyzmie w ogóle nie ma „szkół myślenia”. Nie ma najmniejszej różnicy dogmatycznej pomiędzy dwiema grupami temperamentów, na które można, mniej lub bardziej, podzielić całą rasę ludzką – maksymalistami i minimalistami – albo, jak ich określają anglikanie w przypadku Kościoła katolickiego – ultramontanami i gallikanami. Na tyle, na ile te obozy w ogóle istnieją – chociaż muszę szczerze wyznać, iż jestem całkowicie niezdolny, aby tak sklasyfikować katolików – są związane, jak sobie wyobrażam, jedynie z roztropnością lub nieroztropnością proponowanego działania, z kwestią lubienia czy nielubienia „rzymskich” metod i tego typu drugorzędnymi sprawami. O ile jestem świadom, nie ma też w obrębie Kościoła „wrzącego niezadowolenia”. Z pewnością stale o tym słyszę, ale zawsze od niekatolików. Nie ma intelektualnej rewolty ze strony części silniejszych umysłów rzymskiej wspólnoty – słyszałem o niej zawsze wyłącznie od niekatolików. Nie ma „odstręczania mężczyzn”, przeciwnie, w tym kraju, tak samo jak we Włoszech i Francji, stale zaskakuje mnie niezwykła przewaga płci męskiej nad żeńską, jeśli chodzi o uczestnictwo w Mszy świętej oraz praktykę modlitwy osobistej w naszych kościołach. Ostatnio przy jakiejś okazji, rozmawiając z księdzem, pracującym w parafii na przedmieściach, zauważyłem, że zawsze uderza mnie to zjawisko. Odpowiedział mi, że poprzedniego wieczora zdarzyło mu się, stojąc na zachodniej galerii, policzyć zgromadzonych w świątyni i że proporcja mężczyzn do kobiet wynosiła dwa do jednego. Stanowiło to oczywiście znakomitą ilustracją mojego poglądu. Zatem wszystkie te zarzuty, tak swobodnie kierowane przeciwko nam, są, jak mi się wydaje, całkowicie pozbawione sensu. Oczywiście pośród katolików, tak samo, jak i gdzie indziej, istnieją temperamenty gorące i zimne, natury apostolskie i dyplomatyczne. Oczywiście od czasu do czasu wybucha mała rewolta, jak w każdej społeczności ludzkiej, oczywiście ludzie samowolni – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – będą czasem wyrzekać się katolickiego życia, albo, co gorsza, będą próbowali pozostać katolikami z nazwy, pozostając całkowicie niekatolickimi z ducha. Jednak zaprzeczam, aby te przypadki można było uznać za tendencje – a tym bardziej twierdzić, że jako tendencje są choćby w najmniejszym stopniu cechami katolicyzmu. Zdumiewający spokój na powierzchni Kościoła nie jest też w rzeczywistości podkopywany gwałtownymi, wewnętrznymi walkami. To po prostu nieprawda.

Muszę również stanowczo zaprzeczyć, że formalizm stanowi cechę katolicyzmu, tak samo, jak nie stanowi cechy protestantyzmu. W tym oskarżeniu jest jednak cień prawdy. Mianowicie pośród katolików odradza się emocjonalność, a nawet silne uczucia. Uważa się, że serce religii kryje się raczej w przestrzeganiu zasad i posłuszeństwie woli. Skutek jest oczywiście taki, że ludzie niezbyt pobożni będą jako katolicy praktykować swoją religię, a czasami, w przypadku małodusznych charakterów – wypełniać jedynie absolutne minimum swych obowiązków, podczas gdy jako anglikanie, odrzuciliby religię całkowicie. Oznacza to, że być może jest prawdą, iż średni emocjonalny poziom wspólnoty katolickiej jest niższy niż odpowiedni poziom wspólnoty protestanckiej, ale wcale z tego nie wynika, że katolicy są bardziej formalistyczni niż protestanci. Motywacją tych zimnych, niezbyt pobożnych dusz – lub raczej dusz, które nie mają z natury gorącego temperamentu – dla której lgną do swojej religii, jest czyste posłuszeństwo i z pewnością byłoby to godne uwagi, gdyby potępić ich z tego powodu! Posłuszeństwo woli Boga – czy nawet temu, co jest tylko uważane za wolę Boga – jest w rzeczywistości bardziej, a nie mniej chwalebne, kiedy nie towarzyszą mu uczuciowe pocieszenia i zmysłowa gorliwość.

Jednym słowem, powiedziałbym, że patrząc z doświadczenia dziewięciu lat, które spędziłem jako duchowny anglikański oraz ośmiu lat – jako ksiądz katolicki, istnieją wady zarówno we wspólnocie katolickiej, jak i anglikańskiej. W przypadku anglikanów te wady są istotne i zasadnicze, ponieważ są to skazy na tym, co powinno pozostać nietknięte – skazy, by tak rzec, w takich sprawach, jak pewność wiary, jedność wierzących oraz autorytet tych, którzy powinni być nauczycielami w Imię Boga. W przypadku Kościoła katolickiego, skazy te są jedynie wadami skażonej ludzkości, nieodłącznymi od stanu niedoskonałości, w którym znajdują się wszyscy ludzie. Skazy anglikanizmu, a faktycznie protestantyzmu w ogóle, stanowią dowód, że system ten nie jest Boży. Skazy systemu katolickiego nie pokazują nic ponad to, że ma on zarówno ludzką stronę, jak i Bożą, a temu żaden katolik nigdy nie zamierzał zaprzeczać.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) (Fr.) nuworysze.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.