Z którego czytelnik dowiaduje się, jakie myśli mogą przychodzić kawalerowi w lesie, którego nie zna, gdy jedzie szukać żony, i kogo człowiek, wystawiony na takie hazardy (1), może spotkać na rozstajnych drogach.
Ranek był świeży, słońce przykryło się chmurami i Jan utrzymywał, że dzień do drogi będzie „fundamentalny”. Michał, położywszy biczyskiem krzyż przed końmi, wziął lejce z rąk siedzącego już na koźle lokaja i usiadł. Gdy pan Ksawery, dawszy jeszcze na piwo stróżowi i jałmużnę kilku ubogim, którzy codziennie odwiedzali karczmę wpierw niż kościół, wskoczył do bryczki, ruszyły siwosze i nasz bohater pojechał w Imię Boże.
Ponieważ wsiadał na tym samym miejscu, gdzie wczoraj stała kareta, w której oknie, jak w ramach, widział prześliczny profil, przypomniawszy więc sobie te poprawne kontury, które by nawet Paweł z Werony przeniósł wprost do jakiejś Uczty kananejskiej (2), nie zmieniwszy w nich ani jednego zagięcia, zamyślił się cokolwiek, oparł się o skórzaną poduszkę, którą mu Jan ustawił, i krzyknąwszy tylko: „Ruszaj!” nie powiedział dokąd i którędy.
Michał, jako amator koni i zawsze podkręcający z uśmiechem wąsa, ile razy pasy od półszorków swobodnie wisiały, a bryczka jednak toczyła się szybko, szepnął do Jana:
– A cóż? Szosą pojadę.
– Najlepiej szosą – odpowiedział Jan – można dokumentnie powiedzieć, że przy szosie najprędzej będzie dobra karczma.
Pojechali więc traktem do Łowicza i znaczny już ubiegli kawał, gdy pan Ksawery, któremu hurkot ten przeszkadzał w myśleniu i kamienna droga boleć go już zaczynała, postrzegłszy mostek i szeroką i równą drogę na prawo, kazał zwrócić i pojechał ku Rybnu.
Lżej mu się i swobodniej zrobiło, jak lżej i swobodniej jest każdemu, kto od sztucznych i wyrobionych ludzką ręką rzeczy, wprawdzie naszym potrzebom dogodnie odpowiadających, zwraca się do dzieł Bożych, zaczyna żyć z naturą i używać jej tak, jak nam pierwotnie była daną do użytku.
Chociaż Michał był niekontent, a Jan skrobał się w głowę, czując instynktem żarłoka, że zostanie skazany na pewne prywacje (3), nasz bohater wcale na to nie zważał i jego bryczka posuwała się wśród zieleniejących pól, wśród lasków, które na chwilę zasłaniały horyzont i budziły ciekawość, co też się to za nimi odkryje.
Nasz dowcipny Krasicki zrobił wyborną uwagę, że ludzie na tenże sam przedmiot patrząc, widzą w nim wady i przymioty, każdy według swego usposobienia, stanu, a nawet według tajemnych życzeń i chęci. Mówi on, że na księżycu w pełni, w tym samym miejscu, gdzie romansowy młodzieniec widzi kochanka przebijającego swego rywala, organista widzi dzwonnicę księdza proboszcza.
Kto czyta z uwagą wszystkie nasze gazety, ich krytyki i korespondencje, ten nieraz musiał się uśmiechnąć i przypomnieć sobie Krasickiego, widząc, jak każda z nich patrzy na te plamy, które po pływających na horyzoncie literatury mniej więcej jasnych księżycach ciemnieją, i jakie w nich każda widzi dziwolągi.
Co gdy tak jest w takich gazetach, jakimi są dziś nasze, cóż dziwnego, że każdy z naszych podróżnych za jednym z tych ładnych nadbzurzańskich lasków, co jak zielony parawan przed nimi rozciągały się, co innego spodziewał się ujrzeć? Michał myślał o rozkwitłych za nimi łąkach, a zatem o zapasie dobrego siana dla koni, gdy staną odpocząć, bo Michał pierwej myślał o koniach niż o sobie. Jan spodziewał się, że tam zobaczy karczmę i dym unoszący się z komina, bo uczony Jan był zawsze głodny i jego głowa, jak jakaś spiżarnia, pełna była szynek, kiełbas, serów i tym podobnych przysmaków. Pan Ksawery, który jak drugi Kolumb wyprawił się na odkrycie nieznanej ziemi, był pewny, że tam jego oczom odkryje się piękna i bogata kraina, zasiana wioskami; że tam z jednej strony zobaczy z daleka wielki dwór z szeregiem zdobiących go topoli, z drugiej szlachecki schludny dworek z drewnianym gankiem, z niskim ogrodzeniem, z cienistą lipą lub rozłożystym dębem na środku dziedzińca; że we dworze i w dworku są panny, które mogłyby odpowiadać wszystkim warunkom jego kodeksu, byle tylko miał odwagę wprost tu i tam zajechać i znalazł cierpliwość, by zbadać wszystkie okoliczności.
I już z wielkich okien dworu, osłoniętych materialnymi (4) firankami, uderzały go dźwięki fortepianu i towarzyszący im śpiew włoski. Widział siedzącą przy instrumencie smukłą szatynkę z błękitnym okiem, z jaśniejącymi plecami, z różowymi paluszkami, które biegały z gracją po klawiszach, a przy niej stojącą siostrę, której krucze włosy lśniły błękitnym połyskiem, której czarne oko iskrzyło się tym uczuciem, o którym śpiewała, a z koralowych ust wychodził głos pełny, silny, gorący jak te piersi, gdzie miał swe źródło i skąd płynął przenikającym strumieniem.
Na aksamitnej kanapie tegoż dworu widział matkę tych czarodziejek, wystrojoną i robiącą siatkę. W jej oczach była radość, gdy patrzyła na swe dorodne córki, a na ustach uwagi o śpiewie, grze, talii i płci córek, i o ich przyszłej karierze, i wielkim losie, jakiego powinny były dostąpić, wymówione po francusku, ślicznym paryskim akcentem i adresowane do guwernantki Angielki, która siedziała obok sztywna i wylokowana, z przekrzywionym nosem, z futerkiem na szyi i odpowiadała jej monosylabami straszliwie przekręconymi lub czasem dla zbycia się owym angielskim: „Yes, Madame! Yes!” (5), z którym w żadnej rozmowie z guwernantką Angielką rozminąć się nie podobna i za które nasze gorliwe matki tak drogo płacą.
Znowu w otwartym oknie dworku widział pan Ksawery geranium z czerwonymi kwiatkami i różnokolorową lewkonię, a pomiędzy zielonymi listkami tych ślicznych, choć tak pospolitych roślin, widział białą i różową twarzyczkę osiemnastoletniej panienki, której jasne włosy były czysto uczesane, której gładkie czoło jaśniało, jak niezamalowana jeszcze żadnym wizerunkiem tabliczka ze słoniowej kości; której błękitne oczy patrzyły spokojnie i uśmiechały się do kwiatów; której pulchna i biała rączka wyskubywała zeschłe listki, gałązki bez życia i oczyszczała ulubione krzewy, aby tylko zieleniły się jak jej nadzieje i kwitły jak jej lica.
A w pokoju skromnym i czystym widział krzątającą się matkę, składającą książeczki córki, pomiędzy którymi dostrzegł i nasze, rozmawiającą cicho językiem Kochanowskiego i Syrokomli (6) ze swą siostrą, starą panną, która przeglądała bieliznę młodszego brata panienki, jaki też Pan Bóg los naznaczy ich rozkosznej pieszczoszce. A że rzecz była wątpliwa i niepewna, widział ją spoglądającą z ufnością i modlitwą na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który w tym pokoju wisiał na pierwszym miejscu.
Takie były myśli i marzenia naszych podróżnych, gdy jechali przez nieznajomy lasek, który im zasłaniał horyzont. Gdy go minęli, Michał krzyknął:
– Masz tobie! Zamiast siana dziadowska woda!
– Tam do diabła! Przepadło śniadanie – dodał Jan „konfidentnie”.
– A cóż teraz będzie? – zapytał sam siebie pan Ksawery, na którego ustach widok ten, tak różny od jego rojeń, wywołał filozoficzny uśmiech.
W rzeczy samej wszyscy trzej okrutnie się zawiedli.
Czytelnicy domyślają się, że zamiast kwiecistych i obfitujących w siano łąk, zamiast karczmy dobrze zaopatrzonej w spiżarnię, zamiast pańskiego dworu i poetycznego szlacheckiego dworku, znaleźli za laskiem to, co się u nas zwykle za laskiem spotyka: była to duża przestrzeń głębokiego piasku, gdzieniegdzie z nagimi pagórkami zeschłej trawy, z porozrzucanymi gaikami małej i krzywej sośninki, ze sterczącymi tu i ówdzie pniami lub wystającą luźną, obdartą i bezlistną sosną, co pokazywało, że tam kiedyś był las, ale go wycięto i dawno już na zielonym stole popłynął w tę przepaść, co już u nas tyle lasów pochłonęła. Droga szła środkiem tej smutnej płaszczyzny, rozlegającej się na parę wiorst (7) wokoło i zamkniętej w obszerny łuk wielką sosnową puszczą, należącą zapewne do lasów rządowych i dlatego całą ochronioną i tajemniczo i wspaniale czerniącą się na krańcach horyzontu.
Ktokolwiek zastanawiał się nad koleją rzeczy ludzkich, wie dobrze, że prawie koniecznym był ten zawód, bo nadzieje i marzenia naszych podróżnych były zanadto piękne.
Znaleźli się oni w położeniu autorów, którzy ukończywszy swe dzieło i przeprowadzając je przez zarośla i cienie typografii (8), oczekują, aż wyjdzie na widok publiczny, i w oczekiwaniu tym, nie śpiąc po nocach, marzą o wziętości, o sławie, o wdzięczności ziomków i o wszystkich rozkoszach, które za sobą ciągnie reputacja.
Tę nieznaną krainę roją oni sobie tak wonną, jak wonnymi były w myśli Michała te łąki, z których ściętym sianem miał poczęstować swe konie. Wyobrażają sobie w niej wieńce tak smakowite, jak smacznymi były te zrazy z kaszą ze słoniną, które sobie Jan przyrządził w swym sercu na śniadanie. Wymarzają ją tak lśniącą jedwabiem i aksamitem, tak pełną czarownych głosów, wydobywających się z ognistej i rozkochanej piersi, tak świetną gustem i elegancją lub tak pociągającą sielskim wdziękiem i poetyczną prostotą, jak pan Ksawery wymarzył dwór i dworek, edukowane panny i cudną wiejską piękność, prześliczny krajobraz, z bliska ukazujący uprawę, zamożność i dostatek, usuwający się coraz dalej i dalej przed jego zdumionym wzrokiem i łączący się w błękitnej oddali z niebem, które tam tak bliskie jest ziemi.
Ale cóż znajdują ci biedni wędrujący po sławę, ci najgorsi ze wszystkich moralnych pacjentów? Oto kawał dzikiej i pustej krainy, suchy piasek pod nogami, trochę zarośli bez cienia, gdzieniegdzie bezlistne drzewo, wyschłe jak ich serca, i wokoło puszczę ciemną i głuchą, za którą nie wiedzieć co – może podobna pustka, może jakaś nędzna karczemka, gdzie nie utulą ani głodu, ani pragnienia; może jakaś gromada ludzi głupich, pijanych lub zajętych tylko sobą, którzy nie spojrzą na nich i nie zechcą lub nie zdołają wyczytać na ich czole czarownego słowa: „geniusz”; a może tylko cmentarz i na nim napis: „zapomnienie”. Podróż życia jest smutną w ogóle, a wyprawa po sławę stokroć jeszcze smutniejsza niż wyprawa po żonę.
Tym zawodem, który tu tak obszernie i tak żywo przedstawiliśmy, najwięcej jednak zmartwił się Jan, bo żołądek żarłoka jest prawie tak drażliwym, jak miłość własna autorów w ogóle i miłość własna polskiego malarza w szczególności. Daleko zaś więcej jest wymagającym niż dbałość furmana o wygodę koni, niż niecierpliwość kawalera znalezienia tej, co miała ozdobić i upoetyzować jego życie.
Pan Ksawery uśmiechnął się, widząc zmartwienie swego sługi, i rzekł jego stylem:
– A co, Janie? Tu już dokumentnie widzisz, że karczmy żadnej nie ma.
– A widzę, proszę pana – odpowiedział Jan spluwając.
– Ale to gorzej – mówił dalej pan Ksawery – że przed nami rozstajne drogi i obie równie szerokie, obie prowadzą w wielki las, za którym nie wiedzieć co.
– A to już, proszę pana – odpowiedział sługa obracając się – można symetrycznie powiedzieć, że nie wiedzieć, co będzie za lasem i która z tych dróg dobra, i zaprowadzi nas tam, gdzie trzeba.
– A gdzież nam trzeba, jak myślisz? – zapytał młody człowiek, gdy konie szły wolno w głębokim piasku.
– Jużci najpierwej – rzekł Jan kładąc ręce na brzuchu – trzeba by znaleźć austerię (9), gdzie by można dokumentnie powiedzieć: „Jest co przekąsić!”…
– A potem?
– A potem, proszę pana – mówił dalej, zaśmiawszy się głośno i mrużąc oczy – trzeba by znaleźć jakiś dwór, który by tak jakoś konfidentnie wyglądał.
– Kiedy to tak uczenie mówisz – rzekł pan Ksawery – że cię nie rozumiem.
– Bo, proszę pana, ja przysłuchiwałem się dobrze, jak gadał ten pański dyrektor (10) w Lublinie, co to, jak jakieś mądre słowo powiedział, to zaraz zielone okulary podnosił.
– Jakże to ten dwór będzie konfidentnie wyglądać? – zapytał pan Ksawery.
– A to tak, proszę pana – odpowiedział Jan – że można będzie z daleka o nim powiedzieć, że tam jest panna.
– Dobrze by to było – odpowiedział młody człowiek – tylko to bieda, że nie wiemy, która z tych dwóch dróg zaprowadzi nas do takiego dworu.
– A to prawda, proszę pana – rzekł z powagą Jan.
Dojeżdżali wtedy do rozstajnej drogi i pan Ksawery krzyknął:
– Stój, Michale!
Michał osadził konie na miejscu, co w piasku było nietrudne, a Jan sądząc, że pan chce dalej iść pieszo, gotował się zeskoczyć z kozła, żeby mu podać rękę.
– Siedź, siedź, mój uczony Janie! – dodał wtedy pan. – Nie wysiadam.
– A cóż tu, proszę pana – zapytał sługa – będziemy robić, kiedy ja dokumentnie widzę, że tu…
– Że tu karczmy nie ma – przerwał pan Ksawery. – Widzę to i ja. Ale ponieważ nie wiemy, która z tych dwóch dróg zaprowadzi nas do niej, a potem do owego dworu, o którym mówiłeś, będziemy tu czekać, aż kto nadjedzie i objaśni nas.
– A jeżeli, proszę pana, nikt nie przyjedzie aż do wieczora? – zapytał zakłopotany żarłok.
– Nie może tak być; obie drogi duże: może się też ktoś ewentualnie zdarzy i prędzej – odpowiedział pan Ksawery dając nacisk na słowie cudzoziemskim, którego Jan pewno jeszcze nie słyszał. Jakoż ciekawy sługus obrócił się prędko, zdjął kaszkiet i zapytał:
– A co to znaczy, proszę pana „ewentualnie”?
– To znaczy, mój kochany: przypadkowo, na wszelki przypadek – odpowiedział pan Ksawery. – To wyraz dyplomatyczny.
– Aha! Rozumiem – rzekł Jan i obróciwszy się do furmana, powtarzał sobie ciszej ten nowy nabytek erudycji po kilka razy, czekając tylko na okazję, żeby go użyć, z równą niecierpliwością, jaką ma młodzieniec, gotujący się na erudytę, gdy złapie jakiś uczony kamyk, którym co prędzej chce uderzyć swoich czytelników.
Tymczasem Michał zlazł z kozła, wydobył spod nóg sporą garść siana i potarłszy ręką każdemu koniowi nozdrza, część położył na dyszlu między naszyjnikami, a z resztą stanął przed lejcowymi końmi i karmił je z ręki.
Po niejakim czasie usiadł na swoim miejscu i pokręcał wąsa; Jan siedział już spokojnie i przeżuwał w myśli oba nowe wyrazy, których się nauczył, mieszając je z odgrzanym barszczem, który spodziewał się znaleźć w pierwszej karczmie, a pan Ksawery, zapaliwszy cygaro, oparł się o poduszkę i marzył o owym dworze, który by „konfidentnie” wyglądał.
Stali tak z pół godziny, patrząc przed siebie na jedną i drugą drogę, czy kto nie jedzie. Już się woźnica zdrzemnął, Jan zaczął mocno spluwać i zapomniawszy o wszystkich łacińskich przyprawach swej mowy, myślał już tylko o kawałku wieprzowiny i odgrzanej do niej kapuście, której zapach zaleciał go z sosnowego boru; już i pan Ksawery znudził się i miał zamiar kazać jechać na los szczęścia którąkolwiek z dróg, co się przed nimi zagłębiały w ciemny las, gdy z tyłu dało się słyszeć mocne chrząknięcie, potem uderzenie z bicza, na które Jan, obróciwszy się do pana, rzekł:
– Teraz, proszę pana, ewentualnie można powiedzieć, że ktoś jedzie.
Pan Ksawery uśmiechnął się i obejrzawszy się, zobaczył porządną nietyczankę (11) niekrytą, ciągnioną przez trzy dobre gniadosze w krakowskich chomątach, a w niej starego, wysokiego mężczyznę, przy którym siedział na tylnych łapach potężny wyżeł. Na koźle młody chłopak woźnica w białej siermiężce z czerwonymi wypustkami i w czerwonej krakowskiej czapeczce, a obok niego niewielki, może czternastoletni chłopiec w porządnej, choć niewytwornej liberii.
Gdy ów podróżny zrównał się z ekwipażem naszego bohatera, objechawszy go z lewej, zawołał na swego furmana:
– Jasiek! Stój!
Jasiek ściągnął cugle i stanął jak wryty tak, że bryczka była obok bryczki i panowie mogli się rozmówić ze sobą. Nowo przybyły odsunął swego legawca (12), który stanął w jego nogach, obejrzał bryczkę pana Ksawerego, rzucił okiem na konie i uprząż i widząc, że wszystko jest nowe i całe, skłonił się, przyłożył rękę do kaszkietu i rzekł mocnym, basowym głosem:
– Kapitan Zdarski do usług!
– Ksawery Wymysłowski – odpowiedział młody człowiek, uchylając swojego kaszkiecika i oddając ukłon.
– Z Lubelskiego? – rzekł kapitan.
– Nie myli się pan dobrodziej – odpowiedział nasz bohater.
– Znałem ojca pańskiego, Erazma – mówił kapitan. – Był porucznikiem w trzecim pułku strzelców konnych, a ja służyłem w czwartym.
– To mój stryj, panie kapitanie – odpowiedział pan Ksawery.
– Po którym dostaniemy sukcesję, jak się ożenimy, proszę pana kapitana – dodał Jan zdejmując kaszkiet.
– Nie do ciebie, kpie, mówią – rzekł kapitan spojrzawszy surowo na mieszającego się do dyskursu sługę.
– Oho! Coś ten pan argumentnie gada – szepnął Jan do Michała, który pokiwał głową, uśmiechnął się i pokręcił wąsa.
Kapitan mówił dalej:
– Czy się panu coś zepsuło?
– Nie, panie kapitanie.
– A czegóż pan tu stoisz?
– Rozstajne drogi, nie wiem, którą jechać – mówił pan Ksawery.
– A dokądże pan chcesz jechać? – pytał kapitan gładząc swe siwe wąsy.
– Tego także nie wiem, panie kapitanie – odpowiedział nasz bohater uśmiechając się.
– Czy to żart ze mną, czy serio? – zapytał kapitan marszcząc brwi.
– Z poważnymi ludźmi nigdy nie żartuję – odpowiedział młody człowiek – mówię serio, że sam nie wiem, dokąd jadę.
– Choć pan kapitan mnie złajał, że się odezwałem – rzekł znowu Jan, którego język świerzbił – ale ja jeszcze konfidentnie powiem panu kapitanowi, że chcemy się żenić, a nie wiemy z kim: jedziemy więc tak dyplomatycznie szukać żony.
– Czyś ty, głupcze, kucharz? – zapytał kapitan Jana.
– Jan Skrawek, panie kapitanie, lokaj mojego pana – odpowiedział Jan, imitując poznanie się panów i zdejmując kaszkiet.
– Jeżeliś tedy lokaj – rzekł kapitan – a nie kucharz, to po cóż, kpie jakiś, szpikujesz mowę swoją słowami, których nie rozumiesz? Nie odzywaj się więcej.
Na wspomnienie czegoś szpikowanego Janowi przyszła na myśl szpikowana słoninką pieczeń z buraczkami, splunął więc, westchnął głęboko i umilkł. Kapitan mówił dalej:
– Więc pan doprawdy szukasz żony?
– Szukam, panie kapitanie – odpowiedział pan Ksawery uśmiechając się – i nie wiem, którą z tych dwóch dróg jechać, żeby dobrze trafić!
– A czemuż się pan nie udałeś do mnie? – rzekł kapitan. – Ja w Gostyńskiem i Płockiem znam wiele osób, do których mógłbyś pan uderzyć. Dobra rada i moja rekomendacja nigdzie panu nie zawadzi. Znałem pańskiego stryja, proszę mi także dać rękę; jak się poznamy bliżej, to może się i pokochamy.
Stary wyciągnął rękę do pana Ksawerego, który nachyliwszy się w swoim powozie, uścisnął silną dłoń człowieka, którego fizjonomia ujmowała wyrazem otwartości, dobrego humoru i energii. Kapitan dodał:
– Siadaj pan ze mną, a pański powóz niech jedzie za nami. Pojedziemy razem i pogadamy obszerniej o pana projektach. Kto wie, może się tu niedaleko znajdzie to, czego pan szukasz. A jeżeli nie tu, to powiozę pana dalej. Nie mam co robić i także jeżdżę sobie po świecie dla rozrywki. Wszystko mi więc jedno, czy tu, czy tam, a weselsza będzie podróż we dwóch i z dobrym celem.
Pan Ksawery wyskoczył ze swej bryczki, okazując zgodę na propozycję kapitana, która mu się podobała jako niespodziewana, trochę obcesowa, ale oryginalna.
cdn.
Józef Korzeniowski
(1) Tu: ryzyko; niebezpieczeństwo.
(2) Paweł z Werony – Paolo Veronese (1528–1588), malarz włoskiego Odrodzenia, twórca monumentalnego malarstwa dekoracyjnego w Wenecji i zarazem dekorator budowli publicznych we Włoszech. Stałym motywem jego fresków i plafonów są uczty na tle komnat i architektury ze wspaniałymi kondygnacjami schodów. Najbardziej znanym dziełem tego rodzaju jest Wesele w Kanie – olbrzymie płótno, powstałe w roku 1563, o nieprzeciętnych walorach kolorystycznych i kompozycyjnych.
(3) (Z łac.) przymusowe obywanie się bez czegoś; braki.
(4) Dawniej, tu: jedwabnymi.
(5) (Ang.) tak, proszę pani.
(6) Zestawienie nazwisk z pozoru tylko nieoczekiwane. Władysław Syrokomla, właściwie Ludwik Kondratowicz (1823–1862) był pisarzem późnego romantyzmu i główne pole jego twórczości stanowiła gawęda wierszowana o tematyce historycznej lub zaczerpniętej z bliskiej przeszłości. Specjalizował się on również w tłumaczeniu z łaciny poezji staropolskiej (Janicki, Kochanowski, Klonowicz, Sarbiewski itd.) starając się zachować koloryt językowy dawnej epoki. Stworzył w ten sposób rodzaj biblioteki przekładów. Wydał również Dzieje literatury polskiej (1851, 1852) obejmujące czas do połowy XVII wieku.
(7) Wiorsta – rosyjska niemetryczna miara długości równa jednej siódmej mili rosyjskiej (7467,6 metra), czyli 1066,8 metra.
(8) (Z gr.) tu: technicznego procesu powstawania książki; drukarstwa.
(9) (Z wł.) karczmę; zajazd; oberżę.
(10) Tu: nauczyciel domowy; guwerner; korepetytor.
(11) Lekką bryczkę; nazwa pochodzi od czeskiego miasta Neutitschein.
(12) Psa myśliwskiego wystawiającego i aportującego zwierzynę.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.