Wyprawa po żonę. Rozdział jedenasty

Który pokazuje, że i bohater powieści może nie mieć odwagi cywilnej i w pięknych czytelniczkach może obudzić gniew i życzenie, aby mu się dalej nie wiodło.

Panna Ksawera już przez to, że omyliła zupełnie wyobrażenie, jakie sobie o niej wyrobił, podobała się naszemu bohaterowi, a chociaż ojciec, który przyszedł na śniadanie w długim surducie z zagiętym kołnierzem, zapiętym na niewłaściwe guziki, z chustką do nosa wiszącą z kieszeni, z brudnymi rękami i źle uczesaną głową, wydał mu się cokolwiek niesmacznym i śmiesznym, wszystkie jego wady, tak umysłu, jak i powierzchowności, pokrywało jasne oczy córki, jej uśmiech pełen wdzięku i myśli, jej głos, którego samo brzmienie było muzyką, a każde zagięcie i podniesienie okazywało, że wie dobrze, co mówi, i rozumie doskonale to, na co odpowiada.

Chociaż serce pana Ksawerego nie było zbyt łatwe do zajęcia się, ale mając głowę nabitą swoim zamiarem, uczuł w sobie jakiś niepokój, jakąś moralną fermentację. W takim położeniu człowiek chętnie szuka samotności, aby się mógł dobrze rozmówić ze sobą i dowiedzieć się, co też wyrobi się z tego wzburzenia, które w sobie dostrzegł. Zaraz więc po śniadaniu udał się do swojej stancji, usiadł sobie w wygodnym krześle, zapalił cygaro i patrząc na ulatujący dymek, rozmyślał o tym, co widział i słyszał.

Wszystkie jego refleksje wypadały na korzyść młodej gospodyni tego domu, do którego tak osobliwy zaniósł go trafunek (1), jak gdyby spotkanie kapitana było niby zrządzeniem Bożym, które może miało położyć koniec jego wahaniu się i skrócić jego drogę.

W samej pannie widział ten powab, który mógł usposobić do miłości i może by go do niej doprowadził, gdyby mu się poddał. Ród, majątek, to były w jego oczach rzeczy podrzędne, na które nie zwracał uwagi.

Ze strony ojca nie widział żadnej przeszkody, gdyż w ogóle wpływ ojców na przyszłe szczęście córek pan Ksawery uważał za najmniej szkodliwy. Jakoż człowiek tak cichy, tak spokojny, tak zajęty nieużyteczną wprawdzie, ale nikomu nieszkodzącą pracą, nie mógł zepsuć tego akordu serc, jeżeliby już do niego przyszło, z którego by powstawała ciągła i pełna poezji harmonia.

Wprawdzie przychodziła mu na myśl matka i wszystkie złe przykłady, jakie dawała córce; wprawdzie bał się, aby te nasiona, które mimowolnie zapaść musiały w serce panny i może tkwią w nim bez jej wiedzy, nie wygrzały się małżeńskim ciepłem i nie wyrosły wtedy, kiedy mogłyby kłuć i zatruwać, ale przypomniawszy sobie, ile panna Ksawera ucierpiała będąc dzieckiem, ile to usposobienie jej matki dało goryczy jej ojcu, którego tak kocha, nie sądził, aby nie znalazła w sobie dość siły do pokonania złej natury, gdyby spostrzegła, że się w niej, jak zgubne dziedzictwo, rozwija i łamie jej teraźniejsze dobre postanowienia.

Nie widział także powodu obawiania się rad i wpływów matki, które mogłyby zepsuć ich pożycie: raz, że obie kobiety były już ze sobą rozdzielone, zapewne na zawsze, a po wtóre, że nie myślał, aby córka miała dość miłości i zaufania dla tak złej matki, żeby wierzyła jej namowom i poddała się jej kierunkowi.

Szło więc tylko o to, czy dalsze przypatrzenie się życiu i postępowaniu panny utwierdzi to szczęśliwe uprzedzenie, jakie o niej powziął, i czy nastąpi przekonanie, że i jego głos znajdzie echo w jej sercu, że go zrozumie od razu, gdy jej powie: „Idźmy razem drogą życia!” – że nie spostrzeże śladów próżności i egoizmu, które dałyby mu do myślenia, że tylko dlatego podaje mu rękę, iż go za dobrą partię, według szlacheckiego i obywatelskiego rozumienia, uważa.

Tak rozmyślał pan Ksawery, wpół czuwając, wpół drzemiąc po fatydze podróży i dobrym śniadaniu.

Nie wiedział on o tym zapewne, że i na pannie zrobił także miłe wrażenie. Podobała się jej jego powierzchowność, ujęło ją ułożenie skromne, naturalne, pełne przyzwoitości i powagi nieprzesadzonej i nieudanej. Znalazła go ukształconym, mówiącym dobrze i nie za wiele, odpowiadającym rozumnie i trafnie, zapytującym do rzeczy i bez niewczesnej ciekawości. Rozmowa z nim szła łatwo i miło było na niego patrzeć, i wtedy gdy mówił, i wtedy gdy słuchał.

Choć jej nikt tego nie powiedział, że pan Ksawery był kawalerem, a do tego szukającym żony, domyśliła się jednak, że jego ręka i serce były wolne. Bo jak czepek oznacza kobietę, która się już przypatrzyła surowej twarzy życia, tak jest jakiś niewidomy czepek, który pokrywa głowę żonatego mężczyzny i rzuca na jego czoło pewny cień zamyślenia, po którym można poznać, że to ptak, którego skrzydełka przycięte, i że mu już nie wolno bujać.

Zastanowiło ją więc przybycie nieznajomego bez celu i interesu, a że przybył z kapitanem, a znała życzliwość starca, który nad nią rozciągał swą opiekę, przyszło jej na myśl, czy ona nie jest celem tego przybycia i czy młody człowiek, kwalifikujący się na konkurenta, nie przyjechał dla przekonania się na własne oczy o tym, o czym mógł słyszeć od kapitana.

Domysł ten nie miał w sobie nic nadzwyczajnego, a jednak, jako panienka rozsądna i nieromansowa, odpychała go od siebie, aby nie nabijać sobie głowy rzeczą, która mogła być szczerym przywidzeniem.

Wszakże mimo tej mocy woli, jaką obdarzył ją Bóg, zaraz pierwszego dnia wiele razy mówiła z panem Ksawerym, wiele razy, krzątając się około obiadu, a wieczorem koło herbaty, dostrzegła, że młody człowiek ścigał ją wzrokiem i spoglądał na nią z zajęciem, wracała do tej myśli, która stawała się jej coraz milszą.

Upływał już drugi dzień pobytu naszych gości w domu pana Kajetana, a pan Ksawery nic nie wspominał kapitanowi o wyjeździe. Stary zacierał ręce i chrząkał mocno widząc, że młody człowiek wcale się nie nudzi, jednak w żadną rozmowę o pannie z nim się nie wdawał. Pragnął on szczerze, aby udał się jego projekt, i dlatego bał się pośpiechem i naleganiem zepsuć rzeczy, która, jak mu się zdawało, sama się układa. Chodził więc ze swoim wyżłem, zaglądał tu i ówdzie do gospodarstwa panny Ksawery; tu ofukał ekonoma za brak dozoru, tam wyłajał chłopa, który nie dbał o drzewka przed swoją chatą, ówdzie babę, co się leniła zamieść swój mały dziedziniec, słowem, wszędzie go było pełno, wszędzie jego głos dawał się słyszeć, a najczęściej w stajni, gdzie zawsze znalazł jakąś niedokładność, coś nie tak, jak dawniej bywało w jego szwadronie, stawianym niegdyś za wzór porządku i ścisłości.

Tymczasem pan Kajetan, któremu ani przez myśl nie przechodziło, co znaczą te manewry kapitana, jaki może być powód przybycia młodego człowieka, którego ze sobą przywiózł, spokojnie kontynuował swe poszukiwanie o jednym bóstwie wyspy Cejlon i dochodził, jaka może w tym tkwić myśl, że bóstwo to tylko jedną ręką, i do tego lewą, daje ludziom mądrość, a kilkoma, od prawego łokcia idącymi, rozrzuca bogactwa, honory, władzę i uciechy tego świata.

Tak więc młodzi ludzie mieli czas porozumieć się ze sobą. Choć panna Ksawera miała dużo zajęcia, a pan Ksawery dużo do myślenia, niejedną godzinę spędzili razem na rozmowie. Coraz więcej dawali się sobie poznawać i nie dostrzegali, jak czas uchodził i biegły chwile, z których każda odkrywała w młodym człowieku jakiś nowy przymiot, podnoszący jego wartość, a w pannie jakiś nowy wdzięk, podnoszący jej piękność.

W jednej takiej rozmowie rzekł jej pan Ksawery:

– Musisz pani mieć tu w okolicy mało osób, których towarzystwo byłoby pani przyjemnym.

– Czy pan sądzisz – odpowiedziała z uśmiechem – że ja jestem tak wymagająca rozumu, dowcipu, nauki lub sama taka mądra, żeby mi mało kto mógł dogodzić?

– Tego nie myślę – rzekł pan Ksawery – owszem, sądzę, że pani własnym myśleniem podniosłaś się już na ten stopień, że stałaś się bardzo pobłażliwą dla tych, co do niego nie doszli. Ale to wielka różnica bawić się szczebiotaniem małych dzieci lub dorosłych, jakich u nas tak wiele, a doznawać tej przyjemności, jaką sprawia wymiana myśli zdrowej i dojrzałej z ludźmi, którzy już doprawdy dojrzeli i umieją odróżnić cacka i fraszki, zajmujące tak wielką liczbę, od rzeczy ważnych, dających życiu prawdziwą cenę i znaczenie.

– Dziękuję panu – rzekła panna Ksawera, zarumieniona od wewnętrznej radości, której nie mogła utaić – że postawiłeś mnie na tym stopniu, do którego może dążę, ale do którego jeszcze nie doszłam. Wprawdzie wcześniej niż inne kobiety zaczęłam tę drogę, bo mój wiek dziecinny prędko się skończył, a prawie go nie miałam, bo wtedy, kiedy inne dziewczątka bawią lalki, kiedy je we śnie utrzymują pieszczoty, do próżności pobudzą je stroje, czyniące je lalką matki, która się nimi także bawi, ja byłam sama, opuszczona i szukająca w sobie przyczyn, dlaczego jestem odepchniętą, dlaczego mnie nie kochają, kiedy ja kocham, dlaczego, kiedy inni się śmieją, ja płaczę. A nic tak nie otwiera oczu na świat, na życie, jak wczesne łzy i takie, które wyciska ręka, która każdą powinna otrzeć. Ale nie o tym mówiliśmy – dodała podnosząc na niego oczy, które powlekły się tym blaskiem, jaki daje wzruszenie.

– Więc pani kontenta jesteś ze swoich sąsiadów? – zapytał pan Ksawery.

– Zwykle ludzie są niekontenci ze swych sąsiadów – odpowiedziała – i to, co dalsze, to lepsze. Może i gwiazdy nie byłyby tak piękne w naszych oczach i ich iskrzenie się tak pociągającym, gdyby były bliższe ziemi. Z daleka wszystko pokrywa się magicznym światłem i to, co razi z bliska, znika w oddaleniu: sąsiadów widzimy zbyt blisko.

Pan Ksawery uśmiechnął się, a ona dodała:

– Z tego, co mi się tu wymknęło, widzisz pan, jak jeszcze daleką jestem od tego punktu pobłażliwości, na którym chciałeś mnie postawić, ale na moje szczęście prawie nie mam sąsiadów i nikt mnie nie wiedzie na pokuszenie, abym go może za surowo sądziła i przyglądała się jego wadom. U nas prawie nikt nie bywa: moja biedna matka, której mi serdecznie żal, odstręczyła wszystkich od swego domu, a widziałeś pan zajęcie i usposobienie mego ojca. Nie umie on ukryć znudzenia, kiedy go ktoś nudzi, a i sam innym, bardzo zwyczajnym ludziom, jakich tu mamy, a którzy dalsi są jeszcze od tego stopnia pobłażliwości niż ja, wydaje się także nudnym, a nawet śmiesznym: nikt więc do nas nie spieszy, chyba w jakimś interesie. Naszym najmilszym i prawie jedynym gościem jest kapitan, którego humor i usposobienie częściowo poznałeś pan, i nie dziwisz się zapewne, że jest nam tak miłym i pożądanym.

– Czy pani sądzisz – rzekł pan Ksawery spuszczając oczy – że tak może być zawsze?

– ,,Zawsze” – odpowiedziała zapłoniona – jest to wyraz niezależny od woli człowieka. Za to ręczyć nie mogę, czy samotność, która mnie teraz otacza, którą dziś lubię, która mi dziś wystarcza, będzie mi zawsze tak pożądaną, tak pełną i ludną; to tylko wiem, że zawsze się ucieszę, ile razy zobaczę poczciwą twarz mojego starego przyjaciela i usłyszę jego chrząknięcie, którym mi z daleka zwiastuje swe przybycie.

– Choćby nawet nie przybył sam – dodał pan Ksawery patrząc jej w oczy.

Szczęściem dla panny Ksawery kapitan chrząknął w drugim pokoju i uwolnił ją od odpowiedzi. Skoczyła więc ku drzwiom, żeby mu otworzyć, a raczej żeby ukryć rumieniec lica i bicie serca, które mógłby usłyszeć.

Wieczorem przed ganek, na którym wszyscy siedzieli, zaszedł wygodny parokonny wózek, który pannie Ksawerze służył do objeżdżania pól i pilnowania gospodarstwa pozadomowego.

– Czy pan lubisz powozić? – zapytała wówczas swego młodego gościa.

– Moja kochana – rzekł kapitan – zapytaj go lepiej, czy umie? Szanuję ja bardzo amatorów: muzyków, malarzy i literatów, jeżeli bawią się sami, a innych nie nudzą, ale amatorów kucharzy i furmanów cierpieć nie mogę i boję się ich jak ognia.

– Pozwoli pani przekonać kapitana – rzekł pan Ksawery – że z takim amatorem, jak ja, nie ma niebezpieczeństwa.

– Z ochotą – odpowiedziała panna Ksawera – ja się powierzam.

– Chyba, że sama siądziesz z nim na kozioł – mówił kapitan uśmiechając się filuternie, bo się domyślił, o co szło – i w razie potrzeby wesprzesz go dobrą radą.

– Lub czynną pomocą – rzekła panna Ksawera – bo jużci wiem, że masz taką o mnie opinię, kapitanie, żebym gotowa odebrać mu lejce, gdybym postrzegła, że je za słabo trzyma.

– Alboż tak nie jest? – zapytał kapitan. – Alboż nie dałaś dowodu, że masz głowę za dwóch mężczyzn?

– Dla zjednania pokoju tej, którą kocham – odpowiedziała przybliżając się do ojca i całując go w czoło – znajdę głowę i za trzech, kochany kapitanie. W każdym innym razie będę cichutko pończoszkę robić. Ale siadajmy. Kapitan z ojcem tu…

– A ty – rzekł kapitan gładząc wąsy – z amatorem furmanem na koźle. Jeżeli tak, to zgoda.

Siedli więc według tego programu i pojechali. Przejażdżka naturalnie była wesoła. Kapitan co moment udawał, że się okropnie boi, że ten spacer odbywa się z narażeniem życia, i uciekał się pod opiekę panny Ksawery. Ona śmiała się i robiła wymówki kapitanowi, że nie oddaje sprawiedliwości tak zręcznemu woźnicy. Pan Ksawery rzeczywiście częściej patrzył na swoją sąsiadkę niż przed siebie i kilka razy stuknął o kamień, który mógł wyminąć, a pan Kajetan myślał o Amidzie, bóstwie japońskim, które jedzie na wielogłowym koniu i pogania kilkunastu rękami.

Wieczór był prześliczny, ożywcze ciepło przenikało całą istotę, a z ziemi dobrze uprawionej, dobrze zasianej, pokrytej wszędzie cudną zielonością, wydobywał się ten wyziew zdrowy i wonny, którym lubi oddychać każda pierś, a szczególniej piersi młode, szczęśliwe, czujące pełność życia i bijące tak blisko siebie.

Panna Ksawera pokazywała sąsiadowi swoje pola, po różnej zieloności źdźbła rozpoznawała gatunek zboża, wiedziała ile na każdym polu jest wysiewu, jakiego stąd może spodziewać się plonu. Słowem, we wszystkim, co mówiła o swych zajęciach, dała dowód, że jest kobietą praktyczną, czynną, że zna wartość czasu i akuratności w sprawach codziennych życia.

Usposobienie to cokolwiek oziębiło pana Ksawerego, wiedział bowiem, jak łatwo pochłania w kobiecie wyższe zdolności, jak ostudza ich serce, jak niszczy ich zainteresowanie tym wszystkim, czego rezultatem nie jest gotówka: słowem, jak ściera z jej serca tę barwę poetyczną, bez której nie pojmował on istoty, której myśl powinna być częściej w niebie niż na ziemi, z jaką pragnąłby złączyć swoje dni i jaką postanowił koniecznie znaleźć.

„Wszystko to dobre i potrzebne – pomyślał sobie w duchu – ale niezupełnie dla mnie. Nic łatwiejszego, jak zepsuć sobie życie pośpiechem; ostrożność i porównanie prowadzi do dobrego wyboru”.

Uformowawszy tak mądre zdanie, które postanowił zapisać do swego kodeksu, słuchał już obojętniej i gdy umilkła, może postrzegłszy, że ta rozmowa nie bardzo mu się podoba, z uśmiechem wpółironicznym zrobił jej to gospodarskie zapytanie:

– Dawnoż tu państwo mieliście deszcz?

Panna Ksawera spojrzała nań tak, że się domyślił, iż odgadła, jakie uczucie pytanie to podyktowało. Melancholijny uśmiech przebiegł po jej ustach i odpowiedział na jego ironię. Nasz bohater zawstydził się i spuścił oczy, a ona wtedy rzekła:

– Na dwa dni przed pana przyjazdem mieliśmy deszcz prawdziwie wiosenny i taki, jaki Kochanowski „nieprzepłaconym” nazywa (2). Tym złotym kroplom, co tak obficie spadły na nasze pola, zawdzięczam tę cudną zieloność, którą dziś chciałam pana oczy potraktować. Jest to z mojej strony gościnność wiejska, gospodarska, ale sądziłam, że panu, któryś się zapewne na wsi urodził i na gospodarza wychował, nie będzie przykrą.

– Jest to kolor nadziei – rzekł pan Ksawery, któremu nic lepszego na myśl nie przyszło. – Lubię go wszędzie, szczególniej na polach i łąkach, bo w naszej polskiej naturze jest wieś i nasza nazwa pochodzi zapewne od pola; ale przyznam się pani, że niezbyt ufam wszelkiej nadziei, jako najczęściej zawodzącej, jako nieodpowiadającej zwykle rachunkowi, który rozum na niej funduje: dlatego, jako prawdziwy ziemianin i syn gospodarza wiejskiego, wolę patrzeć na pole żółte, szumiące dojrzałością, gnące się pod ciężarem kłosów, które już dają pewność i zaspokojenie o jutro.

– Co do tego, to się różnimy w gustach – odpowiedziała panna Ksawera. – Dla mnie dosyć spodziewać się, dosyć cieszyć się tą zielonością tak świeżą i piękną, jak młodość, tak powabną, jak wszystko, co się dopiero zaczyna, co delikatnym źdźbłem wychodzi, czy z ziemi, czy z serca i czaruje oczy i myśl bez względu na to, czy to będzie kłos pełny lub pusty, czy z tego źdźbła duszy urodzi się radość lub smutek. Dlatego to zboże więcej mnie raduje, gdy jeszcze jest trawką, jak wtedy, gdy jest już w stodole, bo tu jeszcze jest nadzieja, jest marzenie, jest domysł, co będzie i czy będzie, a zatem jest poezja; tam już wiem, co mam, już jest tylko liczba, a każda liczba jest bez skrzydeł i nie może odlecieć z ziemi.

Pan Ksawery, uradowany tym poetycznym usposobieniem swojej sąsiadki, które równoważyło jej praktyczną stronę, zasłuchał się i zapatrzył tak, że przeoczył duży kamień sterczący w koleinie: koło stuknęło więc potężnie, a kapitan jęknąwszy z przesadą, jakby doprawdy doznał wielkiego bólu, zawołał:

– Panie! Panie! Miejże sumienie! Kości nam połamiesz.

– Tym razem przepraszam cię, kapitanie – odpowiedział młody człowiek. – Zapomniałem w tej chwili, że jestem na mazowieckiej ziemi, gdzie więcej kamieni jak grzybów, ale Bogiem a prawdą – dodał spojrzawszy na piękną twarz panny Ksawery – niezupełnie to moja wina, że go przeoczyłem.

– A tak, tak – mówił stary gładząc wąsy – zasłyszałem i ja tam coś o tej poezji i tych skrzydłach, które ci zasłoniły drogę. Bądź łaskawa, moja droga gosposiu, nie bałamuć mu tym teraz głowy i pozwól, niech już nas dowiezie do domu prozą, bo doprawdy, że nas ta poezja gdziekolwiek w rów wywali.

Panna Ksawera zaśmiała się i obiecała już milczeć, ale trudno jej było dotrzymać słowa, bo gdy się serce rozgada, wówczas lada słomka leżąca pod nogami staje się niewyczerpanym przedmiotem. A cóż dopiero na wiejskim, swobodnym i nieceremonialnym spacerze, kiedy panna rozumna i piękna siedzi na koźle obok wiozącego ją młodego człowieka, który szuka żony, kiedy wokoło roztaczają się zielone pola, kiedy obok szumi prześliczny lasek, kiedy cała natura zaczyna ten pacierz wieczorny, ten szept wymowny i uroczysty, który tym wyraźniejszym się staje, im bardziej cichnie gwar ludzki i milknie ludzka praca.

Nie zamykały się więc im usta, ich słowa były coraz cichsze, ale coraz dla nich zrozumialsze, a gdy nikt im nie przerywał, bo kapitan, chociaż zauważał to ich zajęcie się sobą, gładził tylko wąsy, uśmiechał się i milczał, nagadali się więc do woli i może nawet więcej sobie powiedzieli, niżby pozwalała dwudniowa znajomość.

Gdy już byli na dziedzińcu, żałując, że ta chwila, która mogła się już więcej nie powtórzyć, trwała tak krótko, spostrzegli przed gankiem lichą żydowską furmankę, a na ganku siedzącą jakąś imość, której ubiór okazywał zszarzaną i wytartą elegancję: twarz jej zmiętą i wynędzniałą, na której widać jeszcze było ślady różu i blanszu, przysłaniał kapelusz z białym, wyskubanym piórem, formy niedawnej, jasnego koloru, ale brudny, okryty kurzem, pogięty, jakby służył za czepek nocny, i podziurawiony, jakby był pod rotowym ogniem w jakiejś gorącej utarczce. Im bardziej się zbliżali, tym przykrzejszym był widok tej kobiety, na której nędza odzieży i niedostatek wyryły swe piętna sposobem tym bardziej odrażającym, że łachmany te świadczyły o próżności, pretensji i chęci pokazania tego, czym mogły być kiedyś. Tę zszarzaną i widocznie głodną elegantkę, której oczy biegały z gniewem, a twarz okazywała niecierpliwość i obrażoną pychę, kapitan poznał od razu.

– Panie Kajetanie! – zawołał. – Wszak to żoneczka twoja siedzi na ganku.

– Widzę – odpowiedział stary z jękiem, a panna Ksawera ciężko westchnęła.

Gdy konie zatrzymały się przed gankiem, żona pana Kajetana, bo rzeczywiście to była ona, powstała, stanęła na progu i spojrzawszy przenikliwie na pana Ksawerego i na córkę, obróciła się do męża wysiadającego z bryczki, wzruszyła ramionami i rzekła głosem ostrym, prędko i gniewnie:

– Czekam tu już od godziny sfatygowana i głodna, wszystkie drzwi pozamykane, nikt mnie tu nie poznaje. Kazałam dać sobie szklankę herbaty, powiadają, że panna ma klucze. Czy myśleliście, że już umarłam? Otóż widzisz, niedołęgo, że jeszcze nie: jestem i nie wyrugujesz mnie już z domu, choćbyś wezwał sześciu kapitanów na pomoc. Rusz się panna z tego koziołka i otwórz mi mój pokój, i każ mi dać coś jeść, a ty zapłać Żydowi, że mnie tu przywiózł i pożyczył kilka rubli w Warszawie. Dobrze mnie wykierowaliście, nie ma co mówić: z waszej łaski nacierpiałam się niemało nędzy, obdarłam się i zadłużyłam; ale dosyć już tego: nie myślę więcej poniewierać się po świecie, kiedy mam posag, dom własny i męża, który powinien się starać, aby mi na niczym nie zbywało. Wam spacery w głowie. Panna na koziołku obok kawalera: to bardzo ładnie, szkoda tylko, że nie pomyślałaś o tym, że masz matkę, o której potrzebach należało pamiętać lepiej i więcej niż o wydaniu się za mąż bez jej woli i wiedzy.

Gdy wszyscy osłupieli i nawet kapitan zapomniał języka w gębie; gdy biedna panna, blada jak ściana, drżąca jak liść, zrzucona tak niespodziewanie z tej uroczej krainy, gdzie przez chwilkę bujała, przeszła obok matki, nie śmiejąc dotknąć jej ręki, i znikła w sieniach, aby się zająć jej przyjęciem, pani Kajetanowa spojrzała jeszcze raz na męża i widząc jego minę, która w każdym innym razie byłaby niezmiernie komiczną, wzruszyła ramionami, odwróciła się i poszła za córką. Wtedy kapitan chrząknął tak mocno, że aż się okna zatrzęsły i do swego woźnicy, który stał opodal, krzyknął:

– Jasiek! Zaprzęgać oba powozy, tylko duchem!

– Jedziesz, kapitanie? – rzekł miłosiernym głosem pan Kajetan.

– A cóż ja ci tu pomóc mogę? – odpowiedział kapitan. – Jeżeli sobie nie dasz rady sam, to ci już żaden święty nie pomoże.

– A Ksawerka! – zawołał pan Kajetan, załamując ręce, i spojrzał na młodego człowieka, który właśnie wtedy, przypomniawszy sobie 14 paragraf swego kodeksu, odwrócił się i poszedł do stancji kazać zebrać swoje manatki.

– Jeżeli jej dasz zrobić krzywdę – rzekł kapitan ze łzą w oku – to nie spodziewaj się, aby tu więcej noga moja u ciebie postała. Odezwij się jak mężczyzna, a baba umilknie. Oddaj jej wszystko, co tylko będziesz mógł oddać, i niech sobie znowu rusza na cztery wiatry. Inaczej zagrodzisz los twemu dziecku, bo to sobie napisz na czole, że od takiej matki nikt twojej córki nie weźmie i każdy ucieknie tak, jak ten młody człowiek umyka, który może by tu został, gdyby jej diabeł nie przyniósł.

Panu Kajetanowi otworzyły się oczy, pokiwał głową i łzy po jego twarzy popłynęły strumieniem.

– Nie płacz, ale komenderuj, to będzie skuteczniej – krzyknął kapitan, a rozgniewany tą myślą, że cały jego projekt upadł, i tupnąwszy nogą, poszedł do stancji klnąc i sapiąc.

W godzinę potem zaprzężone i spakowane powozy stały przed gankiem, a na ganku był kapitan, pan Ksawery i obaj żegnali pana Kajetana, którego przygnębiona postać i blada twarz nie rokowały, aby się zdobył na odwagę i odzyskał prawa męża i ojca, których od początku nie mógł utrzymać.

Wtedy na ganek wybiegła panna Ksawera. Na jej bladym licu były ślady łez, ale na czole był spokój i na ustach uśmiech melancholijny i pełen rezygnacji. Nigdy nie była tak piękną, jak w tej chwili, nigdy jej męstwo i wyższość nie okazywały się jawniej, jak wobec tej nierównej walki, gdzie całym jej tryumfem miała być tylko pokora i cierpliwość, całą wygraną, osłodzenie ojcu ostatka życia i zapomnienie o sobie.

– Bądź zdrów, kapitanie – rzekła ściskając rękę starego wojaka, na którego biały wąs upadła cicha łza – nie zapomnisz o mnie, widzę to. Nie śmiem cię zatrzymywać, bo już moja dyktatura skończona, ale mam nadzieję, że kiedyś, później, zawitasz tu, jeżeli nie z dobrą radą ojcu, to może ze słowem pociechy i umocnienia dla mnie. Panu – dodała obracając się do pana Ksawerego – dziękuję za kilka chwil miłych, za kilka dobrych słów, których nie zapomnę; ale pan zapomnij, proszę, o tym przyjęciu, jakiegoś doznał od mojej biednej matki: nieszczęśliwym trzeba wiele przebaczyć. Jeżeli zaś kiedyś przyjdzie panu na myśl nasz dzisiejszy spacer, to usprawiedliw mnie także, że wolę zboże zielone niż w kłosach, bo dla mnie, jak pan widzisz, więcej jest kłosów pustych jak pełnych.

Gdy to mówiła, lekki rumieniec okrył jej lica, łza zakręciła się w oczach, kiwnęła im jeszcze głową na pożegnanie i poszła.

Nasi podróżni wsiedli do bryczki kapitana, Janek i Michał klasnęli z biczów i konie ruszyły z dziedzińca.

Długi czas obaj milczeli, kapitan tylko chrząkał i czasem zaklął. Pan Ksawery oparł się o poduszkę, patrzył na gwiazdy, które w coraz większej liczbie wynurzały się z ciemniejącego sklepienia niebios, i od czasu do czasu westchnął: tak ujechali z milę drogi. Nareszcie nasz bohater, wyobraziwszy sobie stan domu, który opuszczali, nieszczęśliwy los panienki, przed którą własna matka zamykała przyszłość, i opłakane położenie biednego erudyty, który już nie zdoła uratować ani siebie, ani dziecka, podniósł się raptem jak człowiek, który rad był, że się uwolnił od wielkiego niebezpieczeństwa, i rzekł:

– Ach! Dobrze mówiłeś, kapitanie, nie powinien się żenić z Kajetanią, kto sam Kajetan.

– Nie powinien się żenić wcale – odpowiedział z mocą kapitan – kto mazgaj, kto nie czuje w sobie ani sił, ani serca, ani głowy mężczyzny. Z panną Ksawerą, noszącą wprawdzie imię męskie, byłbyś pewnie szczęśliwym, chociaż sam jesteś Ksawery. Czujesz to bez wątpienia i może żałujesz, że nie masz więcej cywilnej odwagi i zwijasz chorągiewkę, czego mu się wszakże nie bardzo dziwię. Co więc powiedziałem o Kajetanie i Kajetanii, może być prawdą tu, ale nie jest prawdą ogólną i bezwarunkową. Odstąpiłbym więc chętnie od tej zasady, która jest więcej lada jakim konceptem (3) niż regułą, ale od tego przekonania nigdy i za nic nie odstąpię, że gdy mężczyzna nie umie być panem i głową domu, jest złym mężem, a jeszcze gorszym ojcem.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Dawniej: przypadek.

(2) Odpowiedni zwrot w poezji Kochanowskiego znajduje się w przekładzie psalmu 65 z Psałterza Dawidowego Te decet hymnus, Deus, in Sion: Ty nocą rosą nа suche zagony / Spuszczasz i wczesny deszcz nieprzepłacony, / Ty błogosławisz nieprzeliczonemu / Płodu ziemskiemu.

(3) Dawniej: żartem; dowcipem.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.