Wyprawa po żonę. Rozdział czwarty

Z którego czytelnicy dowiadują się, jaka może być historia panny grającej na gitarze, której matka wierzy w przeznaczenie, i jakie stąd nasz bohater wyprowadził podobieństwo między matkami na różnych szczeblach społeczności.

Nasz bohater był zamyślony. Żal mu się szczerze zrobiło biednej dziewczyny, której los mógł być bardzo smutnym przy takim charakterze, jaki w niej widział, jeżeli złączoną zostanie z człowiekiem, który nie odpowie naturalnie jej oczekiwaniu i nie zdoła zagłuszyć w jej sercu uczucia, co się tam zapewne, ile wnosić mógł z wypadku, jakiego był świadkiem, głęboko zakorzeniło. Tym bardziej więc postanowił pomówić z matką, uważając już tę interwencję za obowiązek, jakby uważał za obowiązek wstrzymać rękę uniesioną namiętnością, która by się chciała pastwić nad bezbronną istotą.

Szlachetny młodzieniec, który przedsięwziął tę podróż jedynie dla dogodzenia matce i ciotce, który uważał ją za próżniacką przejażdżkę, gdyż miał tylko słabą nadzieję, aby wszystkie paragrafy jego kodeksu mogły gdziekolwiek znaleźć zastosowanie, żeby go zatem ta podróż doprowadziła do celu, ucieszył się bardzo, że się tak dobrze zaczęła, że zaraz na wstępie będzie mógł stać się użytecznym i zdoła wyzwolić cierpiące serce z tych kajdan, jakie na nie wkłada egoizm i źle zrozumiana troskliwość rodzicielska.

Chodząc więc po pokoju wielkimi krokami, tym więcej czujący w sobie popędu do wymowy, im bardziej głód mu dokuczał, już zbierał w myśli argumenty, które miały przekonać oberżystkę. Już sobie wyobrażał, jak wejdzie do niego rozdąsana (1) uporem córki, narzekająca na nieposłuszeństwo dzieci, z oczami zapuchniętymi od płaczu, że teraźniejsze pokolenie nie wierzy, iż co komu sądzone, to go nie minie, gdy nagle drzwi się otwarły i weszła pani Zyskowska śmiejąca się, wesoła i uszczęśliwioną mając fizjonomię, jaką ma każdy, umiejący nawet nad sobą panować, gdy mu się uda coś, czego gorąco pragnął. Za oberżystką weszła służąca z obrusem i talerzami.

Pan Ksawery patrzył zdziwiony na tłustą gospodynię, która swą pulchną rączką sama kierowała nakryciem, aby było symetrycznie i porządnie, wysyłając sługę, aby przyniosła kaszkę, i kazała kucharce dopilnować, żeby się kurczę nie wysuszyło. Gdy sługa wyszła, oberżystka z uśmiechem, który nasz Jan Skrawek nazwałby konfidentnym, obracając się do pana Ksawerego i klaszcząc jedną dłonią w drugą, rzekła:

– Będziesz pan miał kolacyjkę co się zowie: mleczko na wpół ze śmietanką i sporego kurczaka, co już teraz wygląda jak pomarańcza. Ale gdybym miała nawet bażanta lub kuropatwę, to bym panu upiekła, boś mi pan wniósł szczęście do domu.

– A toż jakim sposobem? – zapytał pan Ksawery tym bardziej zdziwiony, że relacja Jana utkwiła mu żywo w pamięci i zdawała się być zupełnie przeciwną temu, co słyszał.

– Ach! Proszę ja pana – rzekła z przekonaniem – już jeżeli kiedy, to teraz wierzę, że co komu przeznaczone, to się od tego nie wykręci. Jak sobie o tym myślę, to mi się śmiać chce, jaka ja byłam głupia, że od razu tego nie zmiarkowałam i chciało mi się inaczej i lepiej. Ale nie ma się co dziwić. Myślałam sobie: co ja mam tak zaraz wypychać z domu dziecko za pierwszego, który się zdarzył, kiedy może się zdarzyć coś z waszecia, zwłaszcza tu, gdzie tyle ludzi zajeżdża i gdzie nie temu, to owemu, ładna dziewczyna może wpaść w oko. I byłoby wyszło naprawdę z tym szlachcicem, o którym panu mówiłam, ale widać, że to nie było sądzone, kiedy diabeł przyniósł tę wdowę, co mi go spod nosa zdmuchnęła. Teraz to już co innego. Ale niech no pan siada i je kaszkę, żeby nie wystygła, a ja panu rozpowiem to porządnie. A kurczę? – dodała obracając się do służącej.

– Zaraz będzie gotowe – odpowiedziała rozczochrana dziewka.

– Idź no, idź i przynoś. Tylko żeby się nie popaliła wątróbka i pępuszek – mówiła gospodyni, a obracając się do swego gościa dodała: – Przepraszam pana, że usiądę. Tak się dzisiaj nadreptałam!… A przy tym tak mi jakoś, sama nie wiem, na sercu, że nóg pod sobą nie czuję.

– Ale i owszem, bardzo proszę – rzekł młody człowiek, który widząc, że jego argumenty już nie będą przydatne lub obiorą spokojniejszy kierunek, nie potrzebując dla miłości wymowy i siły dowodów morzyć się głodem, zabrał się do kaszki, którą zajadając ze smakiem, zapytał: – Cóż to tak szczęśliwego zdarzyło się pani? Z tego, co mówisz, wnoszę, że to zapewne o pannę Melanię idzie.

– A jużci, a jużci, nie co innego, tylko to – odpowiedziała z uśmiechem. – Wyobraź pan sobie, jak stąd od pana wyszłam, zastałam w swoim pokoiku pana Kotasińskiego. Już to ja od kilku miesięcy miarkowałam, że on coś myśli, bo bywało, jak przyjdzie na bilard, to przegra jedną partię i zaraz do mnie, i nuż w rozmowę; a jak go, bywało, czym poczęstuję, to łyknie, że aż się zakrztusi, i je za trzech. Były to dobre znaki, ale z drugiej strony myślałam sobie: „Zawsze to będzie rosół odgrzewany i diabła wart”. Bo trzeba panu wiedzieć, że jak się tu sprowadziliśmy, może tak w rok lub mało co więcej, pan Kotasiński przybył tu także na kasjera w tutejszym magistracie. Melancia zaraz mu wpadła w oko, a zwłaszcza lubił słuchać, kiedy grała na gitarze. Ja nie w ciemię bita, nie bardzo na to pozwalałam, bo myślałam sobie: „A nuż będzie coś lepszego?”, a przy tym, że uprzykrzyła mi się ta gitara, która mnie niemało zdrowia kosztuje. Ot, powiem panu, jakoś to się wtedy rozchwiało, z czego byłam bardzo kontenta, a i dziewczyna także, bo jej się wtedy jakoś nie podobał.

– A teraz się podoba? – zapytał zdziwiony pan Ksawery.

– Żeby się miał bardzo podobać, to nie – rzekła biorąc z rąk sługi talerz z kurczęciem i dając jej znak, żeby sobie poszła.

– To pani ryzykujesz szczęście córki – odpowiedział młody człowiek.

– Gdzie tam, proszę pana – mówiła pani Zyskowska. – Czy to szczęście na tym, żeby się podobał? Co z podobania się bez kawałka chleba? Jak głód zajrzy do drzwi, to miłość oknem ucieknie.

– To prawda – mówił pan Ksawery – ale jeżeli jest wstręt, jeżeli panienka mówi, że będzie nieszczęśliwą, jeżeli płacze, załamuje ręce?

Pani Zyskowska popatrzyła na niego kiwając głową, jakby się zadziwiła, jakim sposobem przeniknął lub skąd się dowiedział, że tak w rzeczy samej było. Potem, machnąwszy ręką i uśmiechając się, rzekła:

– Powiem panu, że wszystkie te płacze i łamanie rąk, to nieszczere. Każda dziewczyna niby to nie chce i płacze, i ręce łamie, a potem, jak pozna, że diabeł nie taki straszny, jak go jej odmalowali, to i kontenta, i widzi sama, że co jej było sądzone, to ją nie minęło. Prawdę mówiąc, i moja Melancia także płakała i rwała sobie włosy na głowie, tak że jakby ktoś nie wiedział, że to jak na komedii, to by myślał, że ja doprawdy jestem taką złą matką, że pragnę zguby swego dziecka. Ale jak jej pan Kotasiński pokazał list z Warszawy, gdzie mu donoszą, że wkrótce ma tu być burmistrzem; jak jej zaczął przekładać (2), że z nim nie ma żartu, że od swego nie odstąpi i musi ją uczynić szczęśliwą; jak ja zaczęłam się gniewać, pogroziłam, że gitarę pobiję na drobne kawałki, i dałam jej parę dobrych szturchańców, ot! i dała sobie wyperswadować, przeprosiła mnie niby za upór i powiedziała: „Kiedy już tak mama mówi, że mnie to sądzone, to dobrze, to pójdę”. Nie uwierzy pan, co to za radość dla mnie, że Pan Bóg daje taki los mojej dziewczynie. Bo burmistrzostwo pana Kotasińskiego to pewne; on już nie od dziś dołki kopie pod teraźniejszym burmistrzem. A to się u nas zawsze udaje i już przeczuwam, z jak spokojną głową dzisiaj zasnę, przemyśliwując tylko o tym, co to będzie, jak moja córka zostanie burmistrzową. Wara wtedy pani Krzyskiej siadać przede mną w kościele, a ten szelma, Mortko, nie będzie śmiał narzucać mi tyle kości, za które muszę mu płacić, jakby za polędwicę.

Panu Ksaweremu wydało się jakoś dziwnie, że dziewczyna z takim charakterem dała się skłonić szturchańcem i uległa tak łatwo interesowanym widokom matki, sprzedającej ją za pierwszeństwo w kościele i za nadzieję lepszego towaru od rzeźnika. Przypomniała mu się wówczas ta rozmowa instrumentów, ten flet i gitara, i rzekł jakby od niechcenia:

– Winszuję pani, że ci się tak powiodło i będziesz mogła upokorzyć panią Krzyską i swych gości traktować lepszym mięsem. Ale, proszę pani, dlaczego to panna Melania tak do gitary przywiązana, a pani, zdaje mi się, powiedziałaś, że cię instrument ten dużo zdrowia kosztował.

– Alboż nie kosztował, proszę pana? – odpowiedziała z westchnieniem. – A wszystkiemu winien mój mąż, Panie świeć nad jego duszą! Mówią, że kobiety uparte: gdzie tam! Jak się zdarzy uparty mężczyzna, to gorszy od dziesięciu kobiet. To tak było i z tą gitarą. Kiedy Melancia chodziła jeszcze do szkoły przy paulińskim kościele (3) i miała już czternaście lat, poznał ją jakiś młody chłopak, który tam uczył śpiewania. Ot! Ni stąd, ni zowąd przyszło do tego, że niby pokazała w niej wielka ochota do muzyki i zaczął ją tam uczyć na gitarze. Dziewczyna bardzo lubiła te nauki, zostawała z kilkoma innymi jeszcze w szkole na godzinę i więcej i uczyła się tak, że my o niczym nie wiedzieli. Aż tu może już w rok potem, jak przyszły imieniny ojca, przyniosła gitarę do domu, ów jej nauczyciel przyszedł z fletem i zagrali mu w drugim pokoju, prawdę mówiąc, tak ładnie, że się stary aż rozpłakał. Mnie jakoś coś tknęło, że nie byłam bardzo z tego kontenta, bo chłopak był ładny, dobrze grał i choć sam biedny, nie wiedzieć dlaczego darował Melanci tę gitarę, do której ona przylgnęła duszą i ciałem. Kazałam zaraz oddać to brzękadło, ale dziewczyna zaczęła płakać, chłopak zaczął prosić, że jemu to darowali, że mu niepotrzebna, że choć umie grać i na gitarze, ale to dla mężczyzny niekorzystny instrument. Wtedy mój stary uparł się i nie tylko pozwolił, że gitara została, ale jeszcze i na to pozwolił, że ów chłopak przychodził trzy i cztery razy na tydzień i uczył ją w domu. Otóż, proszę pana, jak zaczęli grać oboje, tak i w sercu Melanci coś zagrało i nuż mizernieć i płakać po nocach, i zamyślać się, że do żadnej roboty ani ją było napędzić. Wtedy ja dopiero wsiadłam na starego i pokazałam mu, jakiej biedy narobił. Nieboszczyk, prawda, sfukał mnie zrazu i gdy mu oboje padli do nóg, i zaczęli prosić i szlochać, pozwolił, aby się pobrali. Ale mnie co innego było w głowie dla mojej córki, nie taki hołysz. Otóż jak się rozchodziłam, jak zaczęłam suszyć głowę mężowi, przyszło do tego, że strzepnął rękami i zakazał chłopcu przychodzić do domu i myśleć o tym małżeństwie. Ale co to pomogło? Tak i widywali się ze sobą i gitara została, a z nią i głupia miłość w sercu dziewczyny.

– A jeżeli on jej był sądzony? – rzekł pan Ksawery z uśmiechem.

– A, proszę pana! – odpowiedziała wzruszając ramionami. – Jak mógł być sądzony takiej dziewczynie, jak moja Melancia, chłopak bez kawałka chleba? Prawda, że to było chłopczysko poczciwe i pracowite i że miał obiecane miejsce w orkiestrze, ale wszystkie te obiecanki, to były gruszki na wierzbie, a ja miałam co innego na myśli. Otóż i powiedziałam córce, że jeśli umrę, wtedy niech sobie robi, co jej się podoba. Ona zmiarkowała, że ze mną nie przelewki i że kiedy ja czegoś nie chcę, to na chcenie ojca nie ma się co zdawać, choć on zawsze był za nią. Wyperswadowała sobie jeszcze trochę w Warszawie, a jak mój mąż umarł i przeniosłam się tu, zapomniała, dzięki Bogu, do reszty. Teraz będzie burmistrzową i sama to widzi, że jej nie muzykant, ale burmistrz, był sądzony.

Gdy ktoś jeszcze nadjechał na noc i oberżystka poszła krzątać się koło przyjęcia nowych gości, pan Ksawery chodził jeszcze długo po pokoju i rozmyślał o biednym losie dziewczyny, której sercu zadawano taki gwałt.

Takich matek, jak pani Zyskowska, widział on wiele na różnych szczeblach społeczności, bo nie tylko oberżystki uważają swe córki za towar, który się sprzedaje za tytuł, za pałac, za możność nazywania córkę swą księżną lub generałową, a często za próżność mniej jeszcze użyteczną, jak nadzieja posiadania pieczeni bez kości.

Stąd znajdując filozoficzny stosunek między polędwicą a innymi dobrami ziemskimi, z całej tej okoliczności myślał do swego kodeksu ułożyć nowy paragraf. Tymczasem, żałując serdecznie panny, która go zainteresowała, szukał sposobności widzenia się z nią, aby jej zrobić uwagę, że chociaż pochwala jej uległość, radzi jej wszakże, aby odłożyła spełnienie woli matki na jakiś czas i z wolna i stopniowo starała się jej wyperswadować, że małżeństwo nie jest spekulacją nawet dla ludzi biednych, jak to w paragrafie drugim i szóstym jego kodeksu było wyraźnie i logicznie wywiedzione. Ale panna Melania poszła już spać i nie mógł się z nią widzieć.

Gdy go Jan rozbierał, rzekł:

– Proszę pana, te kobiety, to już tak Pan Bóg stworzył, że i sam diabeł dokumentnie nie wie, czego im potrzeba.

– Dlaczego tak myślisz? – zapytał pan Ksawery.

– Dlatego, proszę pana – odpowiedział sługa – że jak mi pan nie dał skończyć pieczeni z buraczkami, to ja, wychodząc stąd, myślę sobie: „Może tam jej jeszcze radykalnie nie sprzątnęli za tym płaczem i zgrzytaniem zębów, które było w drugim pokoju”, i poszedłem prosto do izby gościnnej, i widząc, że pieczeń stoi, zacząłem znowu fundamentalnie zajadać! A tam w pokoiku jeszcze gadali, ale już nie tak głośno. Kiedy ja już zjadłem wszystko i myślę sobie: „Szkoda, że było tak mało!”, aż tu drzwi się otwierają i wychodzi ten trędowaty jegomość, który mi się wydał jakiś paskudny i chytry, trzyma pannę za rękę i całuje ją, a matka wychodzi za nimi i śmieje się, i powiada do mnie: „Jedz, kochanku! Jedz za zdrowie pani burmistrzowej”. Ja bym był i zjadł, tylko że już nie było co; ale konfidentnie, proszę pana, powiem, że choćby mi dali i kluseczek z serem, nie zaraz bym się wziął do łyżki, tak mi się nie mogło pomieścić w głowie, żeby po takim deszczu taka raptem zrobiła się pogoda. Myślę sobie: „Tylko co płakała i załamywała ręce, i mówiła, że to jej nieszczęście, aż tu i idzie za mąż, i pozwala, że ten, którego nie chciała, całuje ją po rękach i tak konfidentnie do siebie przyciska”.

– I panna była także kontenta, jak i matka? – zapytał pan Ksawery.

– Tego nie można powiedzieć – rzekł Jan – była blada i jakaś, proszę pana, kordialnie zamyślona. Nie broniła się, to prawda, ale jak na nią patrzyłem, myślałem sobie: „Ej! Głupi, głupi burmistrzu! Ona ci wypłata jakiegoś radykalnego figla, nie dziś, to jutro”. Tylko że, proszę pana, burmistrzom to nic nie szkodzi; oni i z figlów żon potrafią sobie zrobić łapowe (4).

Pan Ksawery uśmiechnął się, kazał swemu słudze iść spać i obudzić się rano. W przyległym pokoju nocujący goście, widocznie małżonkowie, długo jeszcze krzątali się, gadali, pani gderała, pan się niecierpliwił, wreszcie przyszło do sprzeczki i takich wyrażeń, które bohatera naszego przekonały, że ich pożycie małżeńskie nie jest wcale poematem, ale jakąś bardzo prozaiczną ramotą.

Ta wrzawa i myśli, jakie mu się z tej okazji nasunęły, tym bardziej że przypomniał sobie cel swej podróży, wybiły go ze snu. Gdy się jednak wszystko uciszyło i koło godziny pierwszej zdrzemnął się, zdawało mu się, że słyszy głos fletu. Ocknął się więc, słuchał, ale głos ten się nie powtórzył. Przekonany, że mu się musiało przyśnić to, czym miał głowę nabitą, obrócił się do ściany i zasnął.

Nazajutrz przed szóstą rano wielki krzyk i wrzawa, rozlegające się po domu, obudziły pana Ksawerego. Przez drzwi oddzielające go od nocującej w oberży pary słyszał narzekania pani po polsku i po francusku, że jej spać nie dają. Z drugiej strony dochodził go głos gospodyni wołającej:

– O niegodziwa! Pierwej bym się śmierci spodziewała… Idź do burmistrza! Leć do kasjera… Ty biegnij traktem do Warszawy, a ty do Łowicza.

Zrazu nie mógł się domyśleć, co by to wszystko miało znaczyć; ale wkrótce wszedł Jan i zaglądał z wolna, czy pan śpi, czy nie śpi. Gdy usłyszał jego głos i zapytanie, co znaczą te hałasy, odpowiedział:

– A cóż, proszę pana, dokumentnie pokazało się, że figiel już jest, choć nie taki, o jakim myślałem.

Dowiedział się tedy pan Ksawery, że panna Melania tej samej nocy z domu uciekła, i z żalem pomyślał, że to był jeden z owych rzadkich już dzisiaj figlów, które czasem ze szkodą własną kochające panienki płatają nierozważnym i nierozumiejącym serca ludzkiego rodzicom.

Jak wczoraj uczonemu słudze naszego bohatera nie mogło pomieścić się w głowie łamanie rąk i potem zgoda na ślub z kasjerem, tak dziś, głodny jeszcze, a zatem głupszy niż zwykle, nie mógł w żaden sposób pokombinować ze sobą tego przyzwolenia i raptownej ucieczki z domu nie wiedzieć gdzie i nie wiedzieć z kim.

– Bo żeby to choć z kimś dobrym – dodał uśmiechając się tak, jakby myślał o sobie – to nie byłoby mi żal, ale obiecawszy choćby i takiemu uciec na cztery wiatry, to coś nieargumentnie, proszę pana. Bo jużci, taki kasjer, choć on trędowaty, zawsze ma w ręku kasę, czy swoją, czy cudzą, z którą się konfidentnie obchodzi, a i żonie z tym niezgorzej bywa; a tak dziewczyna sponiewiera się, a szkoda, proszę pana, bo choć ona wczoraj płakała i załamywała ręce, a ja miałem przed sobą pieczeń z buraczkami, jednakowo widziałem, że powierzchnię ma niezłą.

– Bo widzisz, mój kochany – odpowiedział z uśmiechem pan Ksawery – serce kobiety jest przepaścią.

– Co to, to pan kordialnie powiedział, dalibóg – rzekł zaśmiawszy się na całe gardło i zmrużywszy oczy. Potem przybrawszy minę serio i kładąc filozoficznie palec na czole, dodał: – A wie pan, co ja sobie jeszcze tak machinalnie myślę?

– Cóż myślisz machinalnie? – zapytał pan Ksawery.

– Oto myślę sobie – odpowiedział Jan z powagą – że u kobiet serce, to jest jak głęboka studnia: jak zajrzeć, to nic a nic nie widać, tylko człowiek fundamentalnie wie, że tam jest woda. A jakby chciał się jej napić, to nie dostanie, chyba że ma wiadro.

– To widać kasjer nie miał wiadra – rzekł pan Ksawery.

– On taki trędowaty, że konfidentnie można powiedzieć, że nie dla niego była woda w tej studni – odpowiedział Jan śmiejąc się. – Ale do kogo ona poszła, to o tym chciałbym się dokumentnie dowiedzieć.

Pan Ksawery, który więcej wiedział niż jego zaciekawiony sługa, domyślił się, że ta rozmowa fletu z gitarą nie była czczym brzmieniem, ową daremną gadaniną, jakiej mamy liczne przykłady, za które prenumeratorzy pism periodycznych płacą, ale jako prawdziwy dramatyczny dialog sprowadziła ważną odmianę i w usposobieniu moralnym, i w położeniu materialnym tych, co rozmawiali za pomocą instrumentów, przez które ich serca od razu się porozumiały.

Żal mu było biednej dziewczyny, która go zainteresowała, która unikając prozy małżeńskiego pożycia z trędowatym stróżem dochodów miejskich, puściła się na tak mglistą i niepewną jego poezję z wałęsającym się muzykantem, który może nie potrafi wygrać sztuki mięsa, tak potrzebnej w najpoetyczniejszym nawet miodowym miesiącu.

Wszakże nie mając sobie nic do zarzucenia, że wczoraj nie ostrzegł matki, bo jej doniesieniem o przyszłym związku córki uważał się za nieobowiązanego, a widokiem jej radości, która zdawała się zapowiadać pewność wypadku, i sam się zaspokoił, milcząc słuchał skarg, żalów i przekleństw rozżalonej pani Zyskowskiej, pocieszał ją ogólnikami i zapłaciwszy rachunek, zapewne z powodu tak wielkiego zmartwienia znacznie powiększony, zbierał się co prędzej do dalszej podróży.

Dokąd zaś pojechał, to się okaże w następnym rozdziale.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Niezadowolona; zagniewana; nachmurzona.

(2) Tu: udowadniać.

(3) Pauliński kościół – kościół Św. Ducha w Warszawie przy ul. Długiej i Freta, zwany paulińskim. Wybudowany w XIII wieku; w latach 1658– 1819 pozostawał w rękach zakonu paulińskiego, po czym z powrotem w zarządzie duchowieństwa świeckiego.

(4) Dawniej: łapówkę.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Wyprawa po żonę.