Włócznia. Rozdział dziesiąty

Boz prowadził regularny tryb życia – zawsze tak było, a na starość stał się jeszcze bardziej dokładny. Rozmowa z Zadokiem, synem Tubala, wzburzyła go, a wzburzenie mu nie służyło. Wszystkich pięciu lekarzy, którzy troszczyli się o jego zdrowie, zgadzało się przynajmniej w tej kwestii, jakkolwiek bardzo się różnili co do leków, jakie chcieli mu przepisywać. Nie spał dobrze, a rano był smutny i niespokojny. Nalegał jednak na podróż i karawana wyruszyła o godzinie, jaką ustalił parę dni wcześniej.

Najpierw sześciu służących na osłach – każdy z nich prowadził dwa inne osły objuczone bagażem. Potem sam Boz na pięknym białym wielbłądzie, którego kupił dwa lata temu od arabskiego arystokraty. Dalej Naomi w lektyce między dwoma szybkimi osłami z gór Sindżaru, a za lektyką dwie służące i następnych sześciu mężczyzn ze służby z osłami i resztą bagażu.

Wszyscy służący byli oczywiście uzbrojeni wobec sytuacji panującej na drogach, choć jazda stąd do Jerozolimy była względnie bezpieczna, zwłaszcza teraz, kiedy tylu ludzi zdążało do miasta na święto.

Mimo wszystko lepiej mieć się na baczności. Boz wysłał posłańca do gospody, gdzie mieli spędzić noc, by upewnić się, że spędzą ją wygodnie.

Boz był zmęczony. Wiedział, że wieczorem znów spuchną mu nogi. Naomi będzie musiała je masować. Miała delikatne palce, a stary Lewi nauczył ją, jak to robić – pojęła to dość łatwo. W jej wieku można się z łatwością nauczyć wszystkiego.

To była długa podróż. Kilka razy myślał, że znów chwyci go bolesny skurcz. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, zrobiło się trochę chłodniej. Oby tylko udało im się dotrzeć do gospody, zanim zapadnie ciemność. Znał drogę – ale kto mógłby rozpoznać drogę, nie widząc jej? Potrzebne były punkty orientacyjne, jak tamte małe oazy po lewej stronie czy samotne wzgórze w oddali.

Jutro będzie łatwiej – wkrótce dojadą do miejsca, gdzie zbiegają się różne drogi, a ludzie, wielbłądy i osły zostawiają za sobą ślad szeroki na kilometr.

Nie warto przyspieszać – już teraz było mu dość niewygodnie. Wielbłądy nie były takie, jak kiedyś, siodlarze też nie.

Napotkali rzymski patrol, sześciu żołnierzy z wysokim dowódcą o chmurnym wyglądzie, wszyscy konno. Rzymianie zatrzymali się na chwilę, spoglądając na karawanę. Potem w milczeniu pojechali dalej.

Boz uniósł prawą rękę do serca i grzecznie ich pozdrowił. Nie zwrócili na to uwagi. Barbarzyńcy! Dobrze jednak, że patrolowali tę część drogi, jak każdą drogę w Judei, Syrii, Egipcie i wzdłuż afrykańskiego wybrzeża, aż po kraniec świata, do samej Hibernii, Wysp Brytyjskich, Galii, Renu i Dunaju. Och, znał te nazwy; jego towary podróżowały po wszystkich drogach cesarstwa i wszędzie tam były patrole jak ten, a w pobliżu legiony.

Rzym, Zadoku, synu Tubala, synu niewiedzy i klęski – to jest Rzym. A ty chcesz moich szekli na zbrojenie swoich nędznych bandytów; naprawdę masz nadzieję, że wypędzą stąd Rzymian. Śmiałbym się, gdyby to nie było takie smutne.

Smutne. Naprawdę smutne. Zamordują patrol – a wszystkie wioski muszą płacić karę, podejrzanych zabiera się tuzinami do więzienia i trzyma jako zakładników – wszystko przez bandę przestępców i paru nieodpowiedzialnych zapaleńców, żyjących w jakichś stęchłych jaskiniach na wzgórzach.

Powinni ich wszystkich pojmać – ale tego nie da się zrobić, nie w takim kraju, jak Galilea, który daje im schronienie, w kraju usianym wzgórzami i grotami, gdzie połowa ludności jest sercem po ich stronie. Zacofani Galilejczycy niewiele wiedzieli. Nie odróżniali patrioty od bandyty.

Karawana skręciła w lewo, minęła wzgórze o potrójnym szczycie i wjechała w małą dolinę. Całkiem niedawno przejeżdżała tędy grupa jeźdźców, bo na drodze leżało końskie łajno.

Za ciernistymi krzakami pokazało się parę koni, sześć, osiem, dziesięć. Jeźdźcy unosili się w siodłach, uzbrojeni mężczyźni, nie Rzymianie. Chyba tu czekali. Czekali na kogo lub na co?

Podjechali wolno do karawany.

Boz szarpnął nerwowo swoją siwą brodę. Dziesięciu. Jeśli zamierzali… Jego myśli przerwał przeszywający krzyk z tyłu i obrócił się w siodle. Pośród ludzi z tyłu dostrzegł jakieś zamieszanie – z początku zobaczył ich tylko pięciu, bo szósty leżał na ziemi ze strzałą wystającą z piersi, a jego osły rozbiegły się w popłochu.

Boz chciał krzyknąć do swoich ludzi, by zatrzymali osły. Próbował im rozkazać, by utworzyli pierścień wokół niego i lektyki, ale jego wielbłąd kręcił się nerwowo i nie mógł go opanować, a gdy się obrócił, Boz spostrzegł nową grupę jeźdźców nadjeżdżających jakby wprost ze słońca, czerwonego słońca zachodzącego za nagimi wzgórzami. Ponad tuzin! Słyszał stukanie kopyt, a gdy jego wielbłąd kręcił się w kółko jak oszalały, zobaczył jeszcze więcej jeźdźców galopujących ze wzgórza o potrójnym szczycie. Klątwa Zadoka, syna Tubala, niech go dotknie nieczysta choroba…

Strzała świsnęła koło jego twarzy i podniósł obie ręce w proteście. Przestańcie, co wam przyjdzie ze śmierci starego człowieka, przestańcie.

Oszołomiony zobaczył pierwszą grupę mężczyzn w pełnym galopie. Następnych dwóch służących leżało na ziemi, a przerażone osły wierzgały tylnymi nogami.

Obok niego Isachar z błyszczącym wzrokiem wyciągał miecz. – Zostaw to, Isacharze. Przez ciebie wszystkich nas wymordują – co możemy zrobić przy takiej ich przewadze? Jestem spokojnym człowiekiem. Ja…

Ale Isachar go nie słyszał, wymachując swoim głupim mieczem. Skłębiony tabun koni, las brązowych rąk i błysk, i Isachar upadł, a z ust chlusnęła mu krew, co za głupiec. Spójrzcie na mnie, ludzie, trzymam obie ręce w górze, nie mam broni, jestem starym człowiekiem, czy tego nie widzicie?

Zobaczyli. Otoczyli go, skłębiona masa mężczyzn, rozwrzeszczanych, z mieczami i włóczniami w dłoniach, ale widzieli, że nie został już żaden wróg do pokonania. Chwycili lejce wielbłąda i jeden z nich wydał gardłowy dźwięk, nakazujący wielbłądowi, by ukląkł lub wstał, zależnie od sytuacji, a wielbłąd ukląkł w swym potrójnym rytmie, przód, tył, przód, a teraz górowali nad Bozem, synem Zabulona, mężczyźni o dzikim wyglądzie, z wyciągniętymi mieczami, rozbójnicy, bandyci, mieszkańcy grot na wzgórzach Galilei.

Chciwe ręce przeszukiwały jego płaszcz, zerwały pas. Rozległy się okrzyki radości, gdy znaleźli złoto, ale wysoki czarnobrody mężczyzna z długą blizną nad okiem wzruszył z pogardą ramionami.

– To nic. Tam, skąd pochodzą, jest dużo więcej.

– Weźcie wszystko – powiedział Boz drżącym głosem. – Weźcie wszystko. Jestem spokojnym człowiekiem. Nigdy nikogo nie skrzywdziłem. Jestem już stary. Weźcie wszystko i pozwólcie mi odejść.

– Pozwolić ci odejść, co? Zobaczymy. Może cię puścimy – kiedy zapłacisz nam okup, jakiego od ciebie chcemy.

Okup! Czy chcieli zabrać go ze sobą, trzymać tygodniami, może miesiącami, w jakiejś grocie, aż…

Człowiek z blizną uśmiechnął się nieprzyjemnie.

– Osiemdziesiąt sztuk złota, kilkadziesiąt osłów i towary – niewiele jak na człowieka tak bogatego jak Boz, syn Zabulona.

Znali go. Zadok, syn Tubala, Zadok, syn Tubala…

– Zapłacę. – Boz z trudem oddychał. – Zapłacę wszystko… wszystko w granicach rozsądku… tylko mnie puśćcie. Jestem starym człowiekiem. Nie zniósłbym pewnie, gdyby… Co wam przyjdzie z mojej śmierci? Puśćcie mnie, a…

– A ty pojedziesz do Jerozolimy i będziesz się z nas śmiał zza tłustych pleców strażników świątyni, prawda?

– Spójrz, Barabaszu – krzyknął jakiś głos. – Spójrz, co tu mamy…

Wyciągnęli Naomi z lektyki. Z pobladłymi wargami i oczami szeroko otwartymi stała między dwoma uśmiechniętymi zbirami.

Barabasz, pomyślał z przerażeniem Boz. Barabasz we własnej osobie…

– Są jeszcze dwie kobiety – zameldował jeden ze zbójów. – Ale niewiele warte.

– Naprawdę? – krzyknął głos za nimi i Abigail wyrwała się mężczyźnie, który ją trzymał. Była dobrze po pięćdziesiątce, koścista i silna, a służba kuchenna drżała, gdy podniosła głos. – Nawet kobieta jest więcej warta od rozbójnika, mówią tam, skąd pochodzę.

Kilku mężczyzn roześmiało się, ale Barabasz powiedział gniewnym głosem:

– Czy nie potrafisz być cicho, Dyzmasie? – Zwrócił się do Boza. – Kim jest ta młoda, twoją córką?

– Moją żoną – rzekł z godnością Boz.

Mężczyźni roześmieli się, a Boz zadrżał z gniewu i poniżenia.

– Wystarczy – powiedział Barabasz. – Szykujcie osły. Wsadźcie dziewczynę z powrotem do lektyki. Musimy ruszać. Czekajcie! Jeden ze służących tego starca był tylko ranny. Dobij go, Gezmasie. Nie może opowiedzieć wszystkiego komuś, kto go tu znajdzie.

– Niektóre osły też są ranne – rzekł Dyzmas. – Co zrobimy z ich bagażami? Objuczyć nimi pozostałe?

– Nie. Ten stary kutwa i tak za bardzo je obładował. Zostawcie tu lektykę. Niech dziewczyna jedzie. To nam da jednego osła więcej.

Usłyszeli krzyk, przeciągły i straszny, a po chwili pojawił się Gezmas, wycierając miecz.

– Jeżeli jeden osioł nie wystarczy, wezmę dziewczynę na mojego konia – zaproponował. – Nie waży dużo.

– Jeżeli jeden osioł nie wystarczy, dziewczyna pojedzie na wielbłądzie, a ty możesz wziąć starca na swojego konia – zadrwił Barabasz. – On też dużo nie waży. A teraz ruszamy, wszyscy. Straciliśmy już za dużo czasu.

– Wsiadaj na osła – polecił Gezmas Naomi. – I trzymaj się blisko mojego konia, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre.

Posłuchała go. Nigdy nie widziała takiego mężczyzny, z płaską twarzą, długimi, żółtymi zębami i bladymi, niespokojnymi oczami. Dłoń i przedramię miał zbryzgane krwią. Zadrżała, gdy podsadzał ją na siodło.

– Pojedziemy obok siebie – powiedział Gezmas. – Nie martw się, maleńka, zobaczysz. A jeśli będziesz dla mnie miła, nie pozwolę żadnemu z tamtych, by cię dotknął. – Poczuła na ramieniu jego chciwe palce i na próżno starała się je strząsnąć.

– Jeśli będziesz dla mnie miła, powiedziałem – ostrzegł ją Gezmas. – Szkoda cię dla tego worka starych kości.

Jego twarz znalazła się nagle całkiem blisko. Wydawała się ogromna – widziała czerwone żyłki w jego oczach. Odchyliła głowę, by uniknąć jego oddechu. Ten ruch ocalił jej życie. Usłyszała krótki świst, a potem krzyk.

– Belzebub! – ryknął Gezmas. Puścił dziewczynę. Patrzył na człowieka za nią, który trzymał się za brzuch.

Naomi zachwiała się w siodle. Zobaczyła, jak ten straszny mężczyzna biegnie po swego konia. Wsiadł na niego, a zwierzę stanęło dęba, gdy strzała dosięgła jego łopatki. Widziała, jak jej mąż kryje się w pośpiechu za wielbłądem, gdy wielki mężczyzna z blizną podjechał, wykrzykując rozkazy, z błyszczącym mieczem w dłoni. Wszędzie wokół ludzie wsiadali na konie. Niektórzy naciągnęli już łuki i zaczęli strzelać.

Celowali w chmurę piasku, zbliżającą się do nich z niewiarygodną szybkością. Lśniła w zachodzącym słońcu, niebieskawo i czerwono. Naomi widziała hełmy, tarcze i końskie łby.

Chciała ześliznąć się z osła. Chciała się ukryć, ale nie mogła. Mogła tylko patrzeć na niebiesko-czerwonego potwora, jak zaczarowana.

– Stać! Walczcie! – krzyknął mężczyzna z blizną.

Potwór już tu był, konie, hełmy, tarcze, włócznie, i to naprawdę wyglądało jak potwór, nie oddział żołnierzy, monstrum o wielu głowach, rękach i nogach, jedno ogromne zwierzę, bestia o straszliwej sile, potrząsająca bandytami, zataczająca koło, zbliżająca się z ohydnym hałasem, znów zataczająca koło…

Obsypał ją piasek. Nie mogła podnieść drżących rąk, by go otrzepać. Zobaczyła, jak mężczyzna z blizną galopuje w stronę wzgórz, z głową nisko na karku konia i zwisającą u boku tarczą. Trzech, czterech innych mężczyzn pognało za nim. Wielki, krwawiący biały koń bez jeźdźca upadł tuż obok niej, podniósł głowę i wydał długie, przeciągłe rżenie…

***

Następną rzeczą, jaką zobaczyła Naomi, była Abigail, pochylająca się nad nią i nacierająca jej skronie esencją.

– Już dobrze, moje jagniątko, już dobrze.

Usiadła z wysiłkiem.

– Gdzie… gdzie oni są?

– Kto? Bandyci? – Abigail prychnęła. – Większość nie żyje. Paru jest więźniami. Tam, widzisz?

Zobaczyła paru złoczyńców z rękami związanymi na plecach skórzanymi rzemieniami. Jednym z nich był ten straszny, którego nazywali Gezmasem. Zadrżała i odwróciła wzrok.

Jej mąż rozmawiał z rzymskim dowódcą, który wyglądał na młodego człowieka. Nosił taki sam mundur jak jego żołnierze, niebieskawą zbroję i czerwonobrązową tunikę, ale na hełmie miał pęk rudego końskiego włosia, wyróżniający go jako dowódcę setki żołnierzy, setnika.

Wdzięczność Boza była wylewna, a jego postawa pełna szacunku.

Dlaczego, zastanawiała się Naomi, wszyscy Rzymianie wyglądają tak podobnie, z krótkimi włosami, gładko ogoleni, o szorstkich, gwałtownych ruchach?

Setnik był arogancki. Powinien trochę grzeczniej rozmawiać ze starcem, ale oni nie zwracali na to uwagi. Boz nieraz jej to tłumaczył.

– Barbarzyńcy nie szanują starości. To cecha barbarzyństwa.

Teraz podeszli do niej, mała, okrągła tarcza oficera szczękała o naramiennik, wydając zabawny dźwięk, jak dzwoneczki wielbłąda-przewodnika. Ale na tarczy była plama krwi i dziewczyna z obrzydzeniem zamknęła oczy.

– Naomi, gołąbko, podziękuj szlachetnemu Rzymianinowi, który ocalił nam życie.

Zmusiła się, by spojrzeć na wyniosłą młodą twarz.

– Muszę ci podziękować za uratowanie życia mojemu mężowi – powiedziała.

– Mężowi? – ciemne oczy Rzymianina powędrowały od niej do Boza i znowu do niej. Nie uśmiechnął się. Dobrze, że się nie uśmiechnął, ale w kącikach jego ust czaiła się ironia. – Mężowi? Rozumiem. A co z twoim życiem, pani?

Jego aramejski nie był zły, choć nie potrafił wymawiać gardłowych dźwięków. Wszyscy Rzymianie mieli z tym kłopot – a raczej ci nieliczni, którzy w ogóle zadali sobie trud nauczenia się języka.

– Moje życie nie ma wartości – odrzekła cicho Naomi.

– Nie zwracaj na nią uwagi, szlachetny Rzymianinie. Za dużo przeszła, tak jak zresztą my wszyscy. Jestem człowiekiem starym i nastawionym pokojowo – będę potrzebował dużo czasu, by dojść do siebie po tym, co zdarzyło się dzisiaj.

Rzymianin wciąż na nią patrzył, chłodnym, taksującym spojrzeniem, jak gdyby była koniem, którego kupno rozważał.

Małe czarne wachlarzyki spoczęły na jej bladych policzkach. Nie ośmieliła się zmarszczyć brwi.

– Jesteśmy w drodze do miasta – ciągnął Boz. – Mieliśmy nadzieję dojechać przed nocą do gospody w Betoron. Gdybyś łaskawie pozwolił nam zostać z wami – bandyci mogą wrócić i…

Rzymianin uśmiechnął się.

– Martwi nie wracają. Tylko pięciu mężczyzn zdołało uciec. Ośmiu jest więźniami. Reszta nie żyje. Zaczekaj. – Jego oczy przeszukiwały horyzont.

Boz odwrócił się i zobaczył jakiś tuzin jeźdźców zmierzających w ich stronę. Zaczął się trząść.

– Tam… tam… wracają.

Rzymianin nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Czekał spokojnie. Boz też wkrótce spostrzegł, że jeźdźcy to Rzymianie, i westchnął z ulgą.

Zatrzymali konie przed oficerem i jeden z nich zameldował: – Uciekli. Mogliśmy tylko jechać za ich śladem, a słońce już zachodziło.

Oficer skinął głową i pojechali dalej, po czym zsiedli z koni. Boz widział, że oficer trochę się czymś martwi. Oczywiście – Barabasz. Barabasz uciekł, jeden z dwóch najsławniejszych hersztów rozbójników.

– Jedziemy dalej – powiedział szorstko Rzymianin. – Możecie jechać z nami, jeśli chcecie – przejeżdżamy przez Betoron.

Boz wydał następne westchnienie ulgi. W okolicach Betoron zbiegało się kilka tras karawan, a stamtąd było tylko kilka godzin do Jerozolimy. Z Betoron mogliby podróżować bezpiecznie, nawet bez rzymskiej eskorty.

– Jesteśmy niezmiernie wdzięczni – powiedział. – Czy powiesz nam, komu zawdzięczamy życie? Imię Boza, syna Zabulona, nie jest całkiem nieznane w Jerozolimie i wielu zechce wyrazić prokuratorowi swoją wdzięczność za pomoc, jaką otrzymaliśmy.

Rzymianin spojrzał na niego z powątpiewaniem.

– Jak sobie życzysz – wycedził. – Jestem Kasjusz Longinus, setnik italskiej kohorty.

Starzec złożył mu ukłon.

– Twoje imię coś znaczy w tym kraju – powiedział. – Mniej więcej w czasie, gdy się urodziłem, jakiś Kasjusz Longinus był cesarskim namiestnikiem Syrii.

– Mój stryjeczny dziadek – Rzymianin niedbale kiwnął głową. – Nie znałem go, oczywiście. Mówili mi, że był bardzo zasadniczy.

– Surowy człowiek – potwierdził Boz. Jego twarz nic nie wyrażała. Namiestnik Kasjusz Longinus ciemiężył Judeę, wydrenował ją z pieniędzy i sprzedał trzydzieści tysięcy Żydów w niewolę. To było siedemdziesiąt lat temu. Rzym i Jerozolima miały jednak dobrą pamięć.

Kasjusz Longinus uśmiechnął się.

– Lepiej zbierz swoją służbę – albo raczej to, co z niej zostało. Trzeba natychmiast ruszać. – Oddalił się od nich.

– Musimy przygotować osły. – Boz pociągnął brodę. – To będzie bardzo trudne. Isachar nie żyje, Gedeon i jeszcze przynajmniej dwóch. Dobrze się czujesz, Naomi, moja gołąbko?

– Tak – odrzekła cicho Naomi.

– Kilka osłów też nie żyje. – Boz potrząsnął głową. Był zupełnie wytrącony z równowagi. – Bandyci. Bandyci i poganie. Gdyby się nawzajem wymordowali, znów warto byłoby żyć.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Włócznia.