Wyprawa po żonę. Rozdział pierwszy

W którym czytelnicy zawierają znajomość z bohaterem powieści i zaczynają powątpiewać, aby mu się udało to, co zamierzył.

Na początku maja 1840 roku przed oberżą w Sochaczewie stała podróżna kareta, w której siedziały dwie panie, zapewne matka i córka. Był to widać krótki wypoczynek, bo nawet konie piękne, rosłe i dosyć zgrzane, nie dostały siana, a tylko lokaj w liberii wyniósł wódkę furmanowi, który wychyliwszy półkwaterek i obtarłszy wąsy, ściągnął cugle i obróciwszy się, zdjął z budy potężny bicz, który rozwinął, zaciął nim z lekka konie lejcowe i patrzył ku karczmie, czekając tylko na powrót lokaja, aby ruszyć dalej.

W tej samej chwili stanął przed oberżą drugi powóz, przybywający z przeciwnej strony. Była to resorowana bryczka, elegancka, nowa, zaprzężona w czwórkę dzielnych siwoszów w ładnych i lekkich krakowskich chomątach. Furman, także wąsaty i także w liberii, osadził je na miejscu, spojrzał bystro na stojący ekwipaż i pomyślał: „Dobre szkapy, ale ich szkoda do tak ciężkiego kareciska!”.

W tym samym czasie ten, który siedział na koźle karety, widząc, jak osadzona czwórka wstrząsnęła się i konie jeden po drugim zaczęły parskać, pokiwał głową i rzekł sobie w duchu: „Co siwosze, to siwosze! Młode bestie i zdrowe jak ryby – ba! – im to ciągnąć taką bryczkę po szosie. To nie to, co nasze dorobadło (1)”. W rzeczy samej kareta była ciężko opakowana i okazywała, że panie są z daleka. Bryczka zaś zdawała się być bardziej spacerową i łatwo było poznać, że lekko szła za końmi, choć miała odrzuconą budę i była mocno okuta.

Gdy tak furmani robili swoje spostrzeżenia, panowie siedzący w powozach robili także swoje. Matka spojrzawszy na powóz, konie i ich właściciela, mówiła sobie w duchu: „Jakiś porządny młody człowiek, musi być majętny i zapewne nieżonaty!”. Panna, rzuciwszy okiem na siedzącego w bryczce słusznego blondyna, odwróciła się skromnie i pomyślała: „Dość przystojny, patrzy rozumnie, nie ma więcej, jak dwadzieścia siedem lub osiem lat”; a mężczyzna ów, widząc tylko białą skroń z podczesanymi zgrabnie włosami, prześliczny nosek, ciemne rzęsy zapewne od pięknych oczu, choć nie patrzyły na niego, usteczka ślicznie wykrojone i rumieniec zdrowia i młodości na jednym policzku, który do niego był obrócony, pomyślał: „Jaki cudny profil! Jaka delikatna i przezroczysta płeć (2)!”.

Wszystko to przeszło przez głowę wymienionych osób w mgnieniu oka i właśnie w tej chwili, kiedy lokaj wracał z oberży i siadał na kozioł karety, kiedy jej furman uderzył lejcami po koniach i palnął z bicza, gdy panna, nie obejrzawszy się, pojechała zapewne do Warszawy, a młody człowiek został w bryczce tylko z wyobrażeniem prześlicznego profilu, który jakoś dziwnie utkwił w jego pamięci.

Choć jeszcze było widno i do wieczora daleko, jednak furman, przechyliwszy się na prawo i na lewo, wyegzaminował (3) boki swych koni, potem zdjął kapelusz, poskrobał się w głowę i rzekł:

– Trzeba by nam, proszę pana, tu zanocować! Koniska przebiegły jednym tchem sześć mil (4): to na pierwszy raz za wiele.

– Jeszcze za wcześnie – odpowiedział młody człowiek – a potem któż wie, czy Jan będzie miał tu co jeść.

Lokaj Jan, o którego pan okazał taką troskliwość, obrócił się ku niemu z uśmiechem, który rozciągnął jego szeroką gębę, przymrużył lewe oko i odpowiedział:

– Dokumentnie powiedzieć nie można, proszę pana, czy będzie co przetrącić po drodze, czy nie. Ale karczma murowana i miasteczko.

– Więc ekspektatywniej (5) jest i dla żołądka – odpowiedział młody człowiek gładząc wąsy.

– A jużci, proszę pana, ekspektywniej jak gdzie w lesie albo na polu – odpowiedział sługus, z którego widocznie pan sobie żartując, dodał po chwili:

– Jeżeli Jan tak myśli, to zajedźcie. Mnie wszystko jedno i pilnego nic nie ma.

Gdy Michał krzyknął na konie, obrócił je zręcznie i wjeżdżał w otwartą bramę oberży, młody człowiek patrzył za karetą, która już znikała w chmurze kurzawy, a od której dochodził tylko daleki hurkot.

W kwadrans potem ów blondyn chodził po dużym pokoju sochaczewskiej oberży, wyklejonym żółtym papierem w zielone gałązki i niebieskie kwiatki, ordynaryjnym (6) i brudnym. Gładził wąsy, pomrukiwał jakąś piosenkę, a czasem spozierał w okno na miejsce, gdzie stała kareta. Gdy Jan zniósł rzeczy i zaścieliwszy łóżko, stanął przy drzwiach, spluwał wymownie i spoglądał na pana przymrużonym lewym okiem, młody człowiek domyślił się, o co szło, i rzekł mu:

– Idź, idź i dowiedz się, czy w tej murowanej karczmie jest kuchnia.

Jan zaśmiał się, posunął ręką po dość pękatym brzuchu i poszedł. Wtedy nasz podróżny dla zabawy i rozrywki zaczął się przypatrywać rysunkom, rozwieszonym po ścianach w czarnych ramkach i wystawionym bez szkła na pastwę much i kurzu. Przed jednym z nich stał dłużej i przyglądał mu się z uśmiechem. Rysunek ten wyobrażał ojca familii w kamizelce i w szlafmycy nasuniętej na oczy, siedzącego na krześle i trzymającego na kolanach dorodnego i tłustego chłopczyka, którego karesował (7). Z boku stała młoda kobieta w czepeczku z fontaziem (8), z powabnym gorsem, z figlarnymi oczami i patrząc w okno, do którego zaglądał jakiś młody i przystojny sierżant, dawała mu znak, że teraz nie może przyjąć bileciku, który ów żołnierz trzymał w ręku. Podpis był: Les delices paternelles (9).

Przeczytawszy te słowa, młody człowiek raz jeszcze spojrzał na męża w szlafmycy, wzruszył ramionami i odwróciwszy się do wiszącego naprzeciw zwierciadła, podniósł rękę ku włosom, jakby chciał się namacalnie przekonać, czy i na jego głowie zmieści się z czasem ten matrymonialny strój i nasunie mu się na oczy. A gdy w tej chwili profil panienki, którą widział w karecie, przemknął się przez jego myśl, zbliżył się znowu do okna i przyłożywszy czoło do szyby, zaczął się przypatrywać pustemu miejscu przed karczmą.

W tym samym momencie do pokoju weszła gospodyni oberży. Znajdujemy potrzebnym kilkoma słowami dać ją bliżej poznać czytelnikom. Katarzyna Zyskowska była wdową po Onufrym Zyskowskim, niegdyś woźnym przy konsystorzu w Warszawie, który zostawiwszy żonie swej córkę i kilka tysięcy, uciułanych od interesantów i interesantek odwiedzających konsystorz, przeniósł się przed kilkoma laty do wieczności. Umierał on niespokojny o los dziewczyny, którą bardzo kochał, i żegnając się z żoną, rzekł: „Wodziłaś mnie całe życie za nos i nie bardzo było nam z tym dobrze. Nie chciałaś wydać Melanci za mąż tak, jak ja chciałem i jak ona chciała; strzeżże jej teraz, aby się nie sponiewierała lub żeby nie potrzebowała się kłaniać woźnym konsystorskim”.

Tak humorystycznie skończył życie pan Onufry, pożegnawszy żonę słowami, które w ustach większej połowy naszych umierających mężów byłyby na swoim miejscu. Pani Zyskowska nie tracąc czasu na opłakiwanie straty, jaką poniosła, czując tylko, że ma rozwiązane ręce, wzięła się od razu do jakiejś spekulacji i zaczęła się rozglądać po Warszawie za mężem dla Melanci; ale widząc, że się jej nie wiedzie, i sądząc, że na prowincji lepiej się jej uda jedno i drugie, udała się do Sochaczewa, wydzierżawiła oberżę, gospodarowała skrzętnie, kłóciła się do upadłego ze sługami, gdy nie dogadzali podróżnym, dla których ona była bardzo grzeczną i uprzejmą, zwłaszcza dla takich, o których mogła wnosić lub dowiedziała się, że nie są żonaci. Jak wszystkie matki mające córki na wydaniu i czujące to, że dla swego widzimisię sprzeciwiły się ich sercu, w każdym widziała kandydata na zięcia godniejszego niż ten, którego odrzuciła. Czy więc któryś przyjechał koczem (10) i czterema końmi, czy bryczką i trójką, czy wózkiem i jednym konikiem, wcale jej to nie zrażało, bo panna Melania całkiem była przystojną, grała na gitarze, umiała nawet trochę po francusku, a sama pani Zyskowska, która tyle lat mieszkała przy konsystorzu, nasłuchała się różnych historii o małżeństwach najrozmaiciej dobranych i była najmocniej przekonana, że co komu przeznaczone, to go nie minie. Ale jeszcze mocniej była przekonaną o tym, że nie był przeznaczony jej córce ten, którego jej serce wybrało, a którego matka nie chciała.

Gruba tedy, jeszcze nieszpetna, choć z wielkim podbródkiem, podwiązana czystą chusteczką od bólu zębów, dość porządnie ubrana, mająca tylko wydeptane i koślawe trzewiki od ciągłego dreptania i zachodów gospodarskich, weszła sapiąca i gadatliwa oberżystka, chcąc zawiązać rozmowę z nowo przybyłym, do czego zawsze znalazł się pretekst. Popatrzywszy przez pewien czas na młodego człowieka, stojącego w zamyśleniu przy oknie, rzekła:

– Ani trzech groszy nie dałabym za to, że pan goni myślą za tą karetą, co tam niedawno stała.

Młody człowiek wstrząsnął się, jakby go ktoś złapał na uczynku, i spojrzawszy z uśmiechem na jowialną dosyć postać tłustej jejmości, trzymającej na wystającym brzuchu pulchne ręce, złożone jak dwie poduszeczki, odpowiedział:

– A gdybyś pani zgadła?

– O ba! Albo to mnie trudno? Czy to ja panów nie znam? – rzekła śmiejąc się. – Panom byle rumiana twarzyczka, a do tego w karecie, to już i po was. I dalejże w pogoń za czterema końmi, dalejże poznawać się, rekomendować, starać się, fantować (11), a potem, jak przyjdzie co do czego, jak ksiądz przeżegna, jak się panicz oszuka, jak kareta pójdzie z dymem i rumieńce przepadną, a miłości jak nie było, tak i nie ma, to dawaj do konsystorza kłaniać się księżom, aby uwolnili od tego szczęścia. Czy to ja tego nie wiem albo nie patrzyłam się przez piętnaście lat, jak mój mąż był woźnym konsystorskim i mieszkaliśmy na Miodowej w Biskupim Pałacu (12).

– To pani mąż był woźnym konsystorskim? – rzekł młody człowiek gładząc wąsy.

– Do usług – odpowiedziała, a potem zmiarkowawszy się, dodała: – to jest nie do usług, bo i pan pewnie nieżonaty i nie potrzebowałbyś, aby panu tam jakieś drzwiczki otworzył, i on, biedak, już na tamtym świecie nie pomaga interesantom, bo tam pewniusieńko nie ma rozwodów. Ale był, był kochany panie; piętnaście lat jak obszył dźwigał ot, takie pliki papierów do spraw rozwodowych i od niejednej ładnej pani dostał dukacika, żeby księdzu sekretarzowi przypomniał, że jej pilno. A proszę wielmożnego pana – dodała śmiejąc się i ścierając fartuszkiem kurzawę z okrągłego stołu – żeby to pan widział, jakie one wszystkie tam w kancelarii poczciwe i dobre: to czyste niewiniątka, choć do rany je przyłożyć. Nad niejedną napłakałam się gorzkimi łzami, jak, bywało, czekając sesji przyjdzie do mnie i zacznie opowiadać, jaka ona z mężem swoim nieszczęśliwa. A potem, jak, bywało, u nas rozpatrzą papiery, jak zaczną wypytywać i badać, okazuje się, że to wszystko nieprawda i że, Panie odpuść…

– Nie mąż winien, ale pani winna – przerwał śmiejąc się młody człowiek. – Bo podobno, prawdę powiedziawszy, tak jest najczęściej. Oszukują nas naprzód rodzice panny o jej latach i posagu, a potem i ona sama potrafi już bez papy i bez mamy. Patrz no, pani – dodał prowadząc ją przed rysunek z podpisem: Les delices paternelles. – Najczęściej od tego się zaczyna, a potem, jak mąż podniesie szlafmycę i obejrzy się, kończy się wszystko w konsystorzu.

– Jak to pan już to zobaczył! – rzekła pani Zyskowska śmiejąc się głośno. – Ja wiele razy przyjdę do tego pokoju i rzucę okiem na ten obrazek, to choć nie wiem, co tam podpisano, ale dalibóg śmieję się i myślę sobie zaraz to samo, co pan powiedział. Ale proszę pana – dodała przybrawszy poważną minę – któż temu winien, że żaden mąż nie podejmie szlafmycy i nie obejrzy się wtedy, kiedy trzeba, ale wówczas, kiedy już po Mszy i po kazaniu i kiedy nie pora strzec i pilnować?

– Takie to już nasze przeznaczenie, moja pani. I dlatego to… – mówił podróżny, ale wstrzymał się, machnął ręką i umilkł.

– I dlatego pan nie myśli się żenić? – zawołała oberżystka.

– I owszem, myślę – odpowiedział młody człowiek siadając – bo jestem przekonany, że każdy uczciwy człowiek powinien się żenić.

– A to ma pan prześliczne przekonanie, nie tak, jak to inni panowie, co to lubią jeść chleb z cudzego pieca – mówiła pani Zyskowska, a potem, spoglądając na niego z ciekawością, dodała: – Zapewne pan bardzo kocha swoją narzeczoną?

– Kiedy ja nie mam narzeczonej, moja pani – odpowiedział podróżny.

– A z kim się pan ożeni?

– Albo ja wiem z kim? – odpowiedział wzruszając ramionami. – Będę szukał, będę poznawał, będę się przypatrywał, może też i znajdę taką, która przypadnie do oka i do serca.

– No, no, toż będziesz pan długo szukał i poznawał, a takiej nie znajdziesz – rzekła machnąwszy ręką – albo znajdziesz najgorzej i tak, że choć się to nie skończy może w konsystorzu, to się skończy na tym, że będzie piekło w domu. Już ja i takich widziałam, co to opatrywali swoją przyszłą, jak chłop czapkę na jarmarku, a jednakowo zamiast nowej kupił starą i nicowaną; to nic nie warto, proszę pana.

– A co zrobić w tak ważnej rzeczy? Wszak to nie na dzień ani na miesiąc, ale na całe życie – rzekł młody człowiek. – W takiej sprawie nie można postępować z zawiązanymi oczami, kiedy Pan Bóg dał człowiekowi oczy i rozum.

– A, proszę pana – rzekła z przekonaniem – i oczy, i rozum nic tu nie pomogą. Śmierć i żona od Boga przeznaczona. Co ma być czyje, to go nie minie, żeby on tam Bóg wie jak szukał, poznawał i wybierał gdzie indziej. Na co daleko iść za przykładem, że to prawda, co mówię? Ot, moja Melancia, zobaczysz ją pan, śliczna dziewczyna, choć trochę blada i niby ponura, i nie dlatego, że moja córka, ale co prawda, to prawda. A przy tym i po francusku czyta, bo ją posyłałam do szkoły, a i na gitarze gra tak, że mi to już kością w gardle stoi, a jednakowo, choć tu miasto i trakt, dzięki Bogu niemały, i dużo przejeżdża i panów, i szlachty, siedzi i siedzi, bo jeszcze nie przyjechał ten, co go jej Pan Bóg przeznaczył. Prawda, chciał ją nieboszczyk mąż wydać jeszcze w Warszawie i ona chciała, ale ja uparłam się i nie dałam, bo wiedziałam, że nie ten jej przeznaczony. Pan się uśmiecha, jakbym plotła coś nie do rzeczy; ja panu lepiej powiem. Ot, przed rokiem już myślałam, że będzie koniec. Trafił się porządny człowiek, przystojny i majętny, bo i wioskę swoją ma. Zajeżdżał tu a zajeżdżał, przypatrywał się, wypytywał się o nią, ciągle tam do mnie do izby zaglądał, żeby zobaczyć, czy zajęta, czy się zna na gospodarstwie. Robił zupełnie tak, jak to pan powiada, że trzeba mieć oczy i rozum, żeby dobrze wybrać. Co ja widząc pozwalałam mu tam przychodzić, żeby się przypatrzył i z nią pogadał. Wszyscy jego znajomi i sąsiedzi mówili mi: „Ot, ot, oświadczy się i weźmie ją, tak o niej tylko gada, tak rozpytuje się wszystkich”. Ja już co dzień przy pacierzu dziękowałam Panu Bogu, że taki los dziecku memu przeznaczył, bo to, proszę pana, dla dziecka biednej wdowy i oberżystki niemały los dostać człowieka, co ma swoją własną wioskę. Aż tu ni stąd, ni zowąd, kiedy w najlepsze wszystko się składało, kiedy on już dowiedział się wszystkiego i obejrzał swój towar, kiedy ot, tu, w tym pokoju był ze mną i tylko co nie wymówił: „Ja kocham córkę aspani, daj mi ją za żonę”, diabeł wniósł jakąś młodą i fertyczną (13) wdówkę. Ja przyjęłam ją, jak co dobrego, bo i jak było nie przyjąć, po to przecież jest oberża. Odwinęłam (14) się, żeby jej przyrządzić stancję, a oni tymczasem, proszę pana, poznali się tak, że jak wróciłam, już na mnie nie patrzył i o Melancię ani się zapytał. Nazajutrz raniutko ona pojechała, on za nią, a w miesiąc dowiaduję się, że już i po ślubie. Ot tobie, masz wywiadywanie się i poznawanie.

– Za to też za drugich parę miesięcy musieli pójść do konsystorza – rzekł młody człowiek uśmiechając się – nieprawdaż, pani gospodyni?

– Bóg ich tam wie, bo się nie dopytywałam – odpowiedziała posmutniawszy tym wspomnieniem. – Ale zasłużyłby za ten zawód, jaki mi sprawił, żeby i jemu tak było, jak temu mazgajowi na tym obrazku. Chociaż bo nie godzi się źle ludziom życzyć i ja mu nie życzę, tym bardziej że mi to Pan Bóg z innej strony zapewne wynagrodzi, nie dziś, to jutro.

– Więc przeznaczony niedaleki – rzekł młody człowiek patrząc na zegarek.

– Kto to wie, może i niedaleki – odpowiedziała uśmiechnąwszy się z konfidencją, a widząc, że jej gość okazuje jakby znużenie jej rozmową, dodała: – Ale się rozgadałam, nudzę pana, a tam beze mnie wszystko pójdzie do góry nogami i porządku nie będzie za trzy grosze. Może pan każe przygotować sobie coś na kolację, bo to myślenie myśleniem, a głód głodem. Jak się panu zaczną śnić Cyganie, to i konsystorz prędzej przyjdzie do głowy i zrobisz się pan takim wybrednym, że możesz zostać starym kawalerem.

– Jeżeli mi tak przeznaczone – rzekł uśmiechając się.

– Nikt nie wie, co komu sądzone – odpowiedziała. – W każdym jednak razie, nim co będzie, po drodze przekąska nie zawadzi. Co panu zrobić!? Może…

– Co sama chcesz, moja gosposiu! – odpowiedział uprzejmie. – Ja nie lubię wiedzieć, co mi podadzą. Albo niech panna Melania, jeżeli teraz nie gra na gitarze, wybierze dla mnie i sama zadysponuje parę dobrych potraw, to będą smaczniejsze.

– O! O! – zawołała pani Zyskowska kiwając głową. – Jak widzę, to z pana ptak! I dobrze robią, że każą panu się żenić.

– Każą? – zawołał młody człowiek zadziwiony.

– Już to mów pan, co chcesz – odpowiedziała. – Z pana oczu nie patrzy, żebyś do takiego pięknego postanowienia przyszedł z własnej woli. Pewniusieńko jest tam ktoś, co panu siadł na karku i zmusił pana, że wyprawiłeś się szukać, poznawać i wybierać. Ja wiem, pan długo będziesz jeździł i wykręcał się, a wszędzie znajdziesz to to, to owo. Ale jak przyjdzie kryska na Matyska, to ze zamrużonymi oczami wleziesz pan…

– Byle nie w akta konsystorskie – rzekł młody człowiek. – Aleś przenikliwa, moja pani gospodyni, i wiele wiesz. Powiedzże mi, co to za panie przejeżdżały tym powozem, który tu zastałem przed oberżą?

– O! Widzi pan. Bodaj czy to nie kryska – rzekła śmiejąc się. – Ale żarty na bok, kim są te panie, nie mogę powiedzieć. Stanęli na momencik, lokaj wypił półkwaterek, wyniósł drugi furmanowi, nic nie chciał gadać i pojechali z Bogiem.

– Niechże sobie jadą, to nie ma o czym mówić – odpowiedział podróżny i mimowolnie popatrzył w okno na to miejsce, gdzie stała kareta.

– Tak, nie ma o czym mówić, a jednakowo… Ja panu powiadam – dodała śmiejąc się – co komu sądzone, to go nie ominie.

To powiedziawszy poszła i wkrótce dał się słyszeć jej głos, którym w swym gospodarstwie zaczęła znowu stawiać prosto to, co przez czas jej rozmowy wywróciło się do góry nogami. Młody człowiek patrzył za nią przez niejaki czas, a potem uśmiechnąwszy się rzekł:

– Kto wie, może i ma rację.

To powiedziawszy usiadł, oparł głowę na ręku i zamyślił się. Zostawmy go na chwilę na tej medytacji i poznajmy go nieco bliżej.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Dawniej: wszelki stary sprzęt.

(2) Dawniej: skóra; cera.

(3) Dawniej: zbadał.

(4) Od około czterdziestu trzech do około pięćdziesięciu jeden kilometrów.

(5) (Z łac.) tak, że można czegoś oczekiwać; mieć na coś nadzieję.

(6) Dawniej, tu: zwyczajnym; prostym.

(7) Dawniej: głaskał; pieścił.

(8) Dawniej: frędzlem.

(9) (Fr.) rozkosze ojcowskie.

(10) Kocz – dawny półkryty powóz podróżny. Nazwa pochodzi od węgierskiej miejscowości Kocs, której mieszkańcy trudnili się przewozem na trasie między Pesztem a Wiedniem.

(11) (Z niem.) tu: oddawać rzeczy w zastaw dla uzyskania gotówki.

(12) Biskupi Pałac – budowla zabytkowa w Warszawie przy ul. Długiej; początkowo osławiony dom gry, później Hotel Europejski, od roku 1843 rezydencja arcybiskupa warszawskiego i pomieszczenie archidiecezji warszawskiej oraz konsystorza generalnego obrządku rzymskokatolickiego, ewangelickiego i ewangelicko-augsburskiego.

(13) Ruchliwą; żwawą; zwinną; zgrabną; zręczną; dziarską.

(14) Tu: zajęłam.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.