Włócznia. Rozdział szósty

Spurio obserwował trening swoich ludzi. W dzisiejszych czasach nawet praca lanisty w jednej z czterech sławnych szkół gladiatorów w Rzymie nie była zbyt atrakcyjna – nie z tymi skrofulicznymi słabeuszami na cienkich nogach, którzy uchodzili za gladiatorów, bo prowincje zatrzymywały najlepszych dla siebie, zamiast wysyłać ich do Rzymu, gdzie było ich miejsce. Ale praca lanisty w szkole prywatnej była powolną torturą. Nie musiałeś się bawić w ciuciubabkę z edylem, który zawsze oczekiwał, że w ciągu pary miesięcy zrobisz z niczego towar pierwszej klasy, ani dyskutować z wyperfumowanymi młodymi patrycjuszami, którzy udawali miłośników i znawców sportu. Ale dostawałeś najgorsze szumowiny świata, bo nie mogłeś skorzystać z pomocy urzędników, którzy przeczesywali wszystkie wpływające statki z niewolnikami w poszukiwaniu potencjalnego materiału. Nie dostawałeś sutych łapówek, które trafiały do Wielkiej Czwórki od prawdziwych entuzjastów sportu ani złotych monet stusestercjowych, które nawet te perfumowane chłystki zostawiały w zamian za pozwolenie im, by podziwiali swoich bohaterów, i rzadko czułeś powiew czegoś autentycznego. To było trenowanie szczeniąt, by dawały pokazy na bankietach ku uciesze kilkuset pijaków, nie przygotowanie mistrzów do wielkich igrzysk w Circus Maximus, gdzie cały Rzym wrzeszczał z entuzjazmu nad człowiekiem, którego wytrenowałeś.

Dwa razy w ciągu czterech lat udało mu się wysłać kilku ludzi na występ poważniejszy niż prywatny bankiet. Jeden był bokserem, a ci nie byli dużo warci, nie licząc uciechy dla motłochu. Żaden z nich nigdy nie zdobył prawdziwej sławy. Dwaj z jego ludzi byli Galami i zostali zabici tego samego dnia przez sieciarzy, z którymi walczyli. Gal musiał być dobry, żeby przeżyć, a tamci nie byli tacy dobrzy. Ostatni był sieciarz, który wygrał dwa razy, a potem nastąpił jego koniec, bo ten stary idiota edyl kazał mu walczyć z dzikiem. Walczyć z dzikiem siecią i trójzębem…

Tegoroczny plon był jednym z najgorszych: z szesnastu ludzi tylko jeden dobrze się zapowiadał, Trak Polemon.

Mężczyźni ćwiczyli teraz w parach, Polemon z nowym. Lekki ochraniacz na głowę, tarcza i tępy miecz. Trak nie znosił nowego i walczył brutalnie.

– Spokojnie – zawołał Spurio – nie zabij go! Szlachetny Balbus może zechcieć go z powrotem jako tancerza z Kadyksu czy coś w tym rodzaju.

Polemon uśmiechnął się. Nowy walczył na swój elegancki sposób, jak gdyby mało go to obchodziło. Przeszedł oczywiście szkolenie, ale żołnierskie, oficerskie, doskonale czyste i poprawne. Tutaj przegrywał. A może nie. Był niezły. Nie był też całkiem surowy. Ale nie stanowił dobrego materiału, bo jakże by mógł. Nie miał duszy mordercy.

***

Do gabinetu Balbusa wprowadzono gościa z Castra Praetoria. Był nim Rufus, jeden z zaufanych sekretarzy Sejana, chudy, kościsty mężczyzna z pryszczatą twarzą. Miał na sobie szkarłatną tunikę gwardii pretoriańskiej, bez zbroi i naszywki ze stopniem.

– List od prefekta dla szlachetnego Balbusa – oznajmił, wyjmując woskową tabliczkę z przytroczonej do pasa torby.

– Jakakolwiek to wiadomość, przesyłam wielkiemu prefektowi pokorne podziękowania – powiedział Balbus.

Rufus, pogardliwie obojętny, nie uczynił najmniejszego ruchu ku wyjściu, i Balbus zaczął myśleć, że list wymaga natychmiastowej odpowiedzi. Otworzył go.

„Lucjusz Eliusz Sejan do szlachetnego Marka Balbusa, z pozdrowieniami:

Kiedy powierzyłem ci finansową transakcję, która miała we właściwym czasie wpędzić pewnego człowieka w długi, wiedziałem, że sporo na tym zyskasz, i traktowałem to jako nagrodę dla przyjaciela, którego darzę szacunkiem. Przykro mi jednak niezmiernie, że zmieniłeś pierwotny plan, zgadzając się na unieważnienie długu w zamian za nabycie niewolnika, chociaż nawet rozumiem twoje powody. Skutek jest taki, że ta stara żmija może narobić nam kłopotów, i muszę teraz polegać na tobie, byś dopilnował, aby do tego nie doszło. Daj mi znać, kiedy będziesz miał pewność, i oby stało się to jak najszybciej. Los młodej żmii mnie nie interesuje, oczywiście pod warunkiem, że nie zostanie pogwałcone żadne obowiązujące prawo. Powiedziano mi, że kazałeś go trenować na arenę. To dobry pomysł. Jak ci wiadomo, były już przypadki dobrze urodzonych młodych ludzi, którzy prezentowali swoje umiejętności przed publicznością. Z drugiej strony nie mogę pochwalać sytuacji, w których były ekwita jest pokazywany jako niewolnik. Nie jest to godne i muszę polegać na moich przyjaciołach, by uniknąć wszystkiego, co mogłoby pobudzić ducha opozycji wobec rządu, który już jest w delikatnej sytuacji ze względu na to, że boski cesarz nie chce na razie być niepokojony przez sprawy państwowe”.

– Prefekt chce, byś przeczytał list dwa razy – rzekł cicho Rufus.

Balbus skinął głową i przeczytał jeszcze raz, na próżno starając się zrozumieć, co dzieje się w głowie prefekta. Było dosyć jasne, czego chce – ale czemu, na wszystkie furie, sam nie każe tego zrobić? Dlaczego martwił się, że zobaczą Kasjusza jako niewolnika? A nade wszystko, jak śmiał pisać tak otwarcie?

– Skończyłeś? – zapytał Rufus.

– Tak. I powiedz, proszę, prefektowi, że zawsze jestem jego oddanym sługą i przyjacielem.

– Prefekt będzie zadowolony – odrzekł Rufus obojętnym tonem. Wyciągnął kościstą rękę, wyjął woskową tabliczkę z palców Balbusa i potarł jej powierzchnię kilkoma ruchami dłoni.

– Co robisz? – rozgniewał się Balbus. – To mój list.

– Rozkaz prefekta – odpowiedział lekko Rufus. – Drobna kwestia oszczędności. – Włożył woskową tabliczkę do torby, pożegnał się wyniośle i wyszedł.

Balbus siedział przez chwilę i rozmyślał. Skąd ta zapiekła nienawiść najpotężniejszego człowieka w Rzymie do starego generała? Starzec powiedział parę brzydkich rzeczy – ale czy to mógł być właściwy powód? Z pewnością nic nie mogło być bardziej upokarzające dla jego wroga niż wieść życie drobnego rolnika na Wzgórzach Albańskich, z dala od wszystkich ważnych spraw, kiedy jedyny syn, dumny syn, został sprzedany w niewolę. Można było myśleć, że Sejan będzie zadowolony z zemsty znacznie pełniejszej niż ta, którą pierwotnie zaplanował. Wyraźnie jednak było jego życzeniem, by stary Longinus zmarł w więzieniu. A ten fragment o młodej żmii? Jakby nie było doskonałym posunięciem pozwolić temu człowiekowi, ubranemu w tunikę niewolnika i z wielkim kolczykiem w naciętym uchu, wyczytywać imiona wchodzących gości, z których wielu znało jego wcześniejszą pozycję, a wszystko w obecności Klaudii. Zachowała się bardzo dobrze. Po prostu udawała, że go nie widzi. Kto mógł powiedzieć o tym Sejanowi? Może trybun Celiusz, Skaurus lub Apicjusz. Nie, Apicjusz interesował się tylko swoim nowym wynalazkiem, powiększaniem świńskiej wątroby poprzez dietę z fi g, dzięki czemu była dwa razy większa i trzy razy smaczniejsza. Potrafi ł rozprawiać o tym godzinami. Może Afraniusz. Próżno było zgadywać – Sejan wszędzie miał informatorów. Celiusz nie wyglądał na zadowolonego z nowego niewolnika, choć nic nie powiedział, a parę kobiet żałowało chyba, że stanowiący dobrą partię młodzieniec z człowieka stał się rzeczą. Może… może Klaudia powiedziała Sejanowi. Mimo jej pozornej obojętności musiało to zrobić na niej wrażenie. Gdzie był teraz młody bohater sprzed paru tygodni, dumnie rzucający włócznią! Była zbyt inteligentna i zbyt wrażliwa, by nie zrozumieć: tak dzieje się z tymi, którzy sprzeciwiają się woli Balbusa.

Trudno było ją zdobyć. Jednak Afraniusz, jej bankier, powiedział, że ma nie więcej niż kilkaset tysięcy na swoim koncie. Wkrótce będzie musiała podjąć decyzję – a teraz wiedziała, co może przytrafić się temu, kto poświęca jej zbyt wiele uwagi. Niektóre kobiety znalazłyby przyjemność w takim zagrożeniu, ale ona do nich nie należała. Miała silną potrzebę bezpieczeństwa.

Szkoda, że nie można powtórzyć tego przedstawienia. Znaczenie słów Sejana dotyczących Kasjusza Longinusa było jasne: „Los młodej żmii mnie nie interesuje, oczywiście pod warunkiem, że nie zostanie pogwałcone żadne obowiązujące prawo”. Innymi słowy: nie zabijaj tego człowieka tylko dlatego, że go nienawidzisz, bo nie będę mógł cię ochronić przed pretorem. Dlaczego chciał zabić starą żmiję, a oszczędzić młodą?

Można było odnieść wrażenie, że Sejan bał się opinii publicznej, jak gdyby nie czuł się całkiem pewny siebie.

Czy też była to część jakiegoś większego planu? Jeśli tak, co to mogło być?

Balbus wziął piękny kawałek pergaminu i zanurzył pozłacaną trzcinę w purpurowym atramencie. „Nie ma oszczędności, kiedy Balbus pisze do Sejana”, pomyślał ponuro. Napisał:

„Marek Balbus do Lucjusza Eliusza Sejana, prefekta gwardii pretoriańskiej, wiceregenta cesarstwa:

Kiedy pozwoliłem, by sprawa starej żmii przybrała nieco inny obrót, miałem nadzieję udoskonalić pierwotny pomysł i od niczego nie byłem tak daleki jak od postąpienia wbrew twoim życzeniom. Teraz widzę, że się myliłem, i postaram się zadowolić Ciebie szybkim działaniem. Ty, który wiesz wszystko, na pewno masz świadomość, jak bardzo mnie interesuje pani Klaudia Prokula. Czy mogę mieć nadzieję, że w swej wielkoduszności napomkniesz tej szlachetnej damie, że jej związek ze mną zadowolił by Ciebie?”.

To tyle. Ale teraz trzeba spełnić życzenie wielkiego człowieka.

Balbus zawołał Firminusa.

– Wyślij to do Castra Praetoria. I chcę, żeby Spurio zjawił się tutaj po południowym posiłku.

***

Trzy tygodnie. Trzy tygodnie wśród spoconych, prężących mięśnie kretynów, których słownictwo składało się z kilkuset wyrazów, w większości sprośnych.

Pobudka o wschodzie słońca, ćwiczenia na ponurym dziedzińcu, śniadanie złożone z pulsum, owsianki z sokiem cytrynowym i rozwodnionego wina. Wielkie ilości pulsum. Atakowali je brudnymi palcami, rozpychając się jak świnie przy korycie.

Słyszał, że mówiono o Senece, iż lubi jeść ze swoimi niewolnikami. To nie mogła być prawda, chyba że był zupełnie niewrażliwy na maniery, odgłosy i zapachy. Zapachy! Było coś niezdrowego w tych ludziach, których wybrano dla ich wyjątkowego zdrowia i siły. Życie wśród prostych ludzi nie było dla Kasjusza niczym nowym. Ale jakże różnili się regularni żołnierze, legioniści, od tej zbieraniny muskularnych półzwierząt!

Po śniadaniu ćwiczenia. Sieć, trójząb, walka na tępe miecze. Przyjemność, jaką czerpali z robienia na arenie okrutnych sztuczek niczego nie podejrzewającym nowicjuszom. Podnosisz tarczę, by Spurio nie widział, i uderzasz mocno kolanem w genitalia przeciwnika; chowasz w zaciśniętej pięści gwóźdź lub ostry kamień; nadeptujesz komuś na stopę, by unieruchomić go na krótką chwilę, jakiej potrzebujesz; małe brudne sztuczki stosowane przez ludzi chełpiących się ciągle swoją przewagą. Brenno, germański jeniec, był jedynym, który nie stosował takich metod. Pogardzał nimi. Ale kiedy wygrywałeś walkę, musiałeś uważać, by nie odwrócić się do niego plecami. Nie znał sztuczek, ale nie znosił przegrywać. Trak Polemon był najlepszym zawodnikiem w całej grupie, ale najgorszym łotrem.

Południowy posiłek: znowu pulsum i dużo warzyw. Okazjonalnie kawałek ryby lub mięsa. Potem godzina odpoczynku i znów trening, bieganie, skoki, wszelkie ćwiczenia lekkoatletyczne. Kolacja: warzywa i nieśmiertelne pulsum – i gaszenie świateł.

Cztery ściany palestry, szkoły treningowej, piasek dziedzińca: to przypominało życie w więzieniu.

Ale po zapadnięciu nocy więzienie stawało się po stokroć straszniejsze.

W ciemnym pomieszczeniu, wystarczającym dla pięciu czy sześciu mężczyzn, spało ich szesnastu, na pryczach tak wąskich i ustawionych tak blisko siebie, że zdawały się na siebie nachodzić. Te odrażające ciała rzeczywiście układały się we śnie w różnych kierunkach. Powietrze było wilgotne i wypełnione chrapliwymi oddechami. Sen, już nie łagodny brat śmierci, był złym duchem, patrzącym zaczerwienionymi oczami i szydzącym z ciebie. Myśli, zawsze te same, zjawiały się jak armia oberwańców, osaczając zmęczony umysł, wszystkie bezlitosne, szydercze, bez odpowiedzi.

Głupiec. Nędzny głupiec. Odrzuciłeś swoje życie, i po co? Aby jakiś starzec mógł żyć w małym gospodarstwie, wstawać, brać kąpiel, jeść, siedzieć w słońcu, gawędzić z sąsiadami o bohaterskich czynach z przeszłości, znów jeść i znowu spać. Ty żyjesz w strasznym więzieniu, żeby tamten stary człowiek mógł żyć w więzieniu komfortowym.

Życie samo w sobie nie było lepsze od więzienia. Mogłeś być strażnikiem lub więźniem, to cała różnica.

Niech starzec wegetuje w swoim gospodarstwie. Czy obchodził go los jego syna? Prawdopodobnie nie – albo bardzo mało. A nawet jeśli tak, jaka to różnica?

Tłusta świnia Balbus nigdy nie przychodził do palestry. Od dnia nacięcia ucha Kasjusz widział go tylko dwa razy. Raz, kiedy wydał kolejny bankiet i popisywał się przed gośćmi nowym niewolnikiem. To nie miało znaczenia. Nie miało znaczenia nawet to, że ona tam była.

Niewolnik nie był mężczyzną. Nie był w ogóle człowiekiem. Był „czymś”, żywą mumią, parą rąk, rodzajem ducha.

Ciekawie było patrzeć na tych ludzi, którzy wciąż żyli. Ciekawie i niemal strasznie. Duchy, oczywiście, nie mogły się bać. Ale ci pijący bez umiaru, śmiejący się, rozgadani ludzie – to oni byli w niebezpieczeństwie. Jutro lub za tydzień oni z kolei mogli zostać zrujnowani, sprzedani w niewolę albo mogli popełnić samobójstwo. Teraz to wiedział.

A ona? Może zdobędzie ją Balbus. A gdyby nawet? Była zepsuta i tchórzliwa jak cała reszta. Jakie miało znaczenie, czy jeden zepsuty tchórz poślubi drugiego czy nie?

Jadła przysmaki Balbusa i rozmawiała z sąsiadami przy stole. Świat jej nie interesował, ale za jej twarzą była trupia czaszka, a pod ciałem szkielet. Pod tłuszczem Balbusa też był szkielet. Widział całą salę zaludnioną szkieletami ubranymi w ciała, na bankiecie w Hadesie.

Taki był prawdziwy obraz, ale mógł go widzieć tylko niewolnik. Jeśli byłeś filozofem, mogłeś gadać o siedmiokrotnej miłości, a potem zniknąć, gdy tylko zrobiło się niebezpiecznie.

Niewolnik przynajmniej wiedział, że jest duchem. Niczego nie udawał. Wciąż jednak odczuwał fizyczny ból – tak jak wtedy, gdy zobaczył Balbusa po raz drugi.

Chłosta bolała. Dwaj Numidyjczycy – ci sami, którzy trzymali srebrną tarczę, kiedyś, w odległej przeszłości – byli silni i wyraźnie dobrze się bawili przy swojej pracy, choć nie aż tak, jak Balbus.

Był czas, kiedy pewien głupiec wierzył jeszcze w Rzym, życie i miłość: dzień, w którym można było posłać furczącą w powietrzu włócznię prosto w usta Meduzy i triumfować z tego powodu. Ale Meduza oddała cios.

Chłosta bolała strasznie. Dostał ją za nic, tylko dlatego, że Balbus tego chciał, co było równie dobrym powodem jak każdy inny.

Jakiś lekarz niewolnik doglądał potem jego pleców i ramion. Na początku myślał, że miało go to uodpornić na przyszłe chłosty i tortury, lecz nic takiego nie nastąpiło. Nie kazano mu też usługiwać na następnym bankiecie. Zamiast tego wysłano go tutaj, by wegetował wśród muskularnych bestii.

Któregoś dnia będzie musiał walczyć z jednym z nich na jakiejś arenie, a może z bestią czworonożną, a jeśli wygra – z następną, i jeszcze jedną – dopóki nie przegra. A potem duch będzie wolny i skończy się przynajmniej wszechobecny smród – chyba że zmarłych prześladuje woń ich własnego rozkładu.

To nie miało znaczenia. W pierwszych dniach wściekał się i gryzł ręce z powodu niesprawiedliwości. Ale teraz wiedział, że nie ma niesprawiedliwości. Niewiele. Tylko przez bardzo krótki czas, kilka tysięcy posiłków z pulsum i warzyw. Potem oni wszyscy pójdą za nim. Balbus… tamta kobieta… sam wielki Sejan z całą swoją układną gwardią pretoriańską – wszyscy umrą, będą cuchnąć i nic z nich nie zostanie. Wszyscy byli skazani na śmierć równie nieuchronnie jak nieszczęsny sieciarz czy bestiariusz. Poskacz trochę, wystrój się, osłabnij, umrzyj, cuchnij i nic z ciebie nie zostanie. To była tylko kwestia czasu. „Życie jest podróżą ku śmierci.” Ktoś to powiedział, ale ktokolwiek to był, życie toczyło się dalej, jak gdyby śmierć nigdy nie miała nadejść. Byli szaleni. Ludzie byli szaleni.

Kiedy był dzieckiem, kazano mu chodzić do świątyni Jowisza i modlić się. Poszedł tam parę razy z matką. Była religijna – jak często bywają kobiety. Zawsze potrzebują uwagi. Gdy dostają jej za mało, udają, że interesują się nimi bogowie. Potem, kiedy matka zachorowała, musiał chodzić ze starą Turibią, czego nienawidził, ale chciał się modlić do bogów, żeby przywrócili matce zdrowie. Do Eskulapa, oczywiście. I do Jowisza. Był dzień, kiedy modlił się do wszystkich bogów, jacy przychodzili mu na myśl. Najpierw do Eskulapa, boga zdrowia; potem do Jowisza i Junony, Wenus, Marsa, Diany, Apolla, Bachusa, Cerery, Plutona („Nie chcesz jej tak naprawdę, wielki Plutonie, jest tylko drobną kobietą”), Prozerpiny i Merkurego; do Heliosa i Luny; do Neptuna i Amfitryty i bóstw domowych. Wciąż nie był zadowolony. W Rzymie były świątynie obcych bogów i oni też mogli mieć jakąś moc. Modlił się do Mitry, boga Persów, i egipskiej Izydy, o której wielu ludzi mówiło, że mogła dokonywać niewiarygodnych rzeczy. To byli wszyscy bogowie, jacy przyszli mu do głowy. Miał nadzieję, że żadnego nie pominął.

Tamtego dnia, kiedy wrócił do domu, wydawało się, że matka czuje się lepiej. Jednak wieczorem znów jej się pogorszyło, a w nocy zmarła. Kiedy Turibia powiedziała mu o tym rano, z twarzą zapuchniętą od płaczu, odrzekł, marszcząc brwi: „Musiałem pominąć jakiegoś boga”. Dopiero później, gdy zobaczył matkę bladą i obcą, leżącą bez ruchu na łożu z kwiatów, zapłakał.

Potem już odmawiał pójścia do świątyni, ile razy Turibia go o to prosiła. Poskarżyła się na niego ojcu, ale widać mało skutecznie, bo więcej już go o to nie męczyła. Sam ojciec nigdy nie poszedł do świątyni.

Dużo później, kiedy skończył szesnaście lat i właśnie miał wstąpić do armii, ojciec niespodziewanie powrócił do tego tematu.

– Będziesz musiał złożyć przysięgę, synu. Na Jowisza na Kapitolu, Marsa i boskiego cesarza. Chcę, żebyś był rozsądny. To wszystko są święte symbole – twojego miasta, twojego kraju i cesarstwa. Orły legionu są symbolami Jowisza, a Rzymianin, który nie jest gotów umrzeć za orła legionu, wcale nie jest Rzymianinem. Myśl o tym, kiedy będziesz wrzucał swoją cząstkę kadzidła do trójnogu.

– Tak, ojcze.

– Poza tym, musimy dać przykład żołnierzom. Są prostymi ludźmi i wierzą w bogów. Rzym podbił świat – dlatego rzymscy bogowie muszą być potężniejsi od innych. Daje im to odwagę i siłę. Niemądrze byłoby ich zniechęcać. Czy to dla ciebie jasne?

– T-tak, ojcze. Ale dlaczego w Rzymie jest świątynia Izydy? Zwyciężyliśmy Egipt. Czemu Rzymianie czczą Izydę?

– Ponieważ niektórzy Rzymianie są głupcami i gorzej niż głupcami. Małpowanie zwyczajów innych jest zawsze pierwszą oznaką dekadencji. Ale niektórzy głupcy wierzą w sztuczki egipskich szarlatanów i im podobnych. To absurd.

– A co z rzymskimi szarlatanami, ojcze?

Stary generał prychnął.

– Nie jesteś taki głupi. Musiałeś wyciągnąć wnioski z tego, że trzymam się z dala od tych, co machają kadzidłem i sprzedają modlitwy. I nie sprzeciwiłem się, kiedy odmówiłeś pójścia ze starą Turibią na składanie ofiary księżycowi, prawda? Pamiętasz lekcje matematyki, synu? Czasami musisz narysować linie pomocnicze, by rozwiązać problem. Bogowie są liniami pomocniczymi. My ich rysujemy, by rozwiązać nasze problemy. Różnica jest taka: w ten sposób naprawdę ich nie rozwiązujemy, tylko tak nam się wydaje. Nie możemy znieść myśli, że niektórych problemów nie da się rozwiązać, więc wynajdujemy bogów, którzy jako jedyni znają rozwiązanie i tak dalej. Ale to wszystko jest dla słabych. Dla silnych nie ma znaczenia, że pewnych problemów nie da się rozwiązać. Sami dla siebie są autorytetem. Jedziesz, by służyć Rzymowi. Tylko to naprawdę się liczy.

Czy na pewno? Czym był Rzym? Cegły i marmur, pozłacane świątynie dla „linii pomocniczych”, spocony, rozgadany, spragniony rozrywki tłum, Castra Praetoria, Sejan i Balbus, niewierne kobiety, pretor o końskiej twarzy, armia naciętouchych, a wszyscy są duchami, zanim nie staną się zgnilizną i nicością.

Po co temu służyć? Po co służyć czemukolwiek i komukolwiek?

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Włócznia.