Włócznia. Rozdział jedenasty

Na dwa dni przed Świętem Namiotów Jerozolimę otoczył wielki półksiężyc tysięcy małych domków, bud i namiotów. Rogi półksiężyca oddzielała tylko dolina Hinnom, odludne i przeklęte miejsce na odpady i nieczystości oraz pochówek zbrodniarzy, zamieszkałe przez wyrzutków, żebraków i trędowatych.

Dwieście tysięcy pielgrzymów już przybyło, a spodziewano się co najmniej drugie tyle.

Piętnastu mężczyzn zebrało się w domku zbudowanym dla sześciu czy siedmiu osób. Wszyscy mieli na sobie prosty ubiór. Trudno byłoby rozpoznać ich w tłumie. Ale każdy był przywódcą wielu innych, a za głowy większości z nich rzymski rząd słono by zapłacił.

– Trzydziestu dwóch zabitych i nic w zamian – powiedział z gniewem Efraim, syn Saula. – Czyste szaleństwo.

Barabasz obrócił się.

– A ty byś sobie lepiej poradził? Przeciw sześćdziesięciu regularnym jeźdźcom – na otwartym terenie!

– Tak, bo nie zaczynałbym tej nonsensownej wyprawy – padła chłodna odpowiedź.

Blizna na czole Barabasza zsiniała.

– To prawda – powiedział. – Gdybyśmy we wszystkim stosowali się do tego, co ty uważasz za słuszne, nigdy byśmy nic nie zrobili.

– Gdybyście słuchali mnie zamiast tego zapaleńca, nie byłoby nas teraz w tym miejscu – Efraim, syn Saula, zwrócił się do zebranych. – Wszyscy przywódcy partii razem, u samych bram Jerozolimy. Jeśli dowiedzą się o tym kapłani w świątyni albo Rzymianie, nasza sprawa będzie stracona na długie lata.

– Nie ma w kraju miejsca, gdzie bylibyśmy bardziej bezpieczni – warknął Barabasz. – Przy tych wszystkich koczujących wokół pielgrzymach mogliby równie dobrze szukać igły w stogu siana.

– Jeśli wśród nas jest zdrajca…

Barabasz spojrzał na przeciwnika.

– Nie ma – odrzekł powoli. – Chyba, że ty.

Efraim, syn Saula, zerwał się na nogi. Pół tuzina mężczyzn stanęło między dwoma przywódcami.

– Bądźcie rozsądni…

– To droga donikąd…

– Spokój – powiedział Achim, syn Szymona, szorstki w obejściu Galilejczyk. – Spokój. Swój gniew zostawcie dla wroga.

Barabasz rozejrzał się dookoła.

– Siadajcie wszyscy – rozkazał.

Posłuchali, nawet Efraim, syn Saula, po chwili ostentacyjnego wahania.

– Mniejsza o przegraną potyczkę – powiedział Barabasz. – Mamy dziś ważniejsze sprawy do omówienia.

– Nie powinieneś był tak się wystawiać – nie ustępował syn Saula. – Masz dowodzić armią, a nie robić mały wypad z garstką ludzi. Nic dziwnego, że nazywają nas bandytami.

Barabasz parsknął śmiechem.

– Chyba będzie lepiej, jeśli ci powiem. Wiesz, jak często próbowaliśmy się dowiedzieć, co zamierzają kapłani. Kajfasz jest bardzo bystrym człowiekiem i ma swoich agentów wszędzie – z wyjątkiem tego domku. Znamy wszystkich ludzi z jego otoczenia i wiemy, jakie funkcje pełnią. Wiemy, kogo odwiedza, kiedy i jak długo. Mamy uszy w jego domu i w świątyni. A jednak nie wiemy, od kogo dostaje niektóre ważne raporty. Możemy się tylko domyślać. Teraz odkryłem, że widuje się z jednym człowiekiem nieco częściej, niż wydaje się to konieczne, ze swoim krewnym – Bozem, synem Zabulona.

– To naturalne – odezwał się jeden z mężczyzn. – Boz poślubił Leę, siostrę Kajfasza. Czemu nie miałby odwiedzać szwagra?

– Lea umarła trzy lata temu – odparł Barabasz. – A Boz, syn Zabulona, ożenił się powtórnie mimo swojego wieku. Jego nowa żona to jeszcze prawie dziecko. Młoda, piękna żona pochlebia próżności starca. Kajfasz nie był zadowolony z tego drugiego małżeństwa. A jednak odwiedza byłego szwagra. Może dom Boza jest miejscem, gdzie Kajfasz otrzymuje raporty, które chce zachować dla siebie. Chciałem się upewnić. Wysłałem do Boza agenta, by sprawdził, czy starzec wyjeżdża ze swego domu na wsi do Jerozolimy. Powiedziałem mu, by spróbował zdobyć Boza dla naszej sprawy. To był oczywiście pretekst. Dobrze wiedziałem, że tego nie zrobi, ale po co mówić agentowi więcej, niż to konieczne? Zamierzałem schwytać Boza w drodze i uprowadzić w bezpieczne miejsce, gdzie mógłbym go przesłuchać. Wiecie, że potrafi ę skłonić ludzi do mówienia.

Kilku mężczyzn uśmiechnęło się.

– Chciałem też przeszukać jego bagaże – ciągnął Barabasz. – I wszystko szło zgodnie z planem. Miałem jego, jego żonę, bagaże i wszystko – i wtedy pojawili się ci przeklęci Rzymianie. Powinienem był dostać raport o ich posunięciach. Człowiek za to odpowiedzialny będzie ukarany. Teraz rozumiecie, że ten mały wypad nie był taki bezsensowny, jak się może zdawać. Straciliśmy trzydziestu dwóch ludzi, to prawda – choć kilku mogli zabrać do więzienia. Stracimy dużo więcej, nim wypędzimy Rzymian. A teraz, mam nadzieję, możemy porozmawiać o czymś znacznie ważniejszym. Wczoraj po południu przybył do Jerozolimy prokurator.

Efraim, syn Saula, kiwnął głową.

– A z nim tysiąc dwustu żołnierzy.

– Zgadza się. Pełna kohorta z garnizonu w Cezarei i dwustu pomocniczych. Z regularnym garnizonem z Jerozolimy daje to nieco ponad trzy tysiące ludzi.

– Wiemy o tym – powiedział spokojnie jeden z mężczyzn. – Prokurator zawsze tu przyjeżdża na wielkie święta.

– Nieco ponad trzy tysiące ludzi – powtórzył z powagą Barabasz. – A my mamy dwa tysiące – a przez dwa dni, zanim zacznie się święto, podwoimy tę liczbę.

Przerwał. Z dworu dobiegły dźwięki pieśni, bardzo starej pieśni, jednego z psalmów wielkiego króla Dawida, ale śpiewanego płaczliwym, przepitym głosem. Ktoś zaklął i głos umilkł. Z daleka dobiegał gwar i szum obozowego życia.

Żaden z piętnastu mężczyzn nie słyszał nic prócz własnego oddechu. Byli jak wędrowcy, którzy wyszli zza zakrętu i nagle zobaczyli przed sobą swój cel. Ale… czy to był cel? Czy może raczej miraż?

Achim, syn Szymona, potężny Galilejczyk, wstał, a razem z nim inni, mężczyźni z Hammonu, z Chorazin, z Kinneret i z Kafarnaum nad brzegiem Morza Kinneret, które Rzymianie nazywali Jeziorem Tyberiadzkim.

– Mówcie pojedynczo – warknął Barabasz. Wiedział, na co się zanosi. Kiedy ci ludzie w ogóle się odzywali, mówili tylko o jednym.

– Chcesz, by wielka walka o wolność stała się otwarta – powiedział Achim. – Chcesz wykorzystać Święto Namiotów i obecność prokuratora w mieście do pierwszego wielkiego uderzenia.

– Właśnie tego chciałem. A uderzenie może się okazać decydujące. Przemyślałem to. Za dwa dni miasto będzie nasze…

– Twierdza, Antonia…

– Z Antonią. I z prokuratorem.

– Garnizon w Cezarei…

– Wojsko zostanie bez dowódcy. A w Cezarei też są dobrzy Żydzi.

Achim, syn Szymona, skinął głową.

– To się uda – jeśli król Mesjasz będzie po naszej stronie. Ale tylko wtedy.

Jednak, jak zawsze, gdy wypowiadano ten tytuł, nastąpiła chwila ciszy.

– Kiedy ostatni raz cię spotkałem, powiedziałeś, że przybył, prawda? – Barabasz usiadł. Nagle ogarnęło go znużenie. – A może to byłeś ty, Ozjaszu?

Ozjasz z Hammonu był krzepkim mężczyzną po czterdziestce, z głęboko osadzonymi oczami gorejącymi ciemnym ogniem.

– Powiedziałem tak – odrzekł. – Całkowicie w to uwierzyłem. Nadal wierzę. To on. To musi być on.

– Dlaczego? – zapytał ostro Efraim, syn Saula.

– Bo nie ma innego. I dlatego, że nigdy dotąd ludzie nie byli tak pełni nadziei jak teraz. Może nie tutaj, gdzie dalej handlują i gromadzą szekle, i kupują jedwabne chusty dla swoich kobiet, bransolety i błyskotki, zamiast myśleć o tym, co jest naprawdę ważne. Takie życie przytępia ich wrażliwość na to, co unosi się w powietrzu wokół nich. Ale my w Galilei – my wiemy. Oddychamy tym, jemy to i pijemy każdego dnia. On jest tutaj.

Barabasz zasłonił oczy dłońmi i stłumił jęk. Teraz będą godzinami paplać o swoim królu Mesjaszu. Zawsze czekają na cudotwórcę znikąd, na tego, który zrobi za nich to, co powinni zrobić sami, Syna Dawida, Pomazańca, króla Mesjasza, który wyzwoli Izrael i uczyni go wielkim, Tego, bez którego nie mogli zrobić nic, Tego, którego nawet poganie przyjęliby na swego władcę. I tak dalej, i tak dalej bez końca, a wszystko osadzone w Piśmie, fragmentach z tego czy tamtego proroka. „To się uda – jeśli król Mesjasz będzie po naszej stronie. Ale tylko wtedy”.

– Powiem więcej – odezwał się Achim, syn Szymona. – Ozjasz wierzy, że przybył Mesjasz. A ja… ja to wiem.

– Skąd? – zapytał Efraim, syn Saula.

– Ponieważ widziałem, jak robi coś, co przekracza ludzką moc.

– Niewiele rzeczy przekracza ludzką moc – mruknął Barabasz. – Jeśli tylko się to robi – zamiast gadać.

– Czy umiesz sprawić, by niewidomy odzyskał wzrok? – zapytał Achim, syn Szymona. – Czy umiesz sprawić, by głuchy słyszał?

– Szkoda, że nie umiem – warknął Barabasz – bo wtedy byście zobaczyli, że musimy działać, jeśli ma się nam udać – i wysłuchalibyście mojego planu. Ale wy wszyscy jesteście głusi i ślepi. – Potrząsnął głową. – Czy widziałeś, jak ten człowiek uzdrowił niewidomego? – zapytał sucho. – Na własne oczy, rzecz jasna?

– Nie. Ale rozmawiałem z trzema osobami, które to widziały.

– W Galilei nie ma kłamców, prawda? A czy ty nie powiedziałeś, że widziałeś jak robi coś, co przekracza ludzką moc?

Achim, syn Szymona, zachował niewzruszony spokój.

– Tak. A to było coś większego niż przywrócenie człowiekowi wzroku. Ilu ludzi mógłbyś nakarmić pięcioma bochenkami jęczmiennego chleba i dwiema rybami, Barabaszu?

– Cóż to za pytanie?

– Rabbi Jeszua nakarmił pięć tysięcy mężczyzn pięcioma bochenkami jęczmiennego chleba i dwiema rybami – oświadczył syn Szymona. – Byłem tam. Widziałem to. Jadłem. Sam zjadłem pół bochenka – i kawałek ryby, duży jak moja dłoń. To była dobra ryba – dodał. – Wszyscy najedli się do syta. A kiedy skończyliśmy, kazał nam pozbierać resztki…

– Nie mówisz poważnie.

– Resztki. Więc je pozbieraliśmy i napełniliśmy dwanaście koszy.

Efraim, syn Saula, pochylił się do przodu.

– Kiedy to było? – zapytał ostro. – I gdzie?

– Zaledwie tydzień temu. Na wschodnim brzegu Jeziora Genezaret. Siedział na niewielkim wzgórzu – mówią, że tak lubi. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Byłem ciekawy. Przepłynął jezioro małą łodzią, ale my musieliśmy przejść długą drogę na wschodni brzeg i byliśmy zmęczeni i głodni. Przez większość czasu miał przy sobie kilku uczniów i jeden z nich znalazł chłopca, który miał te pięć bochenków i dwie ryby. A on…

– Co zrobił? Mów dalej! – ponaglił go Barabasz.

Achim wziął głęboki oddech.

– Dotknął ich – powiedział schrypniętym głosem. – Wszystkich. I modlił się nad nimi. Wzniósł oczy do nieba i się modlił.

Znów przerwał.

– Co się z tobą dzieje, człowieku? – zapytał z niedowierzaniem Barabasz.

Achim spochmurniał.

– Nie widziałeś go – powiedział szorstko. – Gdybyś go widział, wiedziałbyś, co znaczy modlitwa. Ja nie wiedziałem… aż do tamtej chwili. – Podniósł wzrok. – Śmiej się – rzekł. – Śmiej się, a pożałujesz.

– Nie śmieję się – odrzekł lekko Barabasz. W jego oczach błysnęło nowe zainteresowanie. – Mów dalej. Co zrobił potem?

– Dał każdemu porcję chleba i ryby – tyle, ile chcieli.

– Starczyło dla pięciu tysięcy i zostało dwanaście pełnych koszy – powiedział w zamyśleniu Barabasz. – Jak to wyjaśnisz?

– Nie potrafi ę – odrzekł Achim. – Ale on mógłby nakarmić pięć milionów. Mógłby nakarmić każdego mężczyznę, kobietę i dziecko na świecie. I nadal by zostało dwanaście pełnych koszy. Dał nam ze swojej pełni, tak, jak słońce daje ciepło. Jest Tym, który przychodzi od Boga. Jest królem Mesjaszem. Wszyscy to potem zrozumieliśmy. Mówił o tym dość otwarcie. Ja… ja krzyknąłem do innych: „To ten, który ma być królem Izraela – on jest Pomazańcem!”. A tysiąc głosów krzyknęło ze mną i weszliśmy na wzgórze, by złożyć mu hołd jako królowi.

Oczy Barabasza zwęziły się.

– Zrobiłeś to, co? A on?

– Odszedł – rzekł bezbarwnym głosem Achim. – Odszedł. Rozglądaliśmy się, ale nie mogliśmy go znaleźć. Nie widziałem go więcej.

– Ale ja tak – wtrącił się chudy, siwowłosy mężczyzna w kącie. – Widziałem go trochę później w synagodze w Kafarnaum. I mówię wam, on nie jest królem Mesjaszem.

– Jak możesz…

– Spokojnie, Achimie – rozkazał Barabasz. – Niech Eliud też się wypowie.

– Wszyscy w Kafarnaum mówili o bochenkach i rybach – zaczął Eliud. – Usłyszałem więc o tym, a kiedy rozniosła się wieść, że pojawił się w Kafarnaum i będzie w synagodze, poszedłem, by zobaczyć cudotwórcę. – Uśmiechnął się lekko. – Dotarłem spóźniony i zastałem synagogę w wielkim poruszeniu. Rabbi Jeszua mówił im rzeczy, które wstrząsnęły nimi do głębi. To on – on sam – jest chlebem. Chlebem życia, jak to nazwał. Powiedział, że to prawdziwy chleb. Nie jak manna, którą nasi ojcowie jedli na pustyni, ale prawdziwy chleb z nieba. Jestem żywym chlebem, który zstąpił z nieba, powiedział. Wielu z nas oczywiście go znało. Jeszua syn Józefa, cieśli. Dorastał w Nazarecie. Nam nie mógł wmówić, że zstąpił z nieba. Ale to było nic. Mówił dalej, że chleb, który ma nam dać, to jego ciało – jak on to wyraził? – jego ciało, dane „za życie świata”.

Popatrzyli na siebie z konsternacją.

Ozjasz pokręcił głową.

– Jak może nam dać swoje ciało do jedzenia?

– Właśnie o to spytałem. – Eliud pokiwał głową. – Usłyszał mnie i odpowiedział. Wiesz, co powiedział? „Nie możecie mieć życia w sobie, jeśli nie spożywacie Ciała Syna Człowieczego i nie pijecie Jego Krwi. Kto spożywa Moje Ciało i pije Moją Krew, będzie miał życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dzień ostateczny” (1).

– Nie to miał na myśli – sprzeciwił się Achim. – Mówił przypowieściami. Często tak robi.

Eliud roześmiał się gniewnie.

– Szkoda, że się mylisz – powiedział. – Ale on chyba wiedział, że niektórzy z nas tak myślą. Mówił dalej: „Moje ciało jest prawdziwym pokarmem, a krew prawdziwym napojem. Kto spożywa Moje Ciało i pije Moją Krew, żyje we Mnie, a Ja w nim”.

– Dziwne – powiedział Achim. Zamknął oczy.

– Straszne. – Eliud wzruszył ramionami. – Wyszedłem. Większość z nas wyszła. Kto może słuchać takich rzeczy? Król Mesjasz, hę? Ba.

– Widziałem to, co widziałem – powiedział stanowczo Achim.

Barabasz zaczął się śmiać.

– Mówiłeś, że gdzie dorastał? W Nazarecie? Głupcy z was i tyle. Bóg wie, że nie jestem uczony, ale tyle jeszcze wiem – król Mesjasz ma się narodzić w Betlejem, nie w Nazarecie. Jak to było, Efraimie? Lepiej znasz wersety Pisma niż ja.

Efraim, syn Saula, połknął pochlebstwo.

– Prorok Micheasz mówi: „A ty, Betlejem Efrata, najmniejsze jesteś wśród plemion judzkich! Z ciebie mi wyjdzie Ten, który będzie władał w Izraelu, a pochodzenie Jego od początku, od dni wieczności”.

– Właśnie – rzekł pobłażliwie Barabasz. – Betlejem. Nie Nazaret.

– Mówią, że rabbi Jeszua narodził się w Betlejem – oznajmił Ozjasz. – Jego rodzice musieli tam pójść właśnie wtedy, gdy zbliżał się czas rozwiązania dla jego matki, ze względu na spis, który zarządził August.

Zapadła cisza.

– Pamiętam – rzekł w zamyśleniu Efraim. – Namiestnikiem Syrii był wtedy Cyrynus. A król Mesjasz miał pochodzić z rodu Dawida. A Betlejem jest miastem Dawida w Judei.

– Otóż to – powiedział Achim. – Szkoda, że nie możemy go spytać. Chciałbym wiedzieć, gdzie on jest.

– Ale nie wiesz – odrzekł kwaśno Barabasz. – A czas nagli. Jeśli chce być tym, za kogo go uważasz, dlaczego nie pozwolił, byś złożył mu hołd na tamtym wzgórzu? Tyle nam przyjdzie z rozwiązywania zagadek – kiedy trzeba działać.

– Może ja mógłbym pomóc w rozwiązaniu tej zagadki – odezwał się głos z drugiego końca pomieszczenia. Wszyscy zwrócili się w stronę krępego, łysego mężczyzny z krzaczastymi brwiami. Był to Jakub, syn Matana, jeden z przywódców na północy. Uśmiechnął się pogodnie. – Dałem wam wszystkim mówić – oznajmił – wiedząc, że dojdzie do tego. Jeśli ten Jeszua jest królem Mesjaszem, jak to możliwe, że nie staraliście się utrzymać z nim stałego kontaktu? Cóż, nie martwcie się. Ja to robiłem.

– Ty? To gdzie on jest?

– Czy powiedział, kim jest?

– Czy masz od niego jakieś przesłanie?

Wszyscy wołali jeden przez drugiego. Tylko Barabasz milczał.

– Mam przesłanie, tak – powiedział im Jakub, syn Matana. – Nie od niego…

– Och…

– …lecz od jednego z jego uczniów. Człowieka imieniem Juda. Pochodzi z Kariotu. Znam go od pewnego czasu. Sądzę, że to człowiek nie bez ambicji. – Jakub rzucił szybkie spojrzenie na Barabasza. – Cóż, zdaniem Judy nie ma wątpliwości, że rabbi Jeszua to król Mesjasz.

– Oczywiście – stwierdził z sarkazmem Barabasz.

– Ale, mówi Juda, on nie chce się tak wcześnie ujawnić. Zrobi to we właściwym czasie.

W pokoju widać było poruszenie, ale nikt się nie odezwał.

– Kiedy? – zapytał wreszcie Achim. Zabrzmiało to jak jęk, jęk człowieka, który od dawna cierpi i musi wiedzieć, kiedy jego cierpienie się skończy. – Kiedy, Jakubie?

Jakub, syn Matana, wzruszył ramionami.

– Juda nie podał mi daty. Nie powiedział, czy to nastąpi w pierwszy dzień nisanu czy w ostatni dzień ijaru. Ale mówił, że niedługo. Brzmiało to bardzo wyraźnie. Myślę, że sam się niecierpliwi, kiedy król zacznie działać. Ale to nie wszystko, co powiedział.

– Co jeszcze? – ponaglił go Ozjasz. – Czemu każesz nam siedzieć jak na szpilkach? W imię Niewysłowionego, mów!

Jakub zacisnął wargi.

– Rabbi Jeszua wygląda na ostrożnego człowieka – powiedział. – W każdym razie, Juda mówił, że potrzebni są ci, którzy przygotują drogę dla Króla. Małe potyczki tu i tam nie wystarczą. Kiedy Król wejdzie do miasta, to powinno być jego miasto.

Barabasz prychnął.

– Nieźle. Zróbmy czarną robotę, żeby on mógł wszystko przejąć.

– Obym mógł robić czarną robotę dla króla, póki żyję! – powiedział szczerze Achim.

– Jeżeli on jest królem… – Eliud wzruszył ramionami.

Myśli Barabasza galopowały. Większość przywódców chyba wierzyła, że rabbi Jeszua jest Tym, którego oczekiwano z pokolenia na pokolenie. Patrzyli krzywo na Eliuda i łatwo mogli się również zwrócić przeciw niemu, Barabaszowi. Pochylił się do przodu.

– Powiedz mi, Jakubie, czy ty masz stały kontakt z rabbim Jeszuą? Może przez tego Judę z Kariotu? Czy możesz się z nim widzieć, kiedy chcesz?

– Nie, nie mogę – padła odpowiedź. – Kapłani ze świątyni chcą zemsty. Dlatego tak długo przebywał w Galilei i nie przyszedł do Judei. Nawet w Galilei nie pozostaje długo w jednym miejscu, tylko ciągle się przenosi.

– Innymi słowy – ciągnął Barabasz – nie możesz mieć pewności, że list od nas dotrze do jego rąk w ciągu dwóch, powiedzmy, trzech dni?

– Mogę nie mieć z nim kontaktu przez tydzień lub dwa.

– I mogliby go przechwycić agenci Kajfasza – dodał Barabasz. – Albo ci od prokuratora. Nie ustaliliśmy żadnych sekretnych znaków, żadnych haseł, nic. – Podparł boki dłońmi. – Dobrze – powiedział. – Zróbmy to, co proponował ten Juda. Przygotujmy drogę dla króla. Zdobędziemy miasto – i zaprosimy go tam. Wtedy zobaczymy, czy jest Tym, na którego czekaliśmy, czy nie. A on przyjdzie – bo któż by nie przyszedł?

Zobaczył na ich twarzach błysk entuzjazmu. Dlaczego większość ludzi musiała znaleźć jakiś powód poza własną korzyścią, by walczyć? Jakby sama walka nie była wystarczająco dobrym powodem, a zwycięstwo samo w sobie nic nie znaczyło? Jakby nie wystarczyło wypędzić z kraju tego stada aroganckich, nadętych pychą rzymskich psów, tych samozwańczych półbogów, którzy myśleli, że mają świat na własność tylko dlatego, że są Rzymianami. Ale to nie wystarczało. Musieli mieć swojego króla Mesjasza. Żadnych działań bez króla Mesjasza. A w międzyczasie trzeba było wykonać całą pracę.

Może mówiliby inaczej, gdyby Jerozolima została zdobyta. Może on mówiłby wtedy inaczej. Barabasz, pierwszy Żyd, który miał pokonać rzymską armię – pierwszy Żyd, który miał wygrać bitwę od czasu Machabeusza…

Może pewnego dnia, nie tak odległego, będą musieli wybierać między Barabaszem a swoim królem Mesjaszem.

– Nadszedł czas działania – powiedział głośno. – Jest nas tutaj ponad sześć tysięcy – część w mieście, część poza miastem, wszyscy uzbrojeni. Te sześć tysięcy stanowi jądro naszej armii, jedyni, na których możemy liczyć w początkowej fazie. Inni, wielkie masy pielgrzymów, setki tysięcy, włączą się dopiero wtedy, gdy zobaczą, że walka przebiega po naszej myśli. Dlatego wszystko zależy od szybkiego powodzenia. Wszystko przemyślałem. A teraz może wreszcie posłuchacie mojego planu…

cdn.

Louis de Wohl

(1) Tłumaczenie wypowiedzi Jezusa i innych fragmentów Pisma Świętego według tzw. Biblii Tysiąclecia.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Włócznia.