Wiry. Rozdział ósmy

Jakoż zaraz następnego dnia wybrali się obaj pod wieczór ze strzelbami i psem ku staremu młynowi, a po drodze Krzycki począł rozpowiadać wszystko, o czym się wczoraj dowiedział.

– Byłem w Rzęślewie – mówił – ale tam nic dobrego nie słychać. Chłopi rozpowiadają, że testament jest fałszywy i że skręcili go panowie, by rządzić pieniędzmi i gruntami na własną korzyść. Wiem już prawie na pewno, że tej oliwy dolewa do ognia Laskowicz. Dlaczego? Nie rozumiem, ale tak jest. Zwłaszcza bezrolni burzą się i powiadają, że jeśli cały majątek między nich rozdzielą, to sami dadzą składkę na szkołę. Oczywiście, nie mają przy tym najmniejszego pojęcia, o jaką szkołę Żarnowskiemu chodziło i ile taka może kosztować.

– Co zamierzasz wobec tego zrobić? – zapytał Groński.

– Nie wiem, zobaczę, a tymczasem będę perswadował. Prosiłem także proboszcza, by im tłumaczył, o co chodzi. Gadałem z kilku starszymi gospodarzami. Zdawało się, żem im trafił do przekonania. Na nieszczęście z nimi jest tak, że każdy pojedynczo wzięty bywa rozsądny i nawet rozumny, a gdy się do wszystkich razem gada, to jakbyś głową w mur bił.

– To nic dziwnego – odrzekł Groński. – Weź dziesięć tysięcy doktorów filozofii, a zrobi się z nich tłum rządzący się odruchami.

– Być może – rzekł Krzycki – ale ja nie tylko o testamencie chciałem mówić. Widziałem się też ze starym karbowym rzęślewskim i dowiedziałem się ogromnie ciekawych rzeczy. Oto, niech pan sobie wyobrazi, że nasze domysły były fałszywe i że Hanka Skibianka nie jest córką wuja Żarnowskiego.

– A to zdawało się takie oczywiste! Ale jakież są na to dowody?

– Bardzo proste. Skiba był rodem z Galicji i przywędrował do Rzęślewa z żoną i córką, która miała około pięciu lat, a że Żarnowski, póki był zdrów, siedział murem na wsi i wtedy przynajmniej od dziesięciu lat nigdzie nie wyjeżdżał, więc tym samym nie mógł być ojcem dziewczyny.

– To istotnie sprawę rozstrzyga. Nie rozumiem tylko, dlaczego zapisał jej dziesięć tysięcy rubli?

– A, to cała historia! – odpowiedział Krzycki. – Trzeba panu wiedzieć, że nieboszczyk, choć jak się teraz okazuje, kochał chłopów, trzymał jednak swoich ludzi okrutnie ostro. Gospodarzył też starym systemem, to się znaczy, wymyślał od rana do wieczora. Powiadali, że jak zaczął kląć w ganku, to go było do wpół wsi słychać. Pewnego tedy razu przyszedł do kuźni, znalazł coś nie w porządku i zaczął besztać kowala od ostatnich słów. Kowal kłaniał się i słuchał w pokorze, ale zdarzyło się, że mała Hanka była wtedy przed kuźnią i widząc, co się dzieje, wzięła patyk i nuż okładać Żarnowskiego po nogach: „Bedzies ty na tatusia krzycoł!”. Nieboszczyk podobno w pierwszej chwili osłupiał, ale potem, jak się zaczął śmiać, tak mu i gniew na kowala od razu przeszedł…

– Podoba mi się ta Hanka – rzekł Groński.

– Toteż i wujowi tak się to podobało, że tego samego dnia posłał rubla kowalce i kazał jej przyjść z dziewczyną do dworu. Od tej pory ogromnie ją polubił. Kazał ją uczyć czytać starej gospodyni – i sam tego doglądał. Dziecko się też do niego przywiązało i tak to trwało całe lata. W końcu ludzie zaczęli gadać, że pan chce wziąć kowalównę całkiem do dworu i wychować na pannę, ale, zdaje się, że to nie była prawda. Chciał ją zapewne wychować tylko na tęgą wiejską kobietę i wyposażyć. Skibowie, u których była jedynaczką, mówili podobno, że za nic by jej nie oddali. Wiem zresztą to tylko, co mi karbowy opowiadał, bo nasze stosunki z nieboszczykiem były wówczas tak jak zerwane, właśnie z powodu tego młyna, spod którego zabrał nam wodę na swoje stawy.

– A następnie Skibowie wyemigrowali?

– Tak jest. Ale przedtem Żarnowski zaczął chorować, przeniósł się do Warszawy, potem siedział za granicą i te stosunki jakoś się rozluźniły same przez się. Gdy Skibowie wyemigrowali, dziewczyna miała już siedemnasty rok. Wuj, wróciwszy na śmierć do Rzęślewa, tęsknił jakoby do niej i czekał od niej wiadomości. Ale ponieważ poprzednio przeniósł nawet i meble z Rzęślewa do miasta, więc ona nie przypuszczała widocznie, żeby wrócił, i nie wiedziała, dokąd pisać.

– Zapis najlepiej dowodzi, że o niej nie zapomniał – rzekł Groński. – I z całego tego testamentu pokazuje się, że to był jednak człowiek z większym sercem, niż ludzie myśleli.

– Z pewnością – odrzekł Krzycki.

Czas jakiś szli w milczeniu, po czym Władysław zaczął znów mówić:

– Co do mnie, to jednak wolę, że ona nie jest córką nieboszczyka.

– Dlaczego? Czy to ma jaki związek z zapisem?

– Nie. Zapisu w żadnym razie nie przyjmę – nigdy!

– To dobrze, ale powiedz mi, dlaczegoś ty się tak ostro od tego zastrzegał, że aż to wszystkich dziwiło.

– Bo jest jedna okoliczność, której ani matka, ani nikt się nie domyśla, a którą panu szczerze wyznam. Oto ja tę dziewczynę w swoim czasie zbałamuciłem.

A Groński zatrzymał się nagle, spojrzał na Krzyckiego i zawołał:

– Masz tobie!

I ponieważ sam nie brał takich rzeczy lekko, a prócz tego poprzednie opowiadanie Krzyckiego wzbudziło w nim dla tej Hanki sympatię, więc zmarszczył brwi i zapytał:

– Bójże się Boga! Dziecko zbałamuciłeś? Co nazywasz swoim czasem?

Lecz Krzycki odpowiedział dość spokojnie:

– Nie zatrzymujmy się, bo pies za daleko odleci – i tu wskazał na biegnącego przed nimi białego wyżła. – Dziecka nie zbałamuciłem, bo ona miała wtedy szesnaście lat; stało się to przed siedmiu, gdy byłem jeszcze studentem i przyjechałem na wakacje do Jastrzębia.

– Czy były jakie następstwa?

– O ile wiem, to nie. Rozumie pan, że przyjechawszy następnych wakacji i nie zastawszy już ani jej, ani Skibów, nie śmiałem dopytywać, bo na złodzieju czapka gore. Ale dziś zapytałem mimochodem karbowego, czy Skibowie nie dlatego wypadkiem wyemigrowali, że dziewczynie zdarzyła się przygoda. Powiedział mi, że nie. – To tym lepiej i dla niej, i dla ciebie.

– Z pewnością, że lepiej, gdyż inaczej rzecz byłaby się wydała i doszła do uszu matki.

– I w takim razie ty miałbyś przykrości?

W głosie Grońskiego brzmiała ironia, ale Krzycki, zajęty własnymi myślami nie zauważył jej wcale i rzekł:

– W takim razie miałbym przykrości, bo matka jest w tych rzeczach ogromnie surowa. Toteż dziś, przy większym zastanowieniu, jestem jak wilk, który nigdy nie robi szkody w tej okolicy, w której ma gniazdo. Wówczas byłem głupszy i mniej ostrożny.

– Niechże cię licho porwie! – zawołał Groński.

– Bo co?

– Nic. Mów dalej.

– Ja niewiele więcej mam do powiedzenia. Wracając jednak do zapisu, to pojmuje pan, dlaczego nie mogłem go przyjąć?

– Może i pojmuję, ale „wymień mi swoje wyśmienite powody” – jak mówi Szekspir.

– Gdyż zbałamucić dziewczynę, to się na wsi zdarza, ale zbałamuciwszy ją zabrać to, co było dla niej przeznaczone – tego byłoby nadto. A może ona tam gdzie w Ameryce biedę klepie?

– Wszystko jest możliwe – odpowiedział Groński.

– Więc gdyby ogłoszenia, które porobię, nie doszły do jej wiadomości, to w takim razie ja używałbym jej pieniędzy, podczas gdy ona marłaby z głodu. Nie! Wszystko ma swoje granice. Ja nie jestem jakiś nadzwyczajny skrupulat, ale są rzeczy, których bym po prostu nie mógł zrobić.

– Powiedz mi – ale tak szczerze – czy ty masz do niej jaki sentyment?

– Powiem otwarcie, żem zupełnie o niej zapomniał. Teraz mi się przypomniała i oczywiście nie mogę mieć do niej żadnej niechęci. Nawet owszem!… Tego rodzaju wspomnienia nie mogą być przecie przykre, chyba że się łączy z nimi jaka zgryzota… Ale myśmy byli prawie dziećmi – a zbliżył nas czysty wypadek.

– To pozwól sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Gdyby nieboszczyk Żarnowski zapisał był jej całe Rzęślewo i wszystkie kapitały, a w razie jeśli ona się przez dwa lata nie zgłosi – tobie, czy odrzuciłbyś taki zapis?

– Nie mogę odpowiadać na pytania, nad którymi się nie zastanawiałem. Nie chciałbym się przedstawić panu ani lepszym, ani gorszym niż jestem. To jednak pewne, że ogłoszenia bym porobił i robiłbym je przez całe dwa lata. Zresztą, co panu zależy na mojej odpowiedzi?

I nagle przerwał, albowiem od strony pobliskiego brzeźniaka doszedł ich jakiś dziwny głos, podobny jakby do chrapania, a jednocześnie nad wierzchołkami brzózek i liwiny ukazał się na tle zorzy spory szary ptak, lecący w prostej linii ku zaroślom po drugiej stronie łąki.

– Słonki! – zawołał Krzycki. I skoczył naprzód.

A Groński, podążając za nim, myślał: „Ten nie czytał zapewne Nietzschego, a jednak w jego żyłach płynie razem z krwią jakieś szlacheckie nadczłowieczeństwo. Gdyby mu ktoś uwiódł jego siostrę, strzeliłby mu w łeb jak psu, ale ponieważ chodzi o wiejską dziewczynę, więc ani się zatroska”.

Po czym ustawili się obaj na skraju brzeźniaka. Czas jakiś trwała zupełna cisza, po czym dziwny głos rozległ się powtórnie nad ich głowami i ukazała się druga słonka. Groński strzelił i chybił; Krzycki poprawił – i widać było, jak zniżonym lotem zapadała w dalsze zarośla. Biały pies zamajaczył przez chwilę w mroku krzaków i niebawem wrócił niosąc zabitego ptaka w pysku.

– Była już postrzelona – ozwał się Krzycki – to pan zabił.

A Groński odpowiedział:

– Uprzejmy z ciebie gospodarz.

I znów zapadła cisza, której nie mącił nawet i szelest liści, gdyż nie było żadnego powiewu. Lecz po niejakim czasie zachrapały nad ich głowami naraz dwie słonki, jedna tuż za drugą, do których Groński nie mógł strzelać, lecz które Krzycki zrzucił dwójką bardzo czysto. Wreszcie zlitowała się jakaś desperatka i nad Grońskim, albowiem przeciągnęła nad nim tak wygodnie, jakby mu chciała usunąć wszelkie trudności. Sam on zawstydził się prawie tej radości, jaką odczuł, gdy po strzale usłyszał uderzenie ptaka o ziemię i zgodnie ze swym nałogiem rozmyślania o każdym objawie, doszedł do wniosku, że jest to dziedzictwo z czasów niezmiernie pierwotnych, w których zręczność myśliwska stanowiła o bycie człowieka i jego rodziny. Ale dzięki tym wywodom nie strzelił wcale jeszcze do jednej sztuki, która przeciągnęła bliżej skraju zarośli – i na której ciąg zakończył się widocznie, gdyż przez dłuższy czas oczekiwali na próżno. Tymczasem ściemniło się zupełnie – i po chwili ze zmroku wynurzył się biały wyżeł, a za nim Krzycki.

– Przyszliśmy za późno – rzekł – ale to nic. W każdym razie są cztery sztuki dla czterech pań. Jutro postaramy się o więcej.

– To była tylko mała przerwa w twoich wyznaniach – odpowiedział Groński, przewieszając strzelbę przez ramię.

– W wyznaniach? – zapytał Krzycki. – Aha! Tak…

– Mówiłeś, że was zbliżył czysty wypadek…

– Rzeczywiście tak było. Ale teraz muszę iść naprzód, a pan niech idzie w ślad za mną, bo tu miejscami mokro. Tędy dojdziemy do mostu, a przy moście będzie droga.

Jakoż dopiero, gdy znaleźli się na drodze, począł opowiadać:

– Zaczęło się i skończyło wszystko we młynie, który już wówczas służył na skład siana – a trwało nie dłużej nad dwa tygodnie. Było tak: poszedłem niegdyś ze strzelbą na wychodnego, na kozła (1), bo tu często wychodzą kozy wieczorami z zagajnika nad strugę. Chmurzyło się tego dnia mocno, ale że od strony zachodniej było pogodnie, myślałem, że przejdzie. Zasiadłem o kilkaset, a nawet i więcej kroków od młyna, bo bliżej leżało płótno na łące, którego mogły się kozy strachać – i w jakieś pół godziny później kozła rzeczywiście zabiłem. Ale tymczasem poczęło padać i wnet zrobiła się taka ulewa, jakiej w Jastrzębiu nie pamiętam. Porwałem mojego kozła za zadnie nogi i począłem machać co sił do młyna. Po drodze spostrzegłem, że płótno ktoś zabrał. Wpadam tedy do młyna i zakopuję się po uszy w siano, aż tu słyszę: oddycha ktoś tuż przy mnie. Pytam: „Kto tam jest?”. Jakiś cienki głos odpowiada mi: „Ja. – Co za ja? – Hanka. – A co ty tu robisz? – Przyszłam po płótno”. Poczęło tak grzmieć, iż myślałem, że się młyn rozleci i dopiero gdy uspokoiło się trochę, dowiedziałem się za pomocą ciągłych pytań, że moja towarzyszka jest z Rzęślewa, że się woła Skibianka i że skończyło się jej szesnaście „roków” na świętą Annę. Wówczas – ale daję panu słowo, jeszcze bez żadnej złej myśli, tylko dla konceptu i dlatego, że się tak zwykle gada z wiejskimi dziewczynami mówię do niej: „A dasz buziaka?”. Nie odpowiedziała nic, ale że w tej chwili huknął piorun, więc przytuliła się do mnie – może ze strachu. A ja pocałowałem ją w same usta i dalibóg – miałem takie wrażenie, jakbym pocałował pachnący kwiat; więc zrobiłem to drugi raz, trzeci i tak dalej, a ona nie oddała mi pierwszego pocałunku, a oddała któryś tam, dziesiąty, czy dwudziesty a gdy burza przeszła i trzeba się było rozstać, miałem jej ramiona na szyi a jednocześnie policzek mokry od jej łez… Bo popłakiwała sobie, nie wiem, czy po utraconym wianku, czy dlatego, żem odchodził.

Grońskiemu przyszła mimo woli na myśl piosenka obłąkanej Ofelii:

„On się zerwał, drzwi otworzył, wdziewa suknię ranną. Wpuścił pannę, lecz od niego nie wyszła już panną”.

A Krzycki mówił dalej:

– Na odchodnym powiedziała mi, iż wie, że ja jestem panicz z Jastrzębia, że widywała mnie co niedziela w Rzęślewie i że patrzyła na mnie jak na cudowny obraz…

– Ach, ty przecież jesteś przystojny do obrzydliwości – przerwał z pewną irytacją Groński.

– Ba! Mam już trzy, albo cztery siwe włosy.

– Zapewne od urodzenia. Jak często widywaliście się potem?

– Zanim odszedłem, zapytałem ją, czy następnego wieczora będzie się mogła wymknąć. Odpowiedziała, że tak, ponieważ wieczorami zbiera zawsze blichujące się płótno z łąki, z obawy, by kto nie ukradł, a przy tym latem sypia nie z tatusiami w chałupie, ale w stodole, na sianie. I schodziliśmy się już potem codziennie. Ja musiałem się ukrywać przed stróżami nocnymi, więc wykradałem się przez okno do ogrodu, choć to była niepotrzebna ostrożność, bo stróże spali tak, że raz jednemu zabrałem trąbę i kij. Zabawne też było i to, że z Hanką widywaliśmy się tylko w nocy i że właściwie nie wiedziałem nigdy dobrze, jak ona wygląda, chociaż przy księżycu wydawała mi się ładna.

– A w kościele?

– Nasza ławka kolatorska jest blisko ołtarza, a dziewczęta klęczą w głębi. Tyle tam takich samych czerwonych i żółtych chustek, tyle ponatykanych w nie kwiatów, że trudno coś odróżnić. Chwilami zdawało mi się, że ją z daleka widzę, ale dokładnie nie mogłem się nigdy przypatrzeć. Wakacje skończyły się też wkrótce, a gdym na następne przyjechał, Skibowie już wyemigrowali.

– Nie pożegnałeś się z nią?

– Wyznaję, że nie. Wolałem tego uniknąć.

– A nie zatęskniłeś do niej nigdy?

– Owszem. W Warszawie tęskniłem do niej ogromnie – i przez pierwszy miesiąc byłem w niej po prostu zakochany. Po powrocie do Jastrzębia, gdym znowu zobaczył młyn także, ale jednocześnie rad już byłem, że wszystko jak w wodę wpadło i że matka o niczym się nie dowie!

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Kozioł – samiec sarny; koza – samica.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Wiry.