Wiry. Rozdział siódmy

W kaplicy świece były już zapalone, choć słońce całkiem jeszcze nie zaszło i stało w oknach niskie, złote i czerwone rzucając blask na biały obrus, którym przykryty był ołtarz, i na głowy kobiet. Przy samym ołtarzu uklękła pani domu, w drugim szeregu panie przyjezdne, a za nimi służba żeńska i stary, astmatyczny lokaj, a panowie stanęli pod ścianą między dwoma oknami. Rozpoczęły się zwykłe śpiewy, modlitwy i litanie.

Grońskiego uderzyła ich słodycz. Było w nich coś i wiosennego i zarazem wieczornego. Wrażenie wiosny czyniły kwiaty, a wieczora – czerwony blask wchodzący przez okna i miękkie kobiece głosy, które powtarzając chóralnie słowa litanii, przypominały jakby świergot ptactwa ostatni i cichnący przed zachodem słońca… „Uzdrowienie chorych, Ucieczko grzesznych, Pocieszycielko strapionych” powtarzała pani Krzycka, a owe miękkie przyciszone głosy odpowiadały jej: „Módl się za nami” – i tak modlił się ten wiejski dom w majowy wieczór. Groński, który był sceptykiem, ale nie ateistą, naprzód odczuł, jako człowiek wysokiej kultury, estetyczną stronę tego dziecięcego: „dobranoc”, zanoszonego łagodnemu bóstwu przez kobiety. Następnie, jakby chcąc stwierdzić, że Dołhański miał słuszność mówiąc o jego zwyczaju obracania każdej rzeczy na wszystkie strony i rozmyślania nad każdym zjawiskiem, począł rozmyślać nad objawami religijnymi. Przeszło mu przez głowę, że ta cześć oddawana bóstwu to jest jednak pierwiastek czysto idealny, na który zdobył się dopiero człowiek. Przypomniał sobie, że ilekroć zdarzyło mu się być w kościele i widzieć ludzi modlących się, tylekroć uderzała go ta niczym nie zapełniona przepaść, jaka dzieli świat ludzki od świata zwierząt. Faktycznie, pojęcia religijne wytworzył dopiero organizm wyższy i doskonalszy, a stąd wniosek, że gdyby istniały jakieś istoty dziesięć razy inteligentniejsze od człowieka, byłyby dziesięć razy na swój sposób religijniejsze. – „Tak! Ale na swój sposób – powtórzył Groński – i może bardzo odmienny”. Jego dramatem duchowym (a często myślał, że i wielu podobnych do niego ludzi) było to, że absolut przedstawiał mu się jako otchłań, jako jakieś syntetyczne prawo wszelkich praw bytu. Otóż mniemał, że na pewnym stopniu rozwoju umysłowego niepodobna wyobrażać sobie tego prawa pod postacią dobrotliwego starca albo oka w promiennym trójkącie – chyba że się bierze rzeczy symbolicznie i że się uważa, że ten starzec lub to oko wyraża tak wszechzasadę bytu, jak poziomo nakreślona ósemka wyraża nieskończoność. Lecz w takim razie, czymże będzie dla człowieka ta wszechzasada? Zawsze nocą, zawsze otchłanią, zawsze czymś niedosiężnym – zaledwie jakimś głuchym poczuciem, nie zaś jasnym pojęciem, z którego mocy można zrozumieć zjawiska bytu i odpowiedzieć na rozmaite „dlaczego?”. „Człowiek – monologował Groński – jest zarazem i zanadto, i za mało inteligentny. Bo ostatecznie, żeby wierzyć po prostu, trzeba bezwarunkowo pozamykać rozmaite okiennice umysłowych okien i nie pozwolić sobie przez nie patrzeć, a gdy się je pootwiera, to się widzi tylko noc bez gwiazd”. Z tego powodu zazdrościł szczerze ludziom średniowiecznym, których inteligencja budowała gmachy umysłowe na niewzruszonych dogmatach, tak jak się buduje latarnie morskie na skałach. Dante mógł objąć cały obszar współczesnej mu wiedzy i pomimo tego podróżować po piekle, czyśćcu i niebie. Dzisiejszy uczony już by tak podróżować nie mógł, a gdyby chciał wybiec myślą poza świat zjawisk materialnych, widziałby coś takiego, co w znanym obrazie Würtza widzi głowa ścięta, to jest jakieś pierwiastki tak nieokreślone, że równe niczemu.

Ale tragedia, wedle Grońskiego, nie leżała tylko w niedosiężności absolutu, w niepodobieństwie zrozumienia jego praw, lecz również w niepodobieństwie zgody na nie i uznania dla nich ze stanowiska ludzkiego życia. – Istnieje przecie zło i niedola. Stary Testament tłumaczył je sobie łatwo stanem ciągłej niemal wściekłości swego Jahwe… „Domine ne in furore tuo arguas me, neque in ira tua corripias me…” (1) a potem: „sagittae tuae infixae sunt mihi et confirmasti super me manum tuum” (2). I przyjąwszy raz tę zapalczywość i to „wzmacnianie prawicy” z byle powodu, łatwo sobie było wytłumaczyć w prosty sposób nieszczęście. Ale już i w Starym Testamencie Eklezjastes wątpi, czy wszystko na świecie jest w porządku. Nowy Testament widzi zło w materii w przeciwstawieniu do ducha i to jest jasne. Natomiast, biorąc rzecz bezwzględnie, ponieważ wszystko jest ścisłym łańcuchem przyczyn i skutków, przeto wszystko jest logiczne, a jako logiczne, nie jest samo przez się ani złym, ani dobrym, a tylko może okazać się pomyślnym lub niepomyślnym w stosunku do człowieka. Prócz tego – to, co my nazywamy złem i niedolą, może być wedle absolutnych praw bytu i w głębiach ich mądrej ponad ludzkie pojęcie prawidłowości jakimś koniecznym warunkiem rozwoju, a zatem czymś, co samo w sobie jest zjawiskiem dodatnim.

Tak, ale w takim razie skąd człowiek ma moc przeciwstawiania swej indywidualnej myśli i swych względnych pojęć tej powszechnej logice? Jeśli wszystko nie jest złudzeniem, dlaczego myśl ludzka jest siłą istniejącą jakby na zewnątrz ogólnych praw bytu. Jest w tym coś niesłychanego, a zarazem tragicznego, że człowiek musi tym prawom podlegać, a może przeciw nim protestować. Na świecie mieli duchowy spokój tylko bogowie, a mają tylko zwierzęta. Człowiek wiecznie targa się i krzyczy: „veto!”, takim veto jest przecie każda ludzka łza.

I tu myśli Grońskiego przybrały kierunek bardziej osobisty. Począł patrzeć na modlącą się pannę Marynię i w pierwszej chwili doznał ulgi, przyszła mu bowiem do głowy czysto estetyczna uwaga, że taką dziewczynę Carpaccio mógł był umieścić koło swego gitarzysty, a Boticelli powinien ją był przeczuć. Ale zaraz potem pomyślał, że i taki kwiat musi zwiędnąć – nic zaś na świecie nie więdnie i nie umiera bez bólu. I nagle zdjęła go obawa przyszłości, która w swej torbie podróżnej ma zawsze ukryte zło i nieszczęście, przypomniał sobie wprawdzie aforyzm o pesymizmie, który przed chwilą wypowiedział, ale nie znalazł w nim pociechy, rozumiał bowiem, że co innego jest pesymizm płynący z wysiłku myśli, a co innego życiowy, taki, na mocy którego Dołhański pozwalał sobie w chwilach wolnych od gry w karty wzruszać na wszystko ramionami. Ale zadał sobie pytanie, czy i ten wysiłkowy pesymizm da się w jakikolwiek sposób uzasadnić, i tu niespodzianie stanął mu przed oczyma drugi przyjaciel, całkiem do Dołhańskiego niepodobny, chociaż także wielki sceptyk i zarazem hedonik – doktor Porębski. Był on szkolnym kolegą Grońskiego i w ostatnich latach leczył go na nerwy, więc znał go doskonale. Otóż, pewnego razu, wysłuchawszy jego rozmaitych refleksji i narzekań na niepodobieństwo znalezienia odpowiedzi na najważniejsze życiowe pytania, rzekł mu: „To jest zabawa, na którą potrzeba czasu i środków. Gdybyś musiał pracować na chleb tak jak ja, nie zawracałbyś głowy sobie i innym. Wszystko to przypomina gonitwę psa za własnym ogonem. A ja ci powiadam: patrz na to, co cię otacza, nie na własny pępek i jeśli chcesz być zdrów, to… carpe diem! (3)”. – Groński uznał wówczas te słowa za nieco brutalną i więcej lekarską niż filozoficzną radę, ale gdy przypomniały mu się obecnie, począł sobie mówić: „Rzeczywiście, ta droga, na którą ustawicznie, jakby ze złego przyzwyczajenia wchodzę – nie prowadzi nigdzie, i kto wie, czy te kobiety modlące się w tej chwili z taką wiarą, nie są bez porównania rozumniejsze ode mnie, nie mówiąc już o tym, że są spokojniejsze i szczęśliwsze”.

Tymczasem pani Krzycka poczęła mówić: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko”, a kobiece głosy odpowiedziały jej natychmiast: „naszymi prośbami racz nie gardzić, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze zachować”. Grońskiego zaś ogarnęła ogromna tęsknota za takim słodkim, opiekuńczym bóstwem, które prośbami nie raczy gardzić, a wybawia od złych przygód. Jakżeby z nim było dobrze, jaki można by mieć spokój o drogie głowy i jaką prostotę myślenia! Na nieszczęście odszedł już był za daleko – i mógł tylko tak samo tęsknić, ale nie mógł tak samo wierzyć jak te kobiety.

Groński przebiegł myślą szereg swoich znajomych i spostrzegł, że wierzących gorąco i do głębi duszy było między nimi bardzo mało, natomiast byli tacy, którzy wcale nie wierzyli, tacy, którzy chcieli, a nie mogli wierzyć, tacy, co, nie wierząc, uznawali ze względów społecznych, że wiara jest potrzebna, i wreszcie tacy, którzy byli po prostu zajęci czym innym. Do tej ostatniej kategorii należeli ludzie zachowywujący na przykład zwyczaj chodzenia w niedzielę na mszę, jak zwyczaj jedzenia co rano śniadania, ubierania się we frak na wieczory lub noszenia rękawiczek. Weszło to obyczajowo w skład ich życia i na tym koniec. Tu Groński spojrzał mimo woli na Krzyckiego, albowiem młody człowiek wydawał mu się właśnie ptakiem z takiego gaju.

Jakoż tak było rzeczywiście. A jednak Krzycki nie był to człowiek ani tępy, ani bezmyślny. Na uniwersytecie filozofował trochę tak jak inni, lecz potem prąd życia i pracy poniósł go w inną stronę. Istniały wprawdzie rzeczy, które obok Jastrzębia i związanych z nim spraw codziennych obchodziły go ogromnie: obchodził go szczerze kraj, jego przyszłość, wszelkie wypadki, które mogły tak lub inaczej na nią wpłynąć – wreszcie kobiety i miłość; natomiast nad swą wiarą nie zastanawiał się więcej niż nad śmiercią, nad którą nie zastanawiał się wcale jakby w przekonaniu, że nie należy o nich myśleć, gdyż one same o każdym w swoim czasie pomyślą.

A obecnie z powodu gości w Jastrzębiu tym bardziej był o sto mil od podobnych pytań. Niegdyś, gdy jeszcze jako student jeździł podczas wakacji z matką na sumę do Rzęślewa, żywił w głębi duszy taką poetyczną nadzieję, że pewnej niedzieli rozlegnie się za drzwiami kościelnymi turkot karety, do kościoła wejdzie młoda i cudna księżniczka, przejeżdżająca gdzieś znad Bałtyku do Kijowa, a on ją zaprosi do Jastrzębia, następnie zaś pokocha i zaślubi. Aż tu niespodzianie te młodociane marzenia spełniły się poniekąd, albowiem do Jastrzębia przybyła nie jedna, ale aż trzy księżniczki, o których mógł marzyć, ile mu się podobało – i oto klęczały teraz przed domowym ołtarzem, pogrążone w modlitwie. Począł więc patrzeć – to na panią Otocką, to na podobną do tanagryjskiego posążka postać panny Maryni i powtarzał sobie: „Matka chce mi dać jedną z nich za żonę”. I nie miał nic przeciw samej idei, ale natomiast myślał o pani Otockiej: „Ta, to książka, którą już ktoś czytał, a ta druga, to jeszcze smyk, a nawet literalnie: smyk od skrzypców!”. Po chwili zwrócił jakby mimo woli oczy na głowę panny Anney, a mimo woli dlatego, że stanowiła ona najbardziej świetlisty przedmiot w pokoju, albowiem zachodzące słońce padając na jej jasne włosy przesyciło je takim blaskiem, że cała głowa zdawała się płonąć. Panna Anney podnosiła od czasu do czasu rękę i osłaniała się nią, jakby chcąc potłumić ten blask, ale ponieważ promienie słońca stawały się coraz mniej gorące, więc w końcu przestała to czynić. Chwilami przy tym zakrywała jej klęczącą postać jakaś młoda, czarnowłosa dziewczyna, której Krzycki nie znał, i domyślał się tylko, że to musi być panna służąca którejś z tych pań. Lecz pod koniec nabożeństwa dziewczyna pochyliła się zupełnie, tak że Krzyckiemu nie przesłaniało już nic widoku ani jasnej głowy, ani młodych i silnych pleców.

„To byłaby największa pokusa! – mówił sobie. – Ale matka byłaby przeciwna, dlatego że to cudzoziemka”.

Lecz nagle, jakby wyrzut sumienia przyszły mu na pamięć smutne oczy i szczupłe ramiona panny Stabrowskiej. Ach! Gdyby Rzęślewo i kapitały jemu przypadły w udziale! Ale wujaszek zapisał Rzęślewo na szkoły, a kapitały na Karlsbad dla Maćków, jak mówił Dołhański – no i parę tysięcy Hance Skibiance. Na to wspomnienie Krzycki zmarszczył się i przeciągnął ręką po czole.

„Niepotrzebniem się unosił przy matce i przy tych paniach – rzekł w duszy. – Ale Grońskiemu trzeba tę sprawę objaśnić”.

Jakoż po skończonym nabożeństwie zwrócił się do niego:

– Chciałbym z panem pomówić w cztery oczy o rozmaitych rzeczach. Dobrze?

– Dobrze – odpowiedział Groński. – Kiedy chcesz?

– Nie dziś, bo przedtem muszę być w Rzęślewie, by ludzi o coś wypytać, potem gospodarstwo, goście… Najlepiej będzie jutro wieczorem, albo pojutrze. Weźmiemy strzelby i pójdziemy pod las. Tam jest teraz ciąg słonek. Dołhański nie myśliwy, więc zostawimy go przy paniach.

– Dobrze – powtórzył Groński.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Łac.) „Panie, nie karć mnie w zapalczywości Twojej i w gniewie Twoim mnie nie karz” (Ps 37, 2).

(2) (Łac.) „Albowiem strzały Twoje utkwiły we mnie i ciężko położyłeś na mnie rękę Twoją” (Ps 38, 3).

(3) (Łac.) chwytaj dzień.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Wiry.