Wyznania konwertyty. Rozdział drugi

Po opuszczeniu Eton, a przed wstąpieniem do Cambridge, doświadczyłem czegoś, co było naprawdę pierwszym osobistym dotknięciem religii. Przebywałem około roku w Londynie i przez krótki czas byłem niejasno zainteresowany teozofią. Potem nagle całkowicie pochłonęła i zafascynowała mnie muzyka i dostojeństwo nabożeństw odprawianych w katedrze św. Pawła. Sprawowana tam liturgia w rozbudowanej formie to rzeczywiście, jak ponoć powiedział Gounod, jedna z robiących największe wrażenie uroczystości religijnych w Europie. Zacząłem chodzić do Komunii co tydzień i uczestniczyć we wszystkich innych nabożeństwach, w których byłem w stanie brać udział – czasami na chórze, obserwując tajemnice klawiszy i rejestrów, czasami siedząc w stallach. Bynajmniej nie ceniłem kazań, chociaż poruszył mnie nieco kanonik Liddon. Pierwsza i najważniejsza była muzyka i to właśnie przez ten otwór zacząłem najpierw dostrzegać świat duchowy. A na rozwój mojego rozumienia nabożeństwa nadal miała wpływ i kierowała nim absolutna namiętność, jaką żywiłem dla książki Shorthouse’a John Inglesant (1). Czytałem ją wciąż na nowo, w pewnym sensie czytałem ją stale, chociaż świadom jej skłonności do panteizmu. Jeszcze teraz znam jej ustępy na pamięć, zwłaszcza te, które dotyczą osoby Naszego Pana. Wydawało się, że odkryłem w końcu tajemnicę tych niejasnych ceremonii religijnych, do których zawsze się stosowałem ze spokojem i bez zainteresowania. Pomogły mi w tym jedna czy dwie bardzo bliskie przyjaźnie, również zawiązane w tamtym czasie.

W Cambridge ponownie wszystko to się ode mnie oddaliło, poza nagłym, krótkim i intensywnym zainteresowaniem swedenborgianizmem. Potem straciłem wszelkie zainteresowanie. Zaniedbałem moje modlitwy, z wyjątkiem krótkiego okresu, kiedy mój ojciec podarował mi piękne wydanie Preces Privatae biskupa Andrewsa po grecku i po łacinie. Niemal porzuciłem Komunię, a jedyną nicią, która pozostała, utrzymując mnie – w jakimkolwiek sensie – w łączności z nadprzyrodzonym, była znowu muzyka. Bardzo rzadko uczęszczałem do mojej własnej kaplicy, ale zamiast tego chodziłem stale na wieczorne nabożeństwo w King’s College, które – w inny sposób niż to z katedry św. Pawła – było i nadal jest zupełnie niezrównane. Około sześciu razy uczestniczyłem również – wraz ze świeżym konwertytą, także dawnym uczniem Eton – w Mszy świętej śpiewanej w kościele katolickim, gdzie później pracowałem jako ksiądz. Jednak nie zrobiła ona na mnie wrażenia, miałem tylko niejasne poczucie wzgardy, pomieszanej z lękiem. Ale pamiętam wyraźnie miłe uczucie wstrząsu i podniecenia, kiedy pewnego dnia przy Asperges poczułem na twarzy kroplę wody święconej. Mój przyjaciel pożyczył mi Garden of the Soul, którego mu nigdy nie zwróciłem. Dwanaście lat później, kiedy sam byłem katolikiem, napisałem do niego, aby mu o tym przypomnieć, zauważając, że teraz ta książka jest bardziej moja niż kiedykolwiek.

Oczywiście to, jaką religię wyznawałem, miało niewiele większe znaczenie, niż tylko „artystyczne”. Nie powodowało to żadnej różnicy w moich działaniach, ale po prostu utrzymywało mnie w kontakcie z rzeczami, które były nie całkiem z tego świata.

Mój stosunek do religii bardzo trafnie ilustruje mała przygoda, którą mniej więcej w tamtym czasie przeżyłem w Szwajcarii.

Jeden z moich braci i ja wchodziliśmy na Piz Palù, szczyt pasma Bernina w Engadine. Po osiągnięciu szczytu, po naprawdę męczącej wspinaczce przez bardzo obfity śnieg, która zaczęła się krótko po północy i trwała do ósmej rano, miałem nagłą zapaść. Podano mi czystą brandy, ale w związku z bardzo ostrym treningiem, jakiemu ostatnio poddałem się w Cambridge, aby zredukować moją wagę, zupełnie to nie poskutkowało i przez około dwie godziny byłem niesiony wzdłuż górskiego arete (2), na pozór nieprzytomny. Mój brat istotnie przez większą część tego czasu uważał mnie właściwie za zmarłego. Jednak chociaż wydawałem się nieprzytomny – i przez chwilę rzeczywiście byłem – nawet kiedy moje zmysły nie działały, byłem absolutnie świadomy, że umieram. Zacząłem nawet rozmyślać, jakie będzie pierwsze zjawisko ze świata nadprzyrodzonego, które mi się objawi. Wyobraziłem sobie, niewątpliwie pod wpływem sugestii, jaką przywołały ogromne lodowe szczyty, które widziałem, zanim zamknąłem oczy, że będzie to wizja Wielkiego Białego Tronu. Jednak ani przez chwilę nie uświadamiałem sobie żadnego uczucia lęku na myśl o spotkaniu z Bogiem, ani nawet impulsu, aby dokonać aktu skruchy za moje dotychczasowe życie. Moja religia, taka jaka była, była tak bezosobowej i nieżywotnej natury, że podczas gdy nigdy nie wątpiłem w prawdę obiektywną, o której mnie nauczano, to ani nie obawiałem się Boga, ani Go nie kochałem. Nie miałem poczucia odpowiedzialności wobec Niego, ani nie byłem nawet poruszony perspektywą zobaczenia Go. Zgadzałem się biernie w mojej wierze, że On jest obecny, ale ani nie kuliłem się ze strachu przed Nim, ani nie dążyłem ku Niemu z miłością.

To, jak sądzę, było typowe dla całej mojej postawy wobec religii w życiu codziennym. Intelektualnie przyjąłem chrześcijańskie wyznanie wiary, poza wolą i uczuciami. Z wyjątkiem chwil, czy krótkich okresów powierzchownego podniecenia, odczuwałem całkowity brak zainteresowania. Moja religia nie miała w sobie iskry prawdziwego życia.

Faktycznie, mój najbliższy przyjaciel w tamtym okresie był otwarcie zaprzysięgłym ateistą – jedynym, jak sądzę, jakiego spotkałem – i byłem świadom, że nie istnieje szczególnie niepokojąca przepaść między nami. Inny z moich przyjaciół był katolikiem i z nim czasami dyskutowałem. Ale nie sądzę, abym kiedykolwiek uznał za możliwe, iż jego dogmaty mogą być czymś więcej niż tylko oczywistym absurdem, chociaż pamiętam, że pewnego dnia wyjątkowo się zirytowałem, kiedy mój przyjaciel ateista, wezwany na rozjemcę, stwierdził, że co się tyczy chrześcijaństwa, jego jedyną możliwą interpretacją jest katolicyzm. Jednak zasadniczo byłem naprawdę obojętny, spędzając znaczną część czasu na zajmowaniu się hipnotyzmem, w którym byłem dość biegły. Nikt z przedstawicieli władzy nigdy, na tyle, na ile pamiętam, nie uczynił najmniejszego wysiłku, aby zagadnąć mnie w kwestiach religijnych.

A potem – do dziś nie wiem dlaczego – zdecydowałem się zostać duchownym. Sądzę, że w podjęciu tej decyzji pomogła mi śmierć jednej z moich sióstr, która miała miejsce mniej więcej w tamtym czasie. Ale, co do reszty, podejrzewam, że moje motywy wypływały w głównej mierze z faktu, iż wydawało mi się, że życie duchowne umożliwia pójście po linii najmniejszego oporu. Jestem pewien, że nie kalkulowałem na tyle, aby przekonywać samego siebie, iż bycie synem mego ojca przyniesie mi profity czy poparcie, ponieważ, mówiąc szczerze, nie stanowiło to dla mnie w ogóle pokusy. Sądzę jednak, że – w każdym razie z naturalnego punktu widzenia – życie spędzone w domu duchownego oraz brak jakichkolwiek innych szczególnych zainteresowań wydawały się wskazywać, iż pójście w ślady mojego ojca stanowi, ogólnie rzecz biorąc, najprostsze rozwiązanie problemów mojej przyszłości. Wiedziałem też, że moja decyzja sprawi mu wyjątkową przyjemność, a naprawdę wysoko ceniłem jego aprobatę.

Sądzę jednak, że byłem w tym wszystkim dość uczciwy. Nadal miewałem od czasu do czasu romantyczne doświadczenia w sprawach duchowych i kochałem, w sposób nierówny i sentymentalny – albo sądziłem, że kocham – osobę Naszego Pana tak, jak mi to zasugerował John Inglesant. Dość szczerze zamierzałem ogarnąć sercem i wolą życie duchowne i żyć nim tak godnie, jak to tylko możliwe. Te zamiary znalazły swoje rozstrzygnięcie i ostateczna decyzja została podjęta także w konsekwencji bardzo głębokich uczuć, jakich doświadczyłem przy śmierci mojej siostry i krótkiej wiadomości, którą mi przesłała z łoża śmierci.

Zatem sytuacja nieco się zmieniła. Zacząłem studiować teologię i zainteresowałem się nią, zwłaszcza dogmatyką oraz historią Kościoła. Ale ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że cokolwiek innego niż Kościół anglikański może reprezentować pierwotną instytucję założoną przez Chrystusa. Nie utrzymywałem bynajmniej, jak próbowałem twierdzić później, że wspólnota anglikańska jest „Kościołem katolickim” w Anglii, a wspólnota rzymska – Kościołem kontynentalnym. Faktycznie, pamiętam kiedyś w Szwajcarii spór z damą z Wysokiego Kościoła (High Church), która podtrzymywała takie poglądy i postępowała zgodnie z nimi, słuchając Mszy świętej w kaplicy katolickiej. Uważałem, że rzymscy katolicy są oczywiście zepsuci i upadli, rytualiści – skażeni, a skrajni protestanci – hałaśliwi, ekstrawaganccy i prostaccy. Po prostu istniało tylko jedno możliwe życie religijne – ciche życie wiejskiego duchownego, z pięknym ogrodem, znakomitym chórem i skromną, kawalerską egzystencją. Małżeństwo wydawało mi się wtedy, jak i potem, zupełnie niewyobrażalne.

Studiowałem przez półtora roku, do święceń, u dziekana Vaughana w Llandaff. Był to bardzo wyjątkowy i niezwykły człowiek. Nie ma wątpliwości, że to ze względu na nadzwyczajny urok jego osobowości oraz jego wysoce rozwiniętą duchowość, mój ojciec, pomimo rozbieżności poglądów z dziekanem, zdecydował się umieścić mnie pod jego opieką. Sądzę, że był on pod pewnymi względami najwybitniejszym kaznodzieją, jakiego kiedykolwiek słyszałem. Pisał swoje kazania w niekończących się mękach, słowo po słowie, niszcząc, jak sądzę, cały manuskrypt i zaczynając całkowicie od początku, jeśli mu przerwano podczas tworzenia. Następnie wygłaszał je słowo w słowo ze swych papierów, niemal nie gestykulując, poza rzucaniem szybkich, nieznacznych spojrzeń i niemal lękliwymi ruchami głowy. Ale jego angielszczyzna była prosta i perfekcyjna, porównywalna jedynie, jak sądzę, do języka Ruskina i Newmana. Głos dziekana był tak płynny, ostry i giętki, jak głownia rapiera, a przede wszystkim posiadał ten magnetyczny rodzaj osobowości, który za każdym razem oddziaływał na jego wykształconych słuchaczy jak brzmienie muzyki. W swych przekonaniach był zdecydowanym ewangelikiem. Wciąż mam kilka zestawów notatek, które napisałem dla niego, pod jego wpływem, na temat sakramentów chrztu oraz Eucharystii, w których wszystko, co zbliża się do doktryny sakramentalnej, jest wyraźnie negowane. Jednak jego wiara promieniowała tak silnie, a jego umiłowanie osoby Naszego Pana było tak intensywne, że jego uczniowie, jak sądzę, niezależnie od ich skłonności, byli niemal nieświadomi niedostatku innych rzeczy. Kiedy znajdowaliśmy się pod jego zaklęciem, wydawało się, jakby nie było potrzeba niczego więcej, niż tylko miłość i oddanie naszego mistrza Bogu.

Kolejną ważną osobą w naszym życiu była też jego żona, siostra dziekana Stanleya. Była to niezwykła, starsza dama, przypominająca z twarzy królową Wiktorię i jedna z najmądrzejszych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałem. Prowadziła rozmowę i pisała listy w sposób błyskotliwy i dowcipny, a przebywanie w jej towarzystwie było prawdziwą przyjemnością. Kiedy trzech czy czterech z nas było zaproszonych na obiad do domu dziekana, porównywaliśmy nasze zaproszenia, ponieważ różnorodność jej sposobów wyrażania się budziła nasz zachwyt. Każde zaproszenie było zupełnie inne od pozostałych, a jednak każde barwne. Pamiętam cichą satysfakcję dziekana, kiedy odkrył, że podczas jego ciężkiej choroby żona, wątpiąc w jego wyzdrowienie, faktycznie zarezerwowała dom, do którego mogłaby się przenieść jako wdowa. Opowiadał nam to w jej obecności, podczas gdy jej twarz drgała w komicznym proteście. „Nie, moja droga – powiedział dziekan w końcu, z oczami migocącymi jak gwiazdy – jak widzisz, jeszcze nie umarłem, mimo wszystko, i obawiam się, że nie będziesz jeszcze mogła przenieść się do swego nowego domu.”

Prowadziliśmy bardzo niewinne życie, każdego ranka studiując z dziekanem Nowy Testament, układając dla niego kazanie raz w tygodniu, sporo grając w piłkę nożną i uczestnicząc codziennie w nabożeństwach katedralnych. Jednym z najwspanialszych dni w moim życiu był ten, kiedy zostałem wybrany przez klub, aby grać na pozycji obrońcy przeciwko Cardiff. To tutaj jednak, pomimo silnego ewangelikalizmu dziekana i mimo wpływu jego czarującej, duchowej osobowości, zacząłem mieć przebłyski bardziej katolickich poglądów i – po raz pierwszy w życiu – zacząłem preferować Komunię przed śniadaniem. Był to częściowo skutek oddziaływania szczególnego człowieka, z którym staliśmy się wielkimi przyjaciółmi. John Inglesant także zaczął na nowo okazywać swoją moc i nawet odbyłem jedną czy dwie wyprawy tu i ówdzie, aby obejrzeć domy, gdzie mógłbym założyć – jak to sobie wyobrażałem – instytucję przypominającą tę Nicholasa Ferrara w Little Gidding (3), gdzie jednakże kobiety miały być bezwzględnie wykluczone. Jak pamiętam, mieliśmy prowadzić sekretne życie w czymś w rodzaju naukowej samotni, ale nie pamiętam, żeby wyrzeczenie w jakiejkolwiek formie miało odgrywać w tym rolę. Jednak intencja była z pewnością dobra, ponieważ głównym celem tego życia, na tyle, na ile to planowałem, było spotęgowanie jedności naszych dusz z osobą Naszego Pana.

Zostałem wyświęcony na diakona w 1894 roku, po bardzo dziwnych, samotnych rekolekcjach, w czasie których przez około tydzień opuściły mnie wszystkie uczucia religijne. Moje rekolekcje odbywały się w pobliżu Lincoln, gdzie wiele lat wcześniej mieszkałem jako dziecko. Wynająłem kilka pokoi w stróżówce starego parku, jakieś cztery czy pięć mil poza miastem i zaplanowałem swój dzień w taki sposób, jaki uznałem za odpowiedni, przeznaczając pewne godziny na modlitwę i medytację, na recytowanie oficjum po angielsku i na ćwiczenia. Oczywiście wykonanie tego było niemożliwym szaleństwem. Byłem w stanie napiętego podniecenia w perspektywie moich święceń duchownych. Nie wiedziałem zgoła nic o własnej duszy i niebezpieczeństwach introspekcji, a jeszcze mniej o umiejętności modlitwy. Efektem była taka duchowa udręka, że nawet teraz nie mogę jej wspominać bez wewnętrznego bólu. Po jednym czy dwóch dniach wydawało mi się, że nie ma prawdy w religii, że Jezus Chrystus nie był Bogiem, że całe życie to puste udawanie i że jestem, jeśli nie największym z grzeszników, to w każdym razie najgorszym z głupców. Wciąż pamiętam torturę Niedzieli Adwentowej. W ciemności poranka poszedłem, poszcząc, do Lincoln, przystąpiłem do Komunii w katedrze i uczestniczyłem w późniejszych nabożeństwach tego dnia, siedząc w mrocznej nawie, jak dusza w piekle. Wciąż nie mogę czytać wspaniałej kolekty, która jest przeznaczona w Modlitewniku powszechnym na Niedzielę Adwentową – dudniących fraz o „działach ciemności” i „zbroi światłości” – albo grzmiącego hymnu, Lo! He comes with clouds descending (4), bez powracającego do mnie echa przerażenia. To właśnie tamtego dnia po raz pierwszy zwróciłem oczy na biskupa Kinga – już wtedy przygarbionego starego człowieka o cudownie uduchowionej twarzy, idącego szybko na końcu procesji – biskupa, który później był sądzony w sądzie mego ojca w Lambeth w związku z oskarżeniami o rytualizm.

Moje samopoczucie poprawiło się nieco pod koniec rekolekcji. Powróciło przytłumione światło wiary i ostatecznie wróciłem do Addington na moje święcenia diakonackie, chociaż ciągle wstrząśnięty i nadal – by tak rzec – w stanie duchowej histerii.

Same święcenia odwróciły moją uwagę i pomogły mi. Udzielał ich mój ojciec w kościele parafialnym w Croydon. Wybrano mnie do czytania Ewangelii, a kanonik Mason, dawny przełożony Pembroke College w Cambridge, wygłosił niezmiernie piękne i rozpalające kazanie. Pamiętam z niego jedno wyjątkowo subtelne i błyskotliwe zdanie. Mówił o podziałach doktrynalnych w Kościele anglikańskim i starając się uspokoić nas w tej kwestii, połączył niezgodę geograficzną i dogmatyczną w jednym, uogólniającym zdaniu, stosując piękną aliterację: „Przy wszystkich naszych podziałach – powiedział – jesteśmy jeszcze zjednoczeni w obiektywnej prawdzie. Jedna jedyna forma tekstu jest dziś wypowiadana w każdej diecezji – od Carlisle do Canterbury, od Lincoln do Liverpoolu”.

Następnego dnia, w Boże Narodzenie, asystowałem memu ojcu przy udzielaniu Komunii w kościele w Addington, a potem od razu zacząłem pracować we wschodnim Londynie, w misji Eton. To tutaj po raz pierwszy idee Wysokiego Kościoła zaczęły stopniowo brać mnie ostatecznie w posiadanie. Okazja do tego była następująca.

W miesiąc po święceniach otrzymałem zaproszenie do uczestnictwa w rekolekcjach w Kemsing, w pobliżu Sevenoaks, głoszonych przez jednego z „ojców” z Cowley (5). Pojechałem, w oficjalnym, eleganckim stroju duchownym i zostałem całkowicie „wzięty szturmem”. Po raz pierwszy doktryna chrześcijańska, tak, jak ją głosił ojciec Maturin, ukazała mi się jako uporządkowany schemat. Widziałem teraz, jak rzeczy pasują jedna do drugiej, jak sakramenty wynikają w sposób nieunikniony z Wcielenia, jak w miłosierdziu Boga spotyka się zarówno ciało, jak i ducha. Kaznodzieja był wyjątkowo elokwentny i głęboki, wygłaszał kazanie godzina za godziną, chwytał fragmenty moich myśli, przebłyski mego duchowego doświadczenia, moje poszukiwania po omacku w półmroku i pokazywał mi całość, promieniejącą i przemienioną w ogromny schemat, którego istnienia nie podejrzewałem. Dotknął głęboko mego serca, jak również mojej głowy, odsłaniając mi źródła i motywy mojej własnej natury w zupełnie nowy sposób. Mówił zwłaszcza o spowiedzi, pokazując jej miejsce w Bożej ekonomii. Ale temu, w sposób bardzo naturalny, usilnie się opierałem. Nie były to surowe rekolekcje i po południu rozmawiałem swobodnie z dwojgiem przyjaciół, starając się przekonać samego siebie, że spowiedź nie jest niczym więcej, niż tylko sporadycznym lekiem dla tych, którzy czują, że jej potrzebują. Ale praca została wykonana, chociaż nie wiedziałem tego jeszcze przez kolejny rok. To jednak wyraźnie wyniosłem z tych rekolekcji pragnienie, aby tę religię, która była tam głoszona, uczynić własną. Ale przede mną były pewne trudności.

Parafia, do której posłał mnie ojciec, w ogóle nie była prowadzona według radykalnych zasad. Spowiedź wyraźnie odradzano, a nabożeństwo eucharystyczne odprawiano jedynie w niedziele i czwartki. Był to wyjątkowo piękny kościół, zbudowany przez Bodleya według wytycznych Wysokiego Kościoła, z łacińskimi inskrypcjami, dość niezrozumiałymi dla zgromadzenia. Poprzedniego pastora, który teraz został biskupem Zululandu i był wyraźnym zwolennikiem Wysokiego Kościoła, zastąpił niedawno kapelan mojego ojca – wielebny St. Clair Donaldson, obecnie arcybiskup Brisbane, którego poglądy były znacznie bardziej ewangelickie. Donaldson był znakomitym organizatorem. Wspaniałe kluby dla mężczyzn funkcjonowały na pełnych obrotach, a nasz czas zajmowały rozmaite działania – Liga Antyalkoholowa (6), Grupy Wstrzemięźliwości (7), spotkania kobiet, zabawy dla dzieci, a przede wszystkim systematyczne wizyty w domach parafian. Ale pierwotne metody Wysokiego Kościoła biskupa Cartera zostały znacznie zmodyfikowane, zlikwidowano codzienne nabożeństwo, a skutkiem tego anglikańskie siostry, które poprzednio pracowały w parafii, odeszły. Przypuszczam, że pastor od czasu do czasu słuchał w zakrystii spowiedzi dwóch lub trzech zwolenników starego systemu, ale z pewnością ani nie głosił kazań na ten temat, ani w żaden sposób nie zachęcał do tej praktyki.

Jednak pomimo jego wpływu, idee zasiane w mym umyśle przez ojca Maturina zaczęły kiełkować. Wydawało mi się wtedy i wydaje mi się nadal, nawet patrząc na to z anglikańskiego punktu widzenia, że jedyna nadzieja, aby naprawdę dotknąć i zatrzymać tych, którzy żyją we wschodnim Londynie, pod naporem jego nikczemności, leży w czymś, co można nazwać materializacją religii – mam na myśli dostarczanie czynów i wyobrażeń, na których uczucie religijne może się skoncentrować. Konieczna wydaje się skrajna konkretność i to nie tylko w przypadku dodatkowych elementów kultu, które błyszczą i robią wrażenie, ale w odniesieniu do sposobów dochodzenia jednostki do Boga. Męskie kluby, gdzie rozmowa o religii i polityce jest niezgodna z zasadami (jak to było w przypadku naszych), częste wizytowanie parafian, dziecięce pantonimy oraz ogólne działania i gorliwość z pewnością mają swoje miejsce i funkcję. Ale jeśli jednostka nie rozumie, gdzie i w jaki sposób może wyrazić swój żal za grzechy i uwielbienie, nie tylko jako członek zgromadzenia, ale jako niepowtarzalna dusza, którą Bóg stworzył i odkupił, jej pobożność może być jedynie mglista i rozmyta. Czułem to niejasno nawet wtedy, a ponieważ dusza człowieka jest bliżej niego samego, niż może być jakakolwiek inna, zacząłem rozumieć, że muszę zacząć od siebie.

Skończyło się na tym, że tuż przed moimi święceniami na „księdza” odbyłem po raz pierwszy, za zgodą moje go ojca, pełną spowiedź z całego życia wobec duchownego. Był on niezwykle miły i znał się na rzeczy, chociaż dał mi pokutę, która zajmowała mi codziennie pół godziny, aż do momentu, kiedy trzy miesiące później poszedłem do niego ponownie. A radość, która nastąpiła po tej spowiedzi, była po prostu nie do opisania. Poszedłem do domu w czymś w rodzaju ekstazy.

Moje święcenia także były ogromnym szczęściem, chociaż teraz rozumiem, że w moich uczuciach panowała znaczna nerwowość. Poszedłem sam do lasu w Addington, mówiąc sobie, że jestem teraz księdzem, że mogę robić dla innych to, co ostatnio zrobiono dla mnie. Wróciłem do wschodniego Londynu pełen entuzjazmu.

Mniej więcej w tym czasie powróciłem też do mojej znajomości z przyjacielem z Cambridge, z którym toczyłem wiele sporów – obecnie nowicjuszem zgromadzenia oratorianów – i kilka razy pojechałem się z nim zobaczyć. Nie sądzę jednak, żeby kiedykolwiek na poważnie przyszło mi do głowy, iż jego stanowisko intelektualne nie jest wyłącznie absurdem. Jednak był on wciąż uroczym człowiekiem i nie wątpię, że zrobił wiele, aby zburzyć mur nieporozumienia, który oddzielał mój umysł od jego. Byłem absolutnie pewny siebie, absolutnie zadowolony i absolutnie uparty. Do tego stopnia nie obawiałem się jego wpływu, że nawet pojechałem, aby spędzić z nim kilka dni na wybrzeżu Kornwalii i podczas tego pobytu, nie mając własnej sutanny, pożyczyłem i – z pewnego rodzaju radosnym podnieceniem – nosiłem jego habit zakonny na ambonie małego kościoła parafialnego.

W październiku 1896 roku mój ojciec zmarł nagle, klęcząc w kościele, podczas wizyty u pana Gladstone’a w Hawarden. Nadzorowałem szkołę niedzielną w misji Eton, kiedy dostarczono mi telegram zawiadamiający o tym fakcie. W drodze do Hawarden tamtej nocy odmawiałem, jak zwykle, wieczorną modlitwę, przeznaczone na ten dzień i w drugim czytaniu przeczytałem słowa: „Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca, [a potem pójdę za Tobą]” (8).

Kolejne dni były pełne powagi i smutku. Wydawało się niewiarygodne, że mój ojciec nie żyje. Właśnie wrócił z Irlandii, gdzie składał coś w rodzaju półoficjalnej wizyty w Irlandzkim Kościele Protestanckim. Wydawał się pełen życia. Jego ostatnie napisane słowa, znalezione na stole w garderobie to szkic listu do „Timesa” na temat wydanej właśnie bulli papieskiej, potępiającej święcenia anglikańskie jako nieważne. Odprawiłem nabożeństwo eucharystyczne w kościele w Hawarden, zanim wyruszyliśmy z trumną do Canterbury, i udzieliłem Komunii panu Gladstone’owi. Ciało mojego ojca leżało w trumnie przed ołtarzem, przykryte tym samym całunem, który, jak sądzę, leżał później na trumnie samego pana Gladstone’a. Pogrzeb był niesamowicie imponujący. Na zewnątrz szalała wielka burza, z wiatrem, deszczem i grzmotami, kiedy składaliśmy w katedrze, przy zachodnich drzwiach, ciało pierwszego arcybiskupa, pochowanego tam od czasów reformacji. Kiedy wróciliśmy do domu, wciąż wydawało się nam niewiarygodne, że nie znajdziemy tam tej samej żywotnej i pełnej entuzjazmu osobistości, która witała nas, kiedy wracaliśmy do Addington.

Tydzień później moje zdrowie nagle i całkowicie się załamało i nakazano mi, abym w ciągu tygodnia wyjechał na zimę do Egiptu. Pamiętam, że moja ostatnia prośba do pastora przed usłyszeniem tej wiadomości dotyczyła wprowadzenia na przyszłość codziennego nabożeństwa w kościele, w miejsce dwóch tygodniowo, które funkcjonowały do tej pory. Ale uznano, że lepiej nie.

cdn.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Powieść oparta na historii św. Jana Gwalberta (Włochy, XI w.), który przebaczył mordercy swego brata, kiedy ten błagał go o litość w imię ukrzyżowanego Chrystusa. Shorthouse przeniósł akcję w czasy Karola I.

(2) (Fr.) grzbiet.

(3) Nicholas Ferrar (1592–1637) wraz z kilkoma krewnymi założył w miejscowości Little Gidding wspólnotę religijną o charakterze monastycznym, znaną jako „Arminian Nunnery”, rozpędzoną przez purytanów w 1647 roku.

(4) Patrzcie! Oto On nadchodzi, zstępując wśród obłoków – hymn z 1752 roku, słowa: John Cennick, muzyka: osiemnastowieczna melodia angielska.

(5) Stowarzyszenie Księży Misjonarzy św. Jana Ewangelisty – The Society of Mission Priests of St. John the Evangelist – wspólnota duchownych założona w 1865 roku – pierwsza od czasów reformacji udana próba zorganizowania męskiej wspólnoty zakonnej w Kościele anglikańskim, w oparciu o zasady ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, w celu prowadzenia bezpośredniej działalności misyjnej, głoszenia rekolekcji i misji w parafiach.

(6) Band of Hope – organizacja, założona w 1847 roku, organizuje zajęcia, mające na celu zachęcanie dzieci do unikania problemów alkoholowych oraz przekazywanie treści chrześcijańskich.

(7) W oryginale – „Temperance Meetings”.

(8) Cytat według Biblii Tysiąclecia (Mt 8, 21); zakończenie: „…a potem pójdę za Tobą” Benson przytacza za anglikańskim przekładem Pisma Świętego.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Wyznania konwertyty.