Wyprawa po żonę. Rozdział dziewiąty

Który informuje czytelników o tym, co im się w dalszym ciągu przydać może, w czym różnym jest zupełnie od obstalowanych (1) korespondencji, jakie czytamy w naszych gazetach.

Nim dojadą do dworu, powiedzmy jeszcze kilka słów o kapitanie. Że to był człowiek do rzeczy, znający się na ludziach, trochę rubaszny, trochę obcesowy i mający swoje widzimisię i uprzedzenie, od których nikt wolnym nie jest, to już czytelnicy poznali z tej zaczepki, jaką zrobił naszemu bohaterowi, i z jego opowiadania o położeniu i losie gospodarza domu, do którego jechali.

Że jednak nieraz jeszcze z nim się zobaczymy i nie tylko na bryczce wśród drogi piaszczystej i bezpiecznej, chcielibyśmy dać krótką jego biografię, aby każdy potem wiedział już, jak się kapitan w danej okoliczności znajdzie i czego się po nim można spodziewać. Zaczynamy od końca, w czym niejeden autor powinien nas naśladować.

Kapitan Jan Zdarski miał sześćdziesiąt kilka lat, był dość słusznego wzrostu, pleczysty (2), o okrągłej i czerstwej twarzy, oczy miał niebieskie i żywe, włos siwy i duże białorudawe wąsy, które od jego rumianych policzków ładnie odbijając się i podnosząc ich koloryt, pokrywały usta uśmiechające się i zęby równe i czyste. Odwaga, determinacja i żywość charakteru, który nie grzeszył cierpliwością, malowały się w jego twarzy, spojrzeniu i ruchach. Głos basowy i silny dodawał męskości całej jego osobie, potężna i żylasta ręka mówiła o jego niepospolitej sile, a uśmiech, wejrzenie, marszczenie brwi i czoła zapowiadały, że to serce poczciwe, gotowe do litości i przysługi, ale gotowe także zapłonąć na widok niesprawiedliwości i wybuchnąć przeciw każdemu, bez względu na stan i położenie towarzyskie, jeżeli coś mu się nie podobało, jeżeli zmiarkował złą intencję, nadużycie władzy lub zaufania.

Zawód wojskowy, w którym spędził młodość i wiek dojrzały, urobił (3) go moralnie, a jego zewnętrznej postaci dał te formy śmiałe i wyraziste, po których i dziś jeszcze można z daleka poznać dawnego wychowanka tej surowej wprawdzie, ścisłej, ale doskonałej szkoły, przez którą w owym czasie przechodziła nasza młodzież. Kapitan był jej typem, był jej egzemplarzem tak jawnym i uderzającym, że dość było na niego spojrzeć, aby się przejąć żalem, że postaci te już spomiędzy nas znikają i w obrazach tylko tak niedokładnych i bladych, jak na przykład ten, przedstawią się następnemu pokoleniu.

Chociaż już prawie starzec, był zawsze wyprostowany, ocknięty i przytomny na wszystko, co się wkoło niego działo; w odzieży swej zawsze był czysty, jak z igły i zapięty, jakby szedł na paradę; w obejściu swym grzeczny dla wszystkich, ale wejrzeniem i ruchem poskramiający każdego, kto by się na tej grzeczności jego nie poznał i okazał mu lekceważenie słowem lub czynem.

Szczególnie młodzież, która już wówczas zaczynała przybierać ów ton niezważania i nieszanowania wieku i zasługi, do czego dziś doszła w najwyższym stopniu, lubił poskramiać i nieraz zmarszczeniem brwi i głosem przyprowadzał do milczenia tych, co go mało znali i myśleli, że się ulęknie dobrej fantazji i buty młodzieńczej.

Wszakże znająca go dobrze młodzież garnęła się do niego z szacunkiem i zaufaniem i gdzie tylko było nieporozumienie, jakieś zadarcie się, mogące grozić pojedynkiem, tam chętnie się do niego udawano. On akuratnie wyegzaminował rzecz, o którą chodziło, zburczał i zbuzował (4) zwaśnionych, jeżeli szło o fraszkę, starał się pojednać, jeżeli obraza rzeczywiście była, ale była taka, że można ją było i należało pogodzić przeproszeniem i porozumieniem się. Jeżeli zaś dochodziło już do tego, że sam zmiarkował, iż bez ujmy honorowi nie podobna było sprawy załatwić zgodą, wtedy sam sekundował słabszemu i nie było wypadku, aby rozprawa, którą on wziął na siebie, kończyła się inaczej, jak na lekkim upuszczeniu krwi.

W ogóle chętnie niosący pomoc sąsiadom i znajomym, których miał mnóstwo, jednający zwaśnionych, przywodzący do zgody lub układu małżonków, jak to widzieliśmy na panu Kajetanie, kochany był przez wszystkich, a szczególniej przez młode panienki, których był niejako generalnym wujaszkiem lub dziaduniem, które znał prawie wszystkie w ogromnym promieniu tego koła, gdzie sięgały jego znajomości i odwiedziny, które wszystkie rad był jak najlepiej powydawać za mąż i murem stawał za każdą, jeśli ktoś śmiał obrazić którąś lekkim skrzywieniem lub nieuważnym słowem.

To jego przywiązanie do młodego żeńskiego pokolenia i opieka, jakiej mu udzielał, pochodziła z naturalnego upodobania, jaką mają starzy na widok tych cudnych i pełnych nadziei kwiatków, które ciesząc oko, budzą wspomnienie najpoetyczniejszych chwil życia, z głębokiego poszanowania, jakie miał dla stanu małżeńskiego, z wysokiego wyobrażenia o funkcji kobiety w tym tak ważnym dziele społeczeństwa i ze wspomnień młodości, które mu zawsze stawały przed oczami i krótkie szczęście, jakiego doznał i te ciernie i głogi, po których stąpać musi często delikatna nóżka dziewczyny, nie zawsze nawet w domu rodzicielskim znajdująca pieczołowitą rękę, co by sprzed niej kolce te zmiatała, nie zawsze wsparta radą i miłością, jakich potrzebuje, a często i przez tę miłość wystawiona na ciosy, których już później nie umie odgarnąć od swej głowy.

Kapitan był wdowcem. Gdy jego pułk stał koło Wisznicy (5), bywał w jednym obywatelskim domu, którego gospodarz miał kilkoro dzieci z drugiej swej żony, o imieniu Wincenta, a z pierwszej tylko jedną córkę.

Panienka to była hoża, przystojna, wesołego humoru i śmiałego serca, ale niecierpiana przez macochę i doznająca ciągłych utrapień i prześladowań, które nawet jej humor zwyciężały i nieraz łamały energiczne i mocne serce. Kryła ona, jak mogła, swoje położenie przed obcymi, aby nie zawstydzić ojca i nie wydawać jego słabości, ale kapitan, który często tam bywał, dostrzegł nieraz, że skrycie połykała łzy, a serdeczną gorycz łagodziła słodkim, choć przymuszonym, uśmiechem.

Ponieważ to samo zdarzało mu się widzieć nie raz i nie dwa, a był przenikliwy, od młodości obcesowy i przez chęć niesienia ulgi i rady tym, których lubił, wciskający się w ich sekreta, dał poznać panience, że się domyśla, co się święci, i tym sposobem wyciągnął ją na rozmowę, na wyspowiadanie się z tajonych i ukrywanych ran, jakie odbiera prawie co dzień.

Tym współczuciem na jej stan i położenie, jakie jej okazał, tą ulgą, jaką jej przyniósł, że się mogła wygadać, zjednał sobie jej ufność, jej przyjaźń, a może i serdeczniejsze zajęcie, którego nie domyślał się i którego nie szukał. Taki stosunek życzliwości, wzajemnego zaufania, użalania się z jednej strony, umacniania i pociechy z drugiej, trwał przeszło pół roku.

Gdy kapitan został komendantem innego szwadronu, który stał pod Włodawą, pożegnał pannę Różę ściśnieniem ręki, jak się żegna dobrego przyjaciela, z którym żal się rozstawać, ale bez żadnych czulszych oświadczeń i przyrzeczeń, które by go do czegokolwiek zobowiązywały lub dawały nadzieje jakiegoś słodszego zejścia się. Od tego pożegnania upłynął blisko rok, a kapitan zapomniał zupełnie o panience, której był powiernikiem, a która dłużej pamiętała jego pociechy niż on jej niedolę.

Pewnego ranka jesienią kapitan z dwoma oficerami powrócił z polowania i na dziedzińcu tej zagrody, gdzie miał kwaterę, na kłodzie, niedaleko od stajenki leżącej, spostrzegł siedzącą jakąś dworską dziewczynę, która trzymała w ręku cugle dwóch objuczonych manatkami wierzchowych koni i rozmawiała z jego wachmistrzem. Zdziwiony tym widokiem spojrzał ukosem na kolegów, którzy uśmiechali się, dał znak wiarusowi, aby się przybliżył, i zapytał go, czyje to konie i dlaczego dziewczyna trzyma je w ręku.

– A to, proszę pana kapitana – odpowiedział wachmistrz wyprostowany i uśmiechający się pod wąsem – masztalerz (6) tej panienki, co tu do pana kapitana przyjechała i tam w izbie grzeje się czy śpi, bo całą noc jechali. Już więcej jak z godzinę na pana kapitana czeka.

– Cóż to znowu u diabła! – krzyknął kapitan, a gdy koledzy śmiejąc się zaczęli mu winszować, zniecierpliwiony i rozgniewany takim kompromitującym napadem, do którego żadnego nie dał powodu, wyrwał się z ich ironicznych uścisków i nie pytając więcej ani wachmistrza, ani służącej, wszedł prędko do izby.

Tam na swym kuferku, stojącym pod ścianą przy jego żołnierskim łóżku, postrzegł kobietę śpiącą snem sprawiedliwych lub zmordowanych całonocną podróżą konną.

Twarz jej odwrócona do ściany, przez pół zakryta była Salopą (7), która i resztę ciała jej osłaniała. Nóżki tylko zgrabne i malutkie wyglądały spod tego nakrycia, głowa, okryta kasztanowym włosem, spoczywała na skórzanej poduszce kapitana, czepeczek nocny, chusteczka jedwabna i grzebień leżały na jego łóżku, a warkocz śpiącej rozwinięty i przez pół rozpleciony dosięgał prawie podłogi.

Kapitan zdumiał się, stanął jak wryty i zachodząc w głowę, kto by to mógł być tak niebaczny, tak śmiały, tak narażający swój honor i tak ślepo wierzący w jego scypionowską wstrzemięźliwość (8), mimowolnie rzucał okiem na prześliczną nóżkę, oznaczającą młodość i lekkość, na bujny warkocz, który znowu obiecywał dojrzałość i zupełne rozwinięcie całej istoty.

Gdy przeszło jego pierwsze zadziwienie, wzruszył ramionami i pomyślawszy o konsekwencjach, jakie taki wypadek i dla niej, i dla niego może za sobą pociągnąć, chcąc przy tym co prędzej zaspokoić naturalną w takim zdarzeniu ciekawość, zbliżył się do kuferka na palcach i podnosząc delikatnie połę salopy osłaniającą twarz, poznał pannę Różę. Wtedy odstąpiwszy kilka kroków w tył, szczerze zmartwiony, załamał ręce i zawołał:

– Masz tobie! Co ja tu z nią pocznę?… Biedna dziewczyna!… Przeklęta baba!… Głupi mazgaj!…

Takimi epitetami uraczywszy macochę i ojca panny Róży i domyślając się, że musiała już być doprowadzona do ostateczności, zostawił ją śpiącą, a sam wyszedł na dziedziniec, aby pogadać ze sługą i dowiedzieć się co prędzej o szczegółach, które by mu dały wskazówkę, jak miał postąpić w tak kłopotliwym położeniu.

Oficerowie stali już przy niej, a że była młoda, ładna i śmiała, trapili ją rozmaitymi żarcikami, na które dziewczyna ostro się odcinała. Kapitan poprosił kolegów, żeby sobie poszli do domu, dodając, że to jest poważna rzecz, wcale nie do żartów, że dziś jeszcze zaspokoi ich ciekawość i powiadomi o wszystkim.

Widząc zafrasowaną twarz kapitana, którego kochali i szanowali, oficerowie ścisnęli jego rękę i poszli, a kapitan, kazawszy wachmistrzowi rozsiodłać konie, wziąć je do stajni, a rzeczy złożyć w sieniach, zawołał dziewczynę, usiadł z nią na ławce przed chatą i rozpytywał się, co to wszystko znaczy i po co do niego przyjechały. Wtedy dowiedział się, że panna Róża była już tak nieszczęśliwa, tak prześladowana, tak niebroniona przez ojca, który tylko machnął rękami i schował się, by nie słyszeć krzyku żony i nie widzieć łez córki, że już nie mogła wytrzymać w domu.

– Panna chciała uciekać piechotą i wziąć mnie ze sobą – dodała dziewczyna – ale ja myślę sobie: piechotą nie zajdziemy daleko; gdziekolwiek nas przytrzymają i przyprowadzą jak niepyszne. Nuż ja radzić się Janka, stajennego pani, jak tu zrobić; jemu zrobiło się żal, żebym ja tyli świat szła piechotą i do tego po nocy i mówi mi: „Na co wy macie dreptać, jak jakie włóczęgi, kiedy ja wam wieczorem, jak wszyscy pójdą spać, pokulbaczę konie i wyprowadzę za lasek: tam wyjdźcie przez ogród, siadajcie i jedźcie. Panna nie boi się konia, a i ty także. Dam wam szkapy spokojne, a choćby gdzie panna i zleciała, i zrobiła sobie guza – mówił Janek – to wszystko to nie to, co takie szturchańce i takie wymyślania, jakie znosi od tej baby. Jak mnie dacie znać, gdzie będziecie, to i ja do was drapnę i będę służył pannie”. Ot, proszę pana kapitana, tak się i stało i pojechałyśmy. Było dużo strachu w nocy, po drodze nie bardzo wiadomej, przy takiej ciemnocie i zimnym wietrze; ale i śmiechu było czasem dosyć, jak jaki pień nastraszył nas, że myślałyśmy, że to rozbójnik, a potem zobaczyły, że to pień, bo panna taka szczęśliwa, że się wyrwała z domu, że ją wszystko cieszy i ani jej w głowie, co dalej będzie. Ot tak, proszę pana kapitana, to bojąc się, to śmiejąc się, to gadając, przyjechałyśmy szczęśliwie aż tu.

– Bardzo to dobrze, że przyjechałyście szczęśliwie – mówił kapitan. – Ale po cóż tu?

– Tego to już ja nie wiem – odpowiedziała dziewczyna, filuternie spoglądając na kapitana. – To już panna musi lepiej wiedzieć, a i pan kapitan także. Bo jużci nie na próżno, jak tylko się rozwidniło i ludzie zaczęli iść i jechać, wypytywała się, gdzie szwadron stoi i gdzie kwatera kapitana.

Kapitan wzruszył ramionami, zakłopotał się jeszcze bardziej i widząc, że rzecz taki bierze obrót, iż się żartem i fraszką skończyć nie może, wszedł do izby, aby się ostatecznie rozmówić z panną Różą. Gdy stuknął drzwiami i mocno chrząknął, podniosła głowę, usiadła na kuferku, a przetarłszy oczy i widząc przed sobą przystojną, uczciwą, ale srodze zafrasowaną twarz kapitana, uśmiechnęła się i wyciągnąwszy do niego rękę, rzekła:

– Nie gniewaj się na mnie, kapitanie! Byłam bardzo nieszczęśliwa. Kiedyś umiałeś mnie pocieszać, a potem, chociaż mnie zapomniałeś, wiele razy płakałam, myślałam o tobie, i tylko o tobie.

Kapitan tym bardziej zaambarasowany, przybliżył się i wziąwszy jej rękę, rzekł:

– Bardzo to dobrze, i owszem, gotów jestem i teraz służyć pociechą i radą. Ale niech mnie diabli porwą, jeżeli wiem, jak teraz pannę Różę pocieszać i jaką ci dać radę.

– Biedny kapitanie! – odpowiedziała panna patrząc mu w oczy z przywiązaniem i ufnością. – Postawiłam cię w krytycznym położeniu, ale cóż robić! Nie mogłam inaczej sobie radzić. W domu wytrzymać już mi było nie podobna. Krewnych nie mam, przyjaciółki żadnej, do klasztoru powołania nie czuję i chronić się tam nie powinnam, bo tam trzeba zanieść spokojne serce, niezajęte niczym ziemskim lub żadnej już niemające nadziei. Tyś był dla mnie dobrym, kapitanie! Byłeś moim przyjacielem, a ja… ja pokochałam cię, doznając od ciebie życzliwości i przyjaźni, jakiej nie doświadczałam od nikogo. Pomyślałam więc sobie: może on mnie zapomniał, bo gdyby był mną zajęty tak, jak mi się czasem wydawało, nie milczałby rok cały będąc tak blisko, ale to człowiek uczciwy i prawy. Udam się do niego i powiem mu po prostu: „Kocham cię, chcę być twoją żoną, chcę i mogę osłodzić i ozdobić twoje życie”. Nie zrażaj się brakiem formy i ceremonii, ceremonie są dla spokojnych i szczęśliwych. Jeżeli możesz mi wierzyć i podasz mi uczciwą swą rękę, abym się na niej wsparła, podziękuję ci całym sercem, całą duszą, całym życiem. Jeżeli powiesz mi: „Nie mogę, idź sobie!” – ja ci uwierzę, że nie możesz; zostanę twoją przyjaciółką i wtedy dopiero zamknę się za kratą na wieki. Teraz masz, kapitanie, wóz i przewóz – dodała powstawszy i zbliżając się z wyrazem spokojnym i przygotowanym na jego odpowiedź: – Nie namyślaj się długo, bo albo zostanę u ciebie na zawsze, albo będę musiała natychmiast stąd wyjść.

Kapitan podniósł głowę i spojrzał na jej piękną i zapłonioną twarz, na oczy ciemne, duże i patrzące do głębi jego serca, na postać zgrabną i kształtną, i każdym ruchem okazującą determinację i pewność charakteru. Nigdy nie wydała mu się tak powabną, tak wdzięczną, tak skromną i czystą, wśród położenia najbardziej kompromitującego. Podał jej więc rękę, przyciągnął ją do siebie, pocałował w czoło i rzekł uradowany i drżący od nowego wzruszenia, jakie uczuł w swych piersiach:

– Dziękuję ci, że mi zawierzyłaś i byłaś pewna, żem człowiek uczciwy i prawy. Rozgość się, zostaniesz u mnie na zawsze. Widać, że Bóg chciał, aby mi się to szczęście dostało, kiedy dotąd nic mnie nigdzie nie zobowiązuje, a ciebie natchnął taką myślą, jaka żadnej nie przyszła.

Panna Róża położyła głowę na jego piersiach i rozpłakała się ze szczęścia. Kapitan przycisnął ją do siebie, uspokoił i posadziwszy na jednym krzesełku, jakie było w jego stancyjce, zajął się naprzód śniadaniem swoich gości. Potem udał się do wójta gminy, prosząc jego żonę, kobietę już niemłodą, dobrą i usłużną, której całą rzecz opowiedział, aby na jakiś czas przyjęła pannę Różę do swego domu.

Gdy się to stało i gdy jego zaimprowizowana ukochana wygodnie, pod okiem miłosiernej kobiety, dobrej matki i uczciwej mężatki została ulokowaną, natychmiast wysłał prośbę do swojej władzy o pozwolenie żenienia się, a podkręciwszy wąsa i odchrząknąwszy ze złości i oburzenia, napisał do jej ojca następujący list:

„Dałeś się pan osiodłać i ujarzmić ze wstydem i ujmą charakteru mężczyzny, męża i ojca. Zła kobieta, nie na próżno nosząca męskie imię, ciosa panu kołki na głowie i obraca tobą jak wrzecionem.

Byłby to tylko wstyd, ale nie byłoby grzechu, gdybyś nie miał córki z pierwszej swej żony i swą obojętnością i mazgajstwem nie doprowadził jej do ostateczności, która by się stała jej zgubą, gdybym mniej znał jej nieszczęśliwe położenie, mniej cenił jej charakter i przymioty i mniej miał sumienia i uczciwości.

Może już się pan dowiedziałeś o tym, że twoja córka uciekła z twego domu, że musiała porzucić ten dach, pod którym wzrosła i wychowała się, a gdzie nie znajdywała już ani opieki, ani spokoju, ani pożałowania.

Teraz pan się dowiedz, że przywędrowała wprost do mnie sądząc, że będzie bezpieczniejszą na kwaterze kapitana od szaserów (9) niż w domu rodzicielskim, gdzie nikt o nią nie dbał. Świadkami jej przybycia byli moi koledzy, o tej porze już pewnie cały szwadron, a wkrótce i cały pułk się dowie, że twoja córka po całonocnej wędrówce konnej przyjechała odpocząć i schronić się na kwaterę oficera, który ją przyjął.

Jaka jest jej pozycja, to sam pan osądź. Nie kochałem się w niej, nie starałem się o jej względy, nie myślałem jej bałamucić, gdy kwaterowałem w waszej wsi i często u was bywałem, bo mam za łajdaka i huncwota każdego, kto bez poczciwego zamiaru durzy młode serce i skręca (10) głowę niedoświadczonej panienki; ale byłem jej przyjacielem, litowałem się nad jej niedolą i chociaż mam jej za złe, że się salwowała (11) ucieczką, widzę się zobowiązanym honorem i skłonionym jej zaufaniem do naprawienia błędnego kroku, do jakiego była zmuszona.

Chcę więc moją ręką i imieniem pokryć tę plamę, którą by złość ludzka na jej imieniu i konduicie niewątpliwie zobaczyła, choć jej tam nie ma. Powiadamiam więc pana, że muszę zostać twoim zięciem. Szczęście to twojej córki i moje, że mus ten staje mi się co chwila słodszym i milszym, ale pragnę, abyś pan wydobył się choć na chwilę spod czepca swojej żony i przybył pobłogosławić temu związkowi.

Jeżeli nie przybędziesz, odbyć się on musi i bez tego, bo w takim tylko razie nie byłby koniecznym, gdybym ja był tchórzem i zląkł się kobiety, która całą noc cwałowała na koniu, lub jakim szelmą, który by chciał korzystać z jej biedy. Ani jednym, ani drugim, dzięki Bogu, nie jestem i dlatego się z nią ożenię.

Czy pan córce swojej naznaczysz jakiś posag i czy możesz naznaczyć, o to się nie pytam. Byłoby lepiej, żebyś naznaczył, bo co dwoje, a może troje i czworo, to nie jeden. Jeżeli zaś żona nie pozwoli panu zadośćuczynić i temu obowiązkowi ojca, to mniejsza o to. Panna Róża dobrze się wyspała na moim kuferku i na mojej skórzanej poduszce, to tym bardziej, gdy będzie moją żoną, podzieli się kapitańską chudobą.

Bywaj pan zdrów i postąp, jak myślisz i jak ci wolno. Czułem się w obowiązku donieść panu o tym, co zaszło, chociaż i bez tego byłoby się obeszło, bo nie ja wypadek ten wywołałem i nie mógłbyś mi robić żadnej wymówki. W każdym razie znajdziesz we mnie zięcia, który będzie się o to starał, aby był lepszym dla córki twojej mężem, niż pan byłeś dla niej ojcem.

Upadam do nóg,
Jan Zdarski, kapitan 4 pułku szaserów”.

Ojciec przyjechał, płakał biedak nad sobą i nad córką, ściskał kapitana i dziękował mu za jego poczciwość, i przeżegnawszy narzeczonych i obiecawszy, że pomyśli o posagu, wrócił co prędzej pod kądziel, spod której się wyrwał.

W trzy tygodnie potem w kościołku tej samej wsi odbył się ślub kapitana w obecności całego szwadronu, który stał uszykowany przed kościołem, a gdy państwo młodzi wyszli po odbytej ceremonii, dał ognia na wiwat ze wszystkich karabinów.

Tymczasem wachmistrz ów, którego już widzieliśmy, Maciuś Trzaska, jak go wszyscy nazywali, chociaż nazywał się Trzaskowski, gospodarz szwadronu i faworyt kapitana, przygotował skromną ucztę dla oficerów, parę beczek piwa, kilkadziesiąt bochenków chleba, masła i serów dla żołnierzy i urządziwszy, jak mógł, kwaterę swego komendanta z chlebem i solą przyjął przed drzwiami nowych małżonków, i instalował ich w mieszkaniu.

Kapitan był nad wszelki wyraz szczęśliwym. Oprócz tego ukontentowania, jakie daje przekonanie dopełnionego obowiązku uczciwego człowieka, doznał jeszcze uczucia, które jest kwiatem i koroną życia. Przywiązał się do swej pięknej żony całą duszą, całą siłą tak energicznego serca i zakonserwowanej skromnym życiem dojrzałości. Znalazł też w niej wszystkie skarby, jakich mógł się spodziewać: miłość, bezwarunkowe oddanie się, rozum i wesołość, wszelki brak próżności i dzielenie się tak chętne, tak wyrozumiałe, oficerską chatką i tym wszystkim, co mogła mieć, taką dbałość o jego potrzeby, o jego wygody, o jego spokój, że kładąc się i wstając dziękował Panu Bogu, że mu dał taką towarzyszkę, taką przyjaciółkę, o jakiej to na początku rozmowy mówił panu Ksaweremu.

Wszakże niedługo trwało jego szczęście. W półtora roku potem swą drogą Rózię i synka, którego mu powiła, zaprowadził na cmentarz, oblał męskimi łzami i postanowiwszy odtąd nie próbować drugi raz ożenienia, pewny, jak mówił, że taka sztuka do razu się tylko udaje, święcie dotrzymał swego postanowienia.

Gdy w kilka lat potem wracał z niewoli (12) do wioski swej w Gostyńskiem, którą mu ojciec, niedawno zmarły i innych sukcesorów niemający, zostawił, spostrzegł na szosie za Sochaczewem dróżnika, który paląc fajeczkę gracował sobie swój wydział (13) i równo i akuratnie grobelkami (14) oczyszczał. Jego militarna postawa, sumiaste wąsy i śmiały wyraz opalonej i przystojnej twarzy uderzyły kapitana z daleka. Gdy zbliżył się, kazał stanąć, a skoro się zatrzymał, krzyknęli starzy wojacy obaj i rzucili się ku sobie. Był to Maciuś Trzaska, towarzysz w służbie i niebezpieczeństwie, w radości i smutku, ten sam wachmistrz szwadronowy, który go przyjął chlebem i solą przy drzwiach jego kwatery, który z nim razem i równie jak on nad grobem swej kapitanowej płakał, który ryknął jak związany lew, gdy widział, jak kapitan upadł i pociągnięty został do niewoli, a nie mógł obronić go i pomścić. Ten ryk rozpaczy wiernego kolegi został na zawsze w uszach kapitana i teraz, gdy wyskoczywszy z bryczki, tulił go w swych objęciach, powtórzył się i zabrzmiał w jego sercu.

Rozmówili się prędko i stanęło, że Maciuś Trzaska uwolni się od służby, jaką miał, i przyjdzie do kapitana, aby przy nim, pod jego dachem, na jego chlebie dopełnić życia i nieść mu pomoc we wszystkim, służąc mu sercem, głową i ręką.

Gdy przybył, kapitan powierzył mu gospodarstwo, zrobił go swoim alter ego (15) i po pewnym czasie przekonał się, że regulamin nie wywietrzał jeszcze z głowy poczciwemu i rozgarniętemu wiarusowi, a nić koleżeństwa, która się zawiązała pod bronią, przy odgłosie trąb i szczęku szabel, trwała mocna i nie zrywała się przy ryku bydła wracającego z paszy, przy gwarze żniwiarzy na polu i łoskocie cepów w stodole.

Gospodarstwo poszło jak z płatka, regulamin ekonomiczny został wkrótce pojęty i wykonany ad punctum (16) i kapitan, mając spokojną głowę i dostateczny dochód, zaczął to życie koczujące i bryczkowe, coraz dalej i dalej rozszerzał koło swoich znajomości. Tu bawił dzień, tam tydzień, tu grał w wista, tam czytał, tu radził lub pocieszał, tam burczał, buzował lub godził, wszędzie przyjmowany z radością, witany okrzykiem, zwłaszcza od panienek, w których konfidencje się wciskał, w których położenie domowe wchodził, którym radził tego lub owego, których widokiem cieszył się, a czasem, przypomniawszy swoją Rózię, westchnął w kącie lub zapłakał.

Początkiem jego wstrętu do imion męskich, nadawanych płci żeńskiej, było to, że macocha jego żony nazywała się Wincenta, a żona jego Róża, typ kobiecości i w samym imieniu swym zamykająca pojęcie tego, co w kwiecie i kobiecie jest najmilszym i najwonniejszym.

Gdy kapitan ze swej drogi, która czasem trwała miesiąc i więcej, wracał do domu, spotykał go Maciuś na ganku, wyprostowany i patrzący kapitanowi swemu oko w oko, jak we froncie (17). Tylko w jego oczach była radość, nieme doniesienie, że wszystko w domu dobrze, a na ustach uśmiech powitania, który podnosił jego potężne wąsy.

Tego samego wieczora składał mu raport o wszystkich szczegółach; gdy była jakaś strata, donosił o niej tak, że ją stawił zaraz w porównaniu z jakąś niespodziewaną i ekstrabudżetową korzyścią, która ją wynagradzała.

Przy rachunkach oddawał zaraz kasę, a gdy się kapitan kładł spać i Maciuś z uśmiechem i mruganiem oczu mówił mu „dobranoc”, wtedy stary wojak domyślał się jakiejś siurpryzy (18), sięgał pod poduszkę i znajdował okrągłą sumkę z oszczędności gospodarskich uciułaną z napisem: „kieszonkowe pana kapitana”.

Taki był ów towarzysz, którego przypadek postawił naszemu bohaterowi na rozstajnej drodze.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Zamówionych.

(2) Dawniej: barczysty.

(3) Tu: ukształtował.

(4) Złajał; zgromił; zburczał.

(5) Wisznice – miejscowość nad rzeką Zielawą w powiecie włodawskim, w województwie lubelskim.

(6) (Z niem.) starszy stajenny.

(7) Długim wierzchnim okryciem z pelerynką, watowanym lub podbitym futrem, noszonym dawniej przez kobiety.

(8) Określenie to odnosi się do rzymskiego wodza, polityka i myśliciela – Publiusza Korneliusza Emilianusa Scypiona Afrykańskiego Młodszego (185–129), który wsławił się m.in. zwycięskim zakończeniem trzeciej wojny punickiej i zburzeniem Kartaginy. Był on gorącym wielbicielem kultury hellenistycznej i otaczał się pisarzami i filozofami (bliski mu był Terencjusz i Panecjusz). Jako zwolennik filozofii stoickiej i propagator dawnych rzymskich obyczajów, kształtuje w swym środowisku ideał surowego Rzymianina, odznaczającego się męstwem, prostotą i sprawiedliwością.

(9) (Z fr.) strzelców konnych.

(10) Tu: zajmuje.

(11) (Z łac.) chroniła się; ratowała.

(12) Oficerowie i żołnierze rewolucji, rokoszu i wojny polsko-rosyjskiej zwanej powstaniem listopadowym byli objęci niepełną amnestią po raz pierwszy w listopadzie 1831 roku.

(13) Tu: działkę.

(14) Dawniej: grabkami.

(15) (Łac.) drugim „ja”; zaufanym zastępcą.

(16) (Łac.) aż do kropki; aż do najmniejszego szczegółu.

(17) Tu: w wojsku.

(18) Dawniej: niespodzianki.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.