Wyprawa po żonę. Rozdział trzeci

Z którego czytelnicy przekonują się, że i gitara może być wymowną, a sługa rozumnego pana może być głupim.

Zostawiliśmy pana Ksawerego z głową opartą na ręku i siedzącego w zamyśleniu. Gdy po pewnym czasie otrząsnął się z tego stanu, który nie był dla niego zwyczajny, i podniósł głowę, zobaczył przed sobą panienkę dość słusznego wzrostu, mogącą mieć lat dwadzieścia dwa lub trzy, kształtną, o twarzy ładnej, ale bladej i zasępionej.

Pan Ksawery, uderzony jej widokiem, powstał i zbliżył się. Panienka cofnęła się parę kroków i głosem czystym, ale jakby nieukontentowanym, rzekła:

– Mama mówiła mi, że pan sobie życzył, abym zadysponowała dla pana kolację. Ja się na tym nie znam i nie chciałam. Mama także boi się, żebyś pan nie był głodny, gdy sama zadysponuje i co nie do gustu, dlatego kazała mi tu przyjść i spytać pana, co pan lubi.

– Więc to panna Melania? – odpowiedział młody człowiek.

– Ja jestem – rzekła jakby niechętnie i nadąsana.

– Otóż powiem pannie Melanii, kiedy chce wiedzieć, co lubię – mówił żartobliwie pan Ksawery – że lubię przede wszystkim muzykę, a szczególniej gitarę.

Dziewczyna wpatrywała się w niego, jakby chciała dociec, do czego właściwie zmierzały te jego słowa, a gdy łzy zakręciły się w jej oczach, odwróciła się i milczała przez chwilę. Potem, podniósłszy głowę i spojrzawszy dość hardo na młodego człowieka, który zmieszał się cokolwiek, choć nie widział w swych słowach nic takiego, co by ją mogło tak dotknąć lub rozgniewać, rzekła:

– Ciekawa jestem, co panu moja gitara może szkodzić!?

– Nie tylko, że mi nie szkodzi, ale owszem, powiedziałem pannie Melanii, że ją lubię – mówił pan Ksawery – zwłaszcza gdy kto przy tym śpiewa: „Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły” (1) albo: „Raz na pniu między dębami”.

– Et, daj pan pokój – odpowiedziała dziewczyna czerwieniąc się. – Pan myśli, że ja taka głupia dlatego, że jestem córką oberżystki, że się nie poznam na tym, że pan sobie ze mnie drwisz. A gdybyś pan wiedział, jak mnie to zabolało, to byś sam pożałował.

– Ale żałuję, z najszczerszego serca żałuję – mówił pan Ksawery. – Ten mój nieszczęsny żart musiał pannę Melanię mocno zaboleć, skoro dostrzegłem łzy w jej pięknych oczach.

– A, zaraz w pięknych – odpowiedziała wzruszając ramionami. – Jak to panowie lubicie durzyć każdą biedną dziewczynę, a zwłaszcza w oberży, gdzie można chodzić w czapce na głowie i świstać po pokoju. Panowie myślicie, że się każda zaraz da złapać pochlebstwem i nieszczerą grzecznością. Znam ja moje oczy dobrze i wiem, jakie one są. Może i jest taki, dla którego one piękne, ale na pewno nie dla pana. Po co o tym mówić – dodała machnąwszy ręką – chce pan kurczę i kaszkę na mleku?

– I owszem, proszę, to jest właśnie to, co lubię – odpowiedział pan Ksawery, patrząc z zajęciem na wyrazistą twarz dziewczyny, której czarne oczy były rzeczywiście piękne, a w której mowie i ruchach widać było wolę i energię.

Ubranie jej było skromne, ale czyste; włosy ciemne, bujne i gładko zaczesane; ręka biała, a noga, choć w starym trzewiku, zdawała się niewielka.

– Czegóż mi się pan tak przypatrujesz? – zapytała, jakby obrażona jego spojrzeniem.

– Bom bardzo ciekawy – odpowiedział – dlaczego ta wzmianka o gitarze, którą zrobiłem niechcący, tak obeszła pannę Melanię.

– E, to długa historia – rzekła smutno. – Niech się pan zapyta mamy, to ona to panu lepiej opowie, skoro już o gitarze panu powiedziała, bo skądże byś pan wiedział?

– Rzeczywiście – mówił pan Ksawery – wiem to od mamy panny Melanii. Wiem także i to, że panna Melania i po francusku czyta.

– Ech! Boże mój! – rzekła wzruszając ramionami. – Mama sobie nabiła głowę tym nieszczęśliwym językiem francuskim i chce mnie koniecznie wydać za jakiego pana lub za burmistrza. I byle kto do nas zajedzie, a mama dowie się, że nieżonaty, to zaraz roi się jej Bóg wie co w głowie i chciałaby, żebym ja się mogła podobać, a ja wcale sobie tego nie życzę.

– Ale może to jest przeznaczenie panny Melanii – rzekł pan Ksawery, przypominając sobie rozmowę z panią Zyskowską – żeby poszła za pana lub za burmistrza.

– Posłuchałbyś pan – odpowiedziała uśmiechając się z politowaniem – jak mama o tym przeznaczeniu gada. Mama wierzy, że mnie nie wiedzieć co sądzone i że mnie to nie minie, ale zawsze tylko to, co układa sobie mama.

– Jest to skutek miłości macierzyńskiej – rzekł zacny młodzieniec, chcąc dziewczynę zreflektować, aby tak lekko o swej matce nie mówiła. – Mama widać bardzo kocha pannę Melanię.

– Jużci, że kocha – odpowiedziała spuszczając oczy. – Ale cóż mi z tej miłości, kiedy mama nie chce wierzyć, że i ja mam oczy, a mama chce tylko swoimi patrzeć? Zeszłego roku tylko co nie padłam ofiarą i już myślałam, że przyjdzie albo być złą córką i nie posłuchać, albo całe życie przepłakać. Pan Bóg się nade mną zmiłował i zesłał tu jakąś wdowę, która od razu zawróciła głowę temu nieznośnemu szlachcicowi, co, jak mama mówiła, był mnie sądzony. Teraz znów wisi nade mną gorsze nieszczęście.

– Cóż takiego, moja panno Melanio? – zapytał pan Ksawery z zainteresowaniem.

– Doprawdy, że to śmieszne – odpowiedziała patrząc łagodniej na młodego człowieka – że ja to wszystko panu mówię, jakby to mogło coś pana obchodzić. Ale to nie moja wina: nie trzeba było o tej gitarze zaczynać. Przy tym i pan podobno jedzie szukać żony, bo mi to już mama powiedziała. Oj! Nie słuchaj pan nikogo, tylko siebie! Tylko, że to panowie nie tacy biedni, jak każda dziewczyna, która wszystkich musi słuchać, tylko siebie nie może. Ot i teraz znowu kasjer tutejszy, który dwa lata temu dostał kosza, łazi tu do nas i choć ja dąsam się na niego, jak mogę, nic to nie pomaga. Mama karmi go i poi, on durzy mamę, że wkrótce będzie burmistrzem, a mama ciągle kładzie mi w ucho, że on mnie sądzony, kiedy ja doskonale wiem, że to nieprawda.

– Więc to tu jest głos – rzekł pan Ksawery, wskazując na serce – który pannę Melanię doskonale oświeca, że jej nie sądzony ani pan, ani burmistrz, ani kasjer mający być burmistrzem.

– Widzi pan – odpowiedziała smutno i zabierając się do odejścia – pan znowu żartuje, a mnie się chce płakać. Ten kasjer siedzi tam u mamy, przyszedł wystrojony, zawracał oczy na mnie, chrząkał i miał już coś złego na języku: dlatego mama wyprawiła mnie z izby i tu przysłała. I kiedy ja tu panu mówię, czego nie powinnam panu mówić, a pan śmieje się ze mnie w duchu, tam już może zrobiło się tak, że do końca życia nigdy się nie zaśmieję.

Panu Ksaweremu ścisnęło się serce na te proste, niekształtne słowa, ale tak dobrze malujące jej nieszczęśliwe położenie. Zawstydzony, chciał wziąć jej rękę i ze szczerym przeproszeniem uścisnąć, gdy w tejże samej chwili za oknem dał się słyszeć głos fletu, który ładnie zagrał motyw z Niemej (2): „Już czas! Już czas!”.

Dziewczyna drgnęła, pobladła jak ściana, a pochyliwszy się ku oknu, przyłożyła palec do wpółotwartych ust i w tej pozycji słuchającej stała przez chwilę. Gdy głos fletu umilkł, westchnęła głęboko, potarła ręką czoło, potem, przystępując do zadziwionego młodego człowieka, położyła dłoń na jego ręku i mocno ją ściskając, rzekła:

– Panie, ja jestem bardzo biedna. Nie mów pan nic mamie o tym flecie, który słyszałeś. Zaklinam pana! – to powiedziawszy szybko wybiegła z pokoju.

Pan Ksawery patrzył za nią długo, myślał o tym wyznaniu, które mimowolnie wywołał, i zastanawiając się nad dziwnym połączeniem wdzięków i rubaszności, prostoty i może głębokiego uczucia, zbliżył się do okna, otworzył je i zaglądał na ulicę, chcąc dojrzeć, kto to odezwał się na flecie, co na tej wpółprzetartej przez lichą edukację panience zrobiło tak mocne wrażenie.

Na ulicy nie widział nikogo, ale nad swoją głową usłyszał otwierające się okno i stamtąd dochodził go brzęk gitary i tenże sam motyw z Niemej, dość nawet biegle, ale widocznie drżącą ręką odegrany.

Domyślił się nasz bohater, że to było hasło jakiejś schadzki, że flet wymownie zapytał, a gitara wymowniej jeszcze odpowiedziała, że zatem ani pan, ani burmistrz, ani kasjer nie był sądzony pannie Melanii, jak o tym była przekonaną jej matka.

Pan Ksawery nie był kontent, że niechcący stał się posiadaczem sekretu, o którym może matka nie wiedziała, a o którym powinnaby wiedzieć. Przypomniawszy sobie jednak prośbę dziewczyny, z takim wyrazem zaklęcia wymówioną, i wreszcie nie widząc, dlaczego by się miał mieszać do rzeczy, która go nie dotyczyła, postanowił przemilczeć tę okoliczność.

Ale chodząc po pokoju, muskając wąsy i rozważając, któremu paragrafowi jego kodeksu odpowiada przypadek, którego rozwiązanie dokończał w swej myśli, gdy się przekonał z tego, co dotąd wiedział, że matka chciała, aby małżeństwo jej córki było spekulacją, i ubrała interes w maskę przeznaczenia, jak to robi połowa matek, córka zaś pragnęła, aby jej życie w tym błogim stanie było poematem, płynącym z serca i natchnienia, oświadczył się w duchu za córką i umyśliwszy rozgadać się jeszcze o tym przedmiocie z panią Zyskowską, chciał ją zręcznie skłonić, nie zdradzając wszakże sekretu panny Melanii, aby nie czyniła gwałtu jej sercu.

Wśród tych rozmyślań głód zaczął mu strasznie dokuczać. Zwykle głód i ból zębów przychodzi w czasie filantropijnych postanowień, aby myśl, zajętą innymi ludźmi, zwrócić do najmilszej człowiekowi, jego własnej istoty. Że jednak pan Ksawery, tym energicznym sposobem do swojej jaźni przywołany, nie widział żadnych przygotowań do tej kolacji, o którą matka i córka okazywały taką troskliwość, otworzył drzwi i krzyknął na swego służącego. Jego głos rozległ się po całej karczmie i wkrótce wszedł Jan Skrawek, obcierając gębę, z twarzą cokolwiek zarumienioną i jakby nieukontentowaną, że mu w najważniejszej sprawie życia przerwano.

Sługa ten, mający wiernie towarzyszyć swemu panu aż do końca jego wyprawy, którego słabość do używania uczonych wyrazów już widzieliśmy, zasługuje na kilka słów. Ten wzgląd należy mu się z dwóch powodów: raz, że jako głupi i gorliwy, podobnym jest do wielu ministrów, którzy przez te przymioty nieraz najgorsze figle płatają swym panom; po wtóre, że przez zamiłowanie wyrazów brzmiących, a niepolskich, choć one po większej części zdradzają pochodzenie łacińskie, a nie francuskie, ma w sobie coś z natury naszych panów, którzy nawet ze słabościami swymi do naszych względów mają niezaprzeczone prawo.

Jan Skrawek był szlachcicem średniego wzrostu, krępym i dość grubym, twarz miał szeroką, wielką gębę, a nos mały i zadarty. Włosy rudawo-siwe, nisko ostrzyżone, sterczały na jego wąskim czole, a siwe oczy, z których lewe przymrużał, gdy był głodny lub zabierał się do jakiegoś opowiadania, patrzyły pożądliwie na kominy karczm, na szyldy traktierni i na wszystkie naczynia, w których pieczeń wołowa, którą wolał niż inne przysmaki, mogła przybrać rumieniec, nęcący go więcej niż puszyste i rumiane lica, i wypuścić z siebie ów sos, którego wonie przenosił nad zapach róż i fiołków.

Nie był on bardzo dbałym o swoją toaletę z tego powodu, jak mówił, że dla swej gorliwości o służbę pańską nigdy nie miał czasu myśleć o sobie. Stąd jego liberyjny surdut, piaskowy z wykładanym błękitnym kołnierzem, najczęściej był niewyczyszczony, pomięty, a niekiedy rozpruty pod pachą i na łokciach, chustka źle zawiązana, kamizelka zapięta na niewłaściwe guziki i buty, z których błoto i kurzawę ścierał tylko czas. Ale za to rzeczy pana utrzymywał starannie, do sakiewki pana, jeżeli dostała się do jego rąk, nigdy nie zaglądał. Jeżeli miał jakąś kwotę powierzoną na ekspens (3), wyrachował (4) się co do szeląga – w ogóle służbę znał dobrze i do swego pana był niezmiernie przywiązany.

Służąc w domu rodziców naszego bohatera od dwudziestu kilku lat, był z nim w szkołach w Lublinie, gdzie właśnie od jego guwernera, pedanta starej daty, nauczył się kilkunastu wyrazów, jako to: dokumentnie, finalnie, machinalnie, kordialnie (5), symetrycznie, ekstraordynaryjnie (6), konfidentnie, zamiast: konfidencjonalnie, itd.

Później, oddany już wyłącznie do usług panicza, był z nim w Warszawie, potem w Dreźnie, w Berlinie i w dalszych podróżach po Niemczech.

Chociaż matka pana Ksawerego znała dobrze jego wady i widziała jego niepokaźność, ale że syn już do niego przywykł, że przy tym była przekonana, iż wiernie dopilnuje, a w przypadku i łba za niego nadstawi, żądała wyraźnie, aby mu i w tej wyprawie towarzyszył, obiecała mu bogaty podarunek, jeżeli szczęśliwie powrócą, a dopuściwszy go ponadto do sekretu, jaki jest cel tej długiej podróży, i dawszy tajemne instrukcje, tym bardziej zaostrzyła jego ciekawość i podnieciła ambicję.

Jan Skrawek musiał więc przywiązaniem i wiernością zasługiwać na ufność, kiedy mimo jego wad pan Ksawery wziął go najchętniej ze sobą i cierpliwie go znosił.

Oprócz wyżej wspomnianej niedbałości o siebie i zupełnego braku elegancji w pokazaniu się, do czego panowie, a szczególniej panie przywiązują tyle wagi, zarzucić mu można było i to, że chociaż nie pijak, lubił jednak poczęstunek, zwłaszcza gdy przy nim mógł zawrzeć jakąś nową znajomość i czegoś się dowiedzieć; że był niesłychanie obżarty i przy dobrym kawałku pieczeni gotów był wygadać się ze wszystkich sekretów, i swoich, i pańskich, tak jak inny przy butelce; na koniec, że w swych opowiadaniach, do których rad szukał okazji i nowych słuchaczy, często mijał się z prawdą. Wprawdzie kłamstwa te nie przynosiły nikomu szkody, bo wyłącznie ograniczały się tylko do egzageracji (7) na dobre tego wszystkiego, co się tyczyło jego pana, samej pani, owej ciotki, po której spodziewany był spadek, i najbliższych krewnych, ale zawsze liczymy to do jego wad, bo one nieraz wprowadziły w ambaras samego pana lub wystawiały go na śmieszność.

Pan Ksawery dobrze o tym wiedział i złapawszy go czasem na gorącym uczynku, gdy prawił duby smalone o pałacu jego matki, który był prostym dworem, i o zamku ciotki, który był letnim, małym pałacykiem, porządnie go skarcił.

– Już pewnie jadłeś – rzekł pan Ksawery wzruszając ramionami i patrząc na jeszcze poruszającą się wielką gębę swojego sługi.

– Pieczeń z buraczkami, proszę pana – odpowiedział Jan zmrużywszy lewe oko – i dokumentnie powiedzieć mogę, że była dobra i krucha, choć trochę zimna, bo to z obiadu. Ale mi pan nie dał finalnie się z nią rozprawić. A to, proszę pana, bardzo konsekwentnie zrobiliśmy, że tu zajechaliśmy.

– Dlaczegóż to? – zapytał młody człowiek.

– Tutejsza gościnna (8) to rozumna kobieta, proszę pana – odpowiedział uśmiechając się – jak tylko stąd wyszła od pana, zaraz mnie zawołała i tak machinalnie pyta, czy czegoś bym nie przekąsił. Myślę sobie, jak tu nie przekąsić, kiedy człek uleciał sześć mil nie stając nigdzie. Powiadam: „Dobrze”.

– I dali ci pieczeń z buraczkami – przerwał pan Ksawery – i ty jadłeś za dwóch, a nie pomyślałeś o tym, czy dla mnie co będzie. Wstydź się, Janie, to jest egoistyczne.

– I owszem: nieegoistyczne – odpowiedział Jan – bo ja myślałem o tym dobrze; tylko że to, co się tyczy pana, to jest ekscepcjonalnie.

– Jak to ekscepcjonalnie? – zawołał pan Ksawery. – Czyż ja nie uleciałem także sześciu mil, nigdzie nie stając, jak i ty?

– Prawda – rzekł Skrawek – ale co innego pan, a co innego ja: to można konfidentnie powiedzieć.

– Czemuż co innego? – zapytał śmiejąc się pan Ksawery, który lubił czasem takie pogawędki ze swym sługą, zwłaszcza w drodze.

– A to temu, proszę pana – odpowiedział lokaj – że pan, czybyś jadł, czybyś nie jadł, zawsze byłbyś panem.

– No, a ty, czymże byłbyś, gdybyś nie jadł? – mówił pan Ksawery.

– Ja, proszę pana, byłbym kpem, racjonalnie do niczego niezdatnym, a mnie, zwłaszcza w drodze, to trzeba siły do pracy.

– Tak, do siedzenia na koźle i do ustawicznego gadania z Michałem – rzekł pan Ksawery.

– Myśli pan, że jak się człowiek nagada, to się nie chce jeść? Oj! Oj! I jak jeszcze! Fundamentalnie powiedzieć można, że aż za żołądek ściska.

– Ale to gorzej – mówił młody człowiek – że już i łyknąłeś, to już inna materia: wiesz, że się za to gniewam.

– Jeden kieliszek, proszę pana – odpowiedział Jan z komicznym upokorzeniem – tylko że wódka była słodka, a bestia mocna, to i okpiła mnie radykalnie. Tą wódeczką, proszę pana – dodał przystępując z uśmiechem i mrużąc lewe oko – poczęstowała mnie także tutejsza gospodyni, chcąc mnie ciągnąć za język i dowiedzieć się, dokąd my jedziemy i z kim mamy się żenić. Ona, proszę pana, fatalnie ciekawa.

– I pewnie jej nałgałeś nie wiedzieć co? – rzekł pan Ksawery.

– Gdzie tam, proszę pana – mówił wykręcając się – powiedziałem jej tylko konfidentnie, że pan miał się żenić z jedną księżniczką w Lubelskiem, ale że się panu nie spodobała i że teraz jedziemy żenić się z jedną hrabianką, którą pan ma napiętą (9).

– Gdzie? Koło Gdańska? – dodał młody człowiek śmiejąc się.

– Tego ja nie mówiłem – rzekł Jan zapewniając.

– A gdzież jest ta napięta hrabianka?

– Konfidentnie powiedzieć muszę, że ja sam nie wiem – odpowiedział Jan przymrużając oko.

– Otóż ja ci konfidentnie także powiem – mówił pan Ksawery, a gdy Jan nastawił uszy sądząc, że się czegoś dowie, dodał: – naprzód, żeś głupi, a po wtóre, że niepotrzebnie łżesz.

Jan poskrobał się w głowę, a potem uśmiechając się odpowiedział:

– E, proszę pana, ja już myślałem, że pan coś nowego powie. Że ja jestem niby głupi, to już to dokumentnie wiadomo, a że dla honoru pańskiego czasem skłamię, to cóż to szkodzi? Niech wiedzą!

– Mnie szkodzi – odpowiedział surowo pan Ksawery – i zapowiadam ci, że jak będziesz łykać i łgać, choćby dla mojego honoru, to wrócisz do domu piechotą, a ja sam pojadę szukać hrabianki.

Jan poskrobał się w głowę i zasmucił się, a pan Ksawery dodał:

– Mieli mi tam coś przynieść przekąsić. Pójdź, dowiedz się, czemu nie dają.

– Ale bo widzi pan – odpowiedział sługa – tam coś takiego robi się finalnie względem córki gospodyni, że może kolacja nieprędko będzie, bo nie mają czasu.

– Cóż się tam robi? – zapytał pan Ksawery, którego to obeszło. – Już i tam nosa wtrąciłeś?

– Gdzie tam, proszę pana – odpowiedział Jan uśmiechając się i mrużąc oko – jadłem sobie radykalnie pieczeń z buraczkami i myślałem sobie: szkoda, że nie gorąca. Wtedy gospodyni wyszła bardzo uradowana z drugiego pokoiku i zaczęła wołać na córkę. A był tam u niej jakiś trędowaty jegomość, ponoć urzędnik tutejszy, coś z nią cicho rozmawiał i jak stali we drzwiach, widziałem, że on ją całował w rękę, a ona pocałowała go w głowę i zaczęła wołać: „Melania! Melanciu! Zawołajcie mi pannę, a prędko”. A ja patrzę na to, jem fundamentalnie i słucham, co to z tego będzie. Aż przyszła panienka, tak sobie, proszę pana, nieszpetna, ale blada jak ściana i trzęsła się jak liść na osiczynie. Wtedy matka mówiła do niej: „Chodź tu, moje dziecię! Chodź, moja Melanciu! Pan Bóg dał nam szczęście, niech będzie Imię Jego pochwalone; chodź, ja ci to zawsze mówiłam, że co komu sądzone, to go nie minie”. „Czego mama chce ode mnie? Czy znowu coś nowego?”, rzekła córka do matki jakoś bardzo hardo, że mi się to zaraz radykalnie nie podobało. Wtedy znowu pokazał się na progu ten urzędnik. Panienka, jak go zobaczyła, dawaj płakać i wołać: „O Boże mój! Boże! Jaka ja nieszczęśliwa!”. Wówczas i ten jegomość zaczął i ją całować po rękach, a matka wzięła ją konfidentnie pod boki i poprowadzili biedaczkę, jak niepyszną, do owego pokoiku. A kiedy drzwi przymknęli, a ja sobie jem i słucham, aż tu ni daj, ni pójdź, zaczęła się tam wielka wrzawa i hałas taki, jak na jarmarku. Matka dawaj krzyczeć: „A ty niewdzięcznico! A ty taka! A ty owaka! A to tobie sądzono”. Ten jegomość nuż w prośby: „Ależ panno Melanio! Ależ mój aniele! Ale fe! Do wszystkich diabłów, co to panna sobie o mnie myślisz!…”, a panna nuż wołać: „O ja biedna! O ja, zgubiona sierota!” i dawaj płakać i szlochać tak, że mi pieczeń i machinalnie nie lazła do gęby.

– Jakże się to wszystko skończyło? – zawołał pan Ksawery widocznie zainteresowany.

– Gdy się tam trochę, proszę pana, uciszyło – mówił Jan – ja wziąłem się znowu do pieczeni, choć już zupełnie ostygła, bo jeszcze nie dojadłem swego i spory kawał został na talerzu. Aż tu pan mnie zawołał – dodał skrobiąc się w głowę z niechęcią. – Porzuciłem zaraz i pieczeń, i pannę Melanię i nie wiem, jaki tam z nimi był finalnie koniec.

– No, dobrze już, dobrze. Ruszaj teraz i powiedz, jeżeli mają coś gotowego, niech mi przyniosą.

Sługa poszedł, a pan Ksawery zaczął się przechadzać.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) „Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły” – początek pieśni, której słowa, wzięte ze znanej sielanki Franciszka Karpińskiego (1741–1825) Filon i Laura, z cyklu zatytułowanego Sielanek księga jedna, brzmią: „Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły / I coś tam klaszcze za borem. / Pewnie mnie czeka mój Filon miły / Pod umówionym jaworem” itd.

(2) Niema z Portici – opera francuskiego kompozytora Daniela Aubera (1782–1871).

(3) (Z łac.) wydatek.

(4) Tu: rozliczył.

(5) Dawniej: serdecznie.

(6) Dawniej: nadzwyczajnie; wyjątkowo.

(7) (Z łac.) przesady.

(8) Tu: karczmarka.

(9) Dawniej: napięte – w stanie bliskim realizacji.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.