Wiry. Rozdział jedenasty

Władysław Krzycki posiadał tę szczęśliwą naturę, że położywszy się spać, w kilka minut później zapadał w kamienny sen, trwający aż do rana. Tej nocy jednak nie mógł zasnąć, albowiem wrażenia całego dnia, a zarazem i ostatnie słowa Dołhańskiego wprowadziły go w stan rozdrażnienia i gniewu. Zły był na Rzęślewo, na „awantury”, które się w nim działy, na Dołhańskiego, że zauważył wrażenie, jakie na nim czyniła młoda miss (1) – a zwłaszcza, że pozwolił Dołhańskiemu sobie o tym mówić – i w ostatku, na samą Bogu ducha winną pannę Anney. Po pewnym też czasie, przewracając się z boku na bok, rozpoczął z nią rozmowę, w której wziął na się rolę człowieka, który nie zapiera się wprawdzie, że jest „grubo” pod urokiem, niemniej jednak patrzy na rzeczy trzeźwo i rozumnie. Więc naprzód przyznał pannie Anney, że jest ładna i miła, i że ma ogromnie sympatyczny głos, dziwnie pociągające spojrzenie i ciało jak marmur (ach, jakie ciało!) – wszelako zastrzegł sobie stanowczo, by nie myślała, iż się w niej zaraz zakochał, a zwłaszcza, zakochał bez pamięci. Przyznać – przyzna jej wszystko, czego sama sobie życzy, ale od przyznania do zakochania się jest jeszcze dalej niż od zakochania się do małżeństwa, o którym przecie nie może być mowy. Przede wszystkim jest cudzoziemką, a matka ma pod tym względem swoje uprzedzenia – i zresztą słuszne – albowiem i on sam wolałby mieć przy sobie na resztę życia jakąś polską duszę, nie zaś obcą. Prawda, że w niej jest coś dziwnie swojskiego, ale bądź co bądź nie jest Polką. – „Jednaka krew ma swoje znaczenie, to tam darmo! – mówił w dalszym ciągu do panny Anney. – Więc skoro jesteś Angielką, to wyjdźże sobie za jakiegoś Anglika albo Szkota, bylebyś nie wymagała ode mnie, żebym z taką małpą zawierał przyjaźń albo znajomość, gdyż się bez tego doskonale obejdę”. I w tej chwili chwyciła go taka nagła a niespodziewana antypatia do tego ewentualnego Anglika „z wystającą szczęką” albo Szkota „z gołymi kolanami”, iż uczuł, że przy lada nieporozumieniu gotów byłby każdego z nich obić. Ale przez ów napad gniewu wybił się zupełnie z tego stanu półdrzemki półjawy, w którym rzeczywistość miesza się z urojeniem – i otrzeźwiawszy doznał jednak wielkiej ulgi na myśl, że ów zamorski narzeczony istnieje tylko w jego wyobraźni, a jednocześnie napłynęła mu do serca fala wdzięczności dla panny Anney. „Ja się tu z nią kłócę i robię zastrzeżenia – pomyślał – a ona tymczasem przytuliła tam swoją jasną głowę do poduszki i śpi w najlepsze”. Tu krew rozigrała się w nim znowu, ale rozpędził niebawem zdrożne marzenia, co przyszło mu tym łatwiej, że poczęła go ogarniać mgła tęsknoty za uczciwą miłością i za tą przyszłą, jeszcze bezimienną istotą, która miała z nim dzielić życie. Jął znowu – ale już pokorniej – rozmawiać z panną Anney i zapewniać ją, jakby z pewną melancholią, że chodzi mu nie o nią samą, bo wie, że gdyby nawet nie było innych przeszkód, to ona by go zapewne nie chciała – ale o to, by ta przyszła towarzyszka jego życia, była choć trochę do niej podobna… żeby miała takie samo spojrzenie i taką samą tę dziwną magnetyczną siłę, której on, jeśli się dotychczas nie poddał, to chyba jakimś cudem. Co do panny Anney osobiście – otwarcie mówi, że winien jej tylko wdzięczność. Jemu nigdzie przecież nie jest tak dobrze, jak w tym kochanym Jastrzębiu, ale swoją drogą nie może i temu zaprzeczyć, że w tej zakazanej dziurze zrobiło się po jej przyjeździe tak rzeźwo i jasno, jakby kto okiennice poodmykał, a po wyjeździe nastaną znów ciemności, pustka i nudy jeszcze większe, niż były przedtem. Toteż za te jasne chwile chętnie ucałowałby jej ręce, a nawet, gdyby się jej zdawało, że to nie dosyć – to i nogi. Tymczasem przepraszając za te szalone myśli, które mu przyszły do głowy, gdy w salonie przycisnął jej ramię, jakkolwiek bowiem zawsze jest tego zdania, że za jej wzajemność można by oddać życie, to natomiast twierdzi jednocześnie stanowczo, że Dołhański jest bałwan i cynik, który wdaje się w nie swoje rzeczy i którego słów nie warto brać w rachubę. Tu porwała go powtórna złość na Dołhańskiego i począł w dalszym ciągu przewracać się z boku na bok, póki wreszcie późna godzina, młodość głodna snu i znużenie nie posypały mu makiem oczu.

Był jednak w jastrzębskim dworze ktoś, kto także spędzał często bezsenne noce i także rozmawiał z osobą nieobecną, a mianowicie Laskowicz. Po tym wszystkim, co zaszło i co się w ostatnich dniach wyjawiło, gotował się do ostatniej pożegnalnej rozprawy z rodziną Krzyckich, rozumiał bowiem, że dalszy jego pobyt w Jastrzębiu jest niemożliwy. A jednak obecnie chciałby był w nim pozostać choć jeszcze parę dni, by dłużej patrzeć na pannę Marynię Zbyłtowską i dłużej się – jak sam to nazywał – narkotyzować. Jakoż rzeczywiście od pierwszej chwili, w której usłyszał ją grającą, zajęła ona tak jego myśli, jak dotychczas nie zajęła ich nigdy żadna inna kobieta. Naprzód, do gotowych formuł, którymi posługiwał się z dogmatyczną wiarą w sądzie o ludziach, należało przekonanie, że kobiety należące do tak zwanych klas sytych są to istoty bezmyślne. Tymczasem z formułą tą trzeba się było od razu rozstać, gdy przez skrzypce przemówiła do niego dusza. Następnie zdziwiło go to, że były w tej panience jakby dwie istoty, z których jedna przejawiała się w muzyce jako wysoka artystka, skupiona, pełna w sobie egzaltacji, roztopiona w fale dźwięków i grająca tak, jakby pociągała smyczkiem po własnych nerwach – druga występowała w życiu codziennym i w zwykłych z ludźmi stosunkach. Ta ostatnia wydawała się na pierwszy rzut oka, jeśli nie pospolitą, to zwyczajną, pełną prostoty, a nawet i wesołości dziewczyną, która prychała jak kot, gdy na przykład Dołhański mówił rzeczy dla niej niemiłe, przekomarzała się z Grońskim, opowiadała niedorzeczności o duchach lub uciekała do ogrodu, by ku wielkiemu strachowi Grońskiego i starszej siostry wozić się czółnem po stawie. Laskowicz nie znał zupełnie świata i nie był wcale człowiekiem subtelnym, jednakże spostrzegł i on, że nawet w tej zwyczajnej dziewczynie było coś takiego, co czyniło z niej jakby małe bóstewko, otoczone cichym uwielbieniem. Ona sama nie zdawała sobie widocznie z tego sprawy i patrząc na taki stan rzeczy jak na coś, co rozumiało się samo przez się, żyła życiem kwiatu albo ptaka. Ufna, że nie spotka ją od nikogo nic złego, pogodna, jasna, żyjąca poza nędzą i lichotą życia, poza jego troskami, poza jego zimnym wichrem, który załzawia oczy, i poza pyłem, który brudzi, podobna była do czystego źródła, na które ludzie patrzą jak na błogosławione i boją się, by nie zmącić jego przeźrocza. Zdawało się, że otoczenie nie wymaga od niej nic więcej, jak żeby istniała – tak jak nie wymaga się nic więcej od arcydzieła. Laskowiczowi, ilekroć na nią spojrzał, przychodziło na myśl wspomnienie z lat dziecinnych. On i jego starszy brat – który przed kilku laty, wpadłszy w suchoty, skończył samobójstwem na Riwierze – byli synami przekupki, posiadającej kram z poświęcanym towarem woskowym, z medalikami, różańcami i obrazkami przy jednym z kościołów warszawskich. Obaj bracia wychowali się wskutek tego poniekąd w kruchcie i byli w ciągłych stosunkach z księżmi. Owóż zdarzyło się, że stary kanonik, proboszcz tego kościoła, kupił na licytacji alabastrowy posążek jakiejś świętej i nie wiadomo dlaczego ułożył sobie, że to jest nie tylko dzieło, ale i arcydzieło Canowy. Posążek, który był istotnie ładny i bardzo misterny, został umieszczony po poświęceniu pod imieniem św. Apolonii w osobnej niszy w murze, w pobliżu jednego z ołtarzy – i od tej chwili staruszek proboszcz otoczył go wielką czcią jako świętość i szczególniejszym staraniem jako największą osobliwość kościelną. Przyprowadzał do niego swych gości i pobożniejszych parafian, każąc im podziwiać robotę i gniewając się, gdy kto pozwolił sobie na jaką uwagę krytyczną. Oczywiście, podziw kanonika podzielał organista, dzwonnik, cała służba kościelna i obaj chłopcy. Laskowiczowi mimo woli nasuwała się często teraz myśl, że panna Marynia jest taką św. Apolonią wśród swego otoczenia. Z tego powodu, zaraz pod pierwszym wrażeniem nazwał ją „świętą laleczką”. Ale przypomniał sobie również, że gdy w swoim czasie stracił wiarę – a stracił ją jeszcze w gimnazjum, które, mówiąc nawiasem, ukończył z pomocą starego kanonika – wówczas brała go nieraz ochota stłuc tamten alabastrowy posążek. Obecnie paliła go jeszcze większa, bo granicząca z namiętnością chęć stłuc ten żywy. I bynajmniej nie dlatego, by miał być mu nienawistny. Przeciwnie. Nie mógł i on oprzeć się urokowi tej kochanej przez wszystkich dziewczyny, tak jak nikt nie może się oprzeć urokowi jutrzenki albo wiosny. Stało się nawet tak, że to, co drażniło go w niej i oburzało – to jednocześnie parło go ku niej z niepohamowaną siłą. Więc pociągała go jej przynależność do tego świata, którego samo istnienie uważał za niesprawiedliwość społeczną, za zbrodnię i za krzywdę; nęciła go pomimo wewnętrznej zgryzoty i ta nawet myśl, że pod takie kwiaty proletariat jest tylko nawozem. Lepem była mu jej subtelna kultura i jej artyzm, choć takie rzeczy uważał za zbyteczny i niepotrzebny dla ludu okwiat życia; ponętą było jej zupełne niepodobieństwo do kobiet, z którymi się aż do przyjazdu na wieś stykał, upojeniem – jej cała postać. Nigdy poprzednio nie był pod jednym dachem z podobną istotą, więc zapamiętał się i stracił głowę na jej widok, a chociaż nie uświadomił jeszcze i nie ochrzcił imieniem miłości tych sił, które poczynały grać mu w piersiach – prawdą było, że w ciągu tych kilku dni rozgorzał jak wulkan – i rozkochał się na zabój. Przestawał zaś z nią obecnie często, gdyż Marynia poprzyjaźniwszy się wielce z małą Anusią i ze Stasiem spędzała z nimi całe dnie. Chodzili razem za staw, do tartaku i do owego starego młyna, o którym Krzycki wspomniał pannie Anney, i do lasu. Laskowicz, jako guwerner Stasia, musiał im towarzyszyć i mimo woli brać udział w ich zabawach i gonitwach. Kilkakrotnie próbował z nią rozmawiać o socjalizmie, ale te rozmowy nie szły, naprzód dlatego, że przeszkadzały im dzieci, a po wtóre i z tej przyczyny, że panna Marynia dawała odpowiedzi tak proste, tak wyjęte z dobrego serca i tak pełne litości dla wszelkiej biedy, że nie można im było przeciwstawiać żadnych doktryn. Istocie, której zdziwione oczy zachodzą mgłą na wspomnienie ludzkiej niedoli i która gotowa jest w każdej chwili oddać wszystko co posiada, nie potrzeba dowodzić, że musi i powinna to uczynić. Laskowicza zbijał z tropu nie jej opór, ale właśnie to, że ona najczęściej przyświadczała mu, dodając, że „przecie i religia tak nakazuje”. Wobec tego, cały jego aparat wojenny okazywał się zupełnie zbyteczny i przygotowane argumenty rozsypywały się jak piasek.

Musiał jednak podziwiać i prostotę jej serca, i taką czystość myśli, z jaką nigdy dotychczas się nie zetknął. Czasami brał jej jedno i drugie za złe, gdyż zdawało mu się, że nie wolno jest nikomu żyć życiem tak zabezpieczonym od wszystkiego co brudzi, plami i zapyla. Ale jednocześnie wielbił ją za to i zachwycał się nią jak poetycką wizją, że zaś ta wizja była zarazem młodą, uroczą jak wiosna dziewczyną, więc poddawał się jej urokowi i z każdym dniem zapadał głębiej w miłość. Czuł jednak głucho, że jest w tej namiętności coś z żądzy Murzyna do białej kobiety, a co więcej, że w tak zwróconej miłości tkwi jakby odstępstwo od zasad. Toteż w samym zarodzie zatruł ją jadem nienawiści i wilczym popędem zniszczenia.

I oto pewnej nocy, w wigilię właśnie dnia, w którym miał ostatecznie opuścić Jastrząb, począł wzywać „świętą laleczkę”, aby do niego przyszła. Przyjmując bezkrytycznie, a również i z całą przesadą właściwą fanatyzmowi i młodości wszystko, co książki podawały jako ostatnie wyniki badań lub zjawisk w dziedzinie naukowej, wierzył, że hipnotyzm jest to tajemnicza i olbrzymia siła, która gdy może być zastosowana, staje się wówczas nieprzepartą. Mając się na mocy prób czynionych między kolegami za hipnotyzera i poczytawszy delikatną i wrażliwą panienkę za doskonałe medium, był najgłębiej przekonany, że może ją uśpić i rozkazywać jej z odległości. Sumienie szeptało mu wprawdzie, że to, co ma zamiar uczynić, jest nadużyciem nauki, ale on głuszył ów głos wmawiając w siebie, że to będzie jednocześnie zwycięstwo proletariusza nad tym światem, nad którym nie wolno mieć litości – i że człowiek należący do obozu, który wypowiedział wojnę na śmierć i życie całej budowie społecznej i „przewartościował” wszelkie pojęcia będące dotychczas w obiegu, ma prawo i musi być bezwzględnym.

Przede wszystkim jednak pragnął zdobyć tę wykwintną i niepokalaną dziewczynę, opanować nie tylko jej ciało i duszę, ale i jej wolę, uczynić z niej coś swojego, ściągnąć ją ku sobie, rozbudzić w niej śpiące instynkty kobiece, otworzyć przed nią zamknięte drzwi namiętności, rozpłomienić ją, ogarnąć, zmiąć, a potem mieć blisko przy piersiach – na zawsze. I na myśl o tym ogarniała go jakaś dzika radość, podobna do takiej, jaką szaleńcom daje profanacja rzeczy otoczonych czcią i obawą, a zarazem wzrastała w nim żądza i miłość. Czuł, że po tym wszystkim i za to wszystko pokochałby ten swój łup, tę swoją ofiarę bez pamięci.

Lecz ponieważ był tylko szaleńcem o sercu raczej dziewiczym, nie zaś człowiekiem zepsutym, więc chwilami ogarniała go jednak tkliwość tak wielka, że gdyby wezwania jego odniosły jakiś skutek, byłby może nie posunął się aż do występku. Ale były to chwile przelotne, po których wytężając całą siłę woli i wzrok swych blisko osadzonych oczu w stronę sypialnego pokoju panny Maryni, mówił i rozkazywał jej: ,,Wstań! Nie zapalaj świecy! Nie budź siostry! Otwórz cicho drzwi i idź w ciemnościach po szlaku moich myśli, póki nie przyjdziesz tu do mnie, w moje ramiona, na moje piersi”. I wyobrażał sobie, że lada minuta zobaczy ją, podobną do tamtego alabastrowego posążka, wchodzącą w jednej koszuli mechanicznym krokiem lunatyczki, srebrną, uśpioną, z przechyloną w tył głową, z zamkniętymi oczyma, a otwartymi ustami, pijącą blask księżyca, który świecił w oknie. Potem nasłuchiwał w ciszy i skupiając jeszcze silniej wolę powtarzał znów z takim naciskiem, jakby wykuwał każde słowo z kamienia: „Wstań! Nie zapalaj świecy, nie budź siostry, otwórz drzwi! Idź po szlaku moich myśli – i przyjdź!”.

Byłoby to zaś istotnie bardzo straszne, gdyby nie jedna szczęśliwa okoliczność, a mianowicie, że jej się ani śniło wstawać, otwierać drzwi, iść po szlaku jego myśli – itd. Przeciwnie. Spała tak cicho, jakby jakiś pochylony nad nią anioł odpędzał od niej ruchem skrzydeł sny niespokojne i gorączkowe. Małe domowe duchy jastrzębskie, takie, o jakich opowiadała Grońskiemu, nie mąciły jej także wypoczynku. Może niektóre spędzały z okien ćmy, by nie czyniły hałasu bijąc głowami o szyby, może inne wdrapując się na firanki i ramy przypatrywały się jej z daleka bystrymi oczkami i szeptały sobie wzajem: „Śpi dziewczyna, która nam grywa na skrzypcach – śpi! – cyt! – nie budźmy jej!”. – I choć zapewne brała je ochota pokręcać kołeczki u skrzypców i trącać kosmatymi paluszkami w struny, nie czyniły tego jednak przez poczciwość i gościnność. – Otworami okiennic wdzierał się księżyc, czyniąc jasne, posuwające się z wolna plamy na przeciwległej ścianie i cisza była wielka, tylko gdzieś za domem pogwizdywali koło zabudowań stróże nocni, a w samym domu stary szafkowy zegar, który odmierzał życie kilku już pokoleniom, mówił i dalej z rezygnacją: „Tak! – tak! – tak!” zapadającym w przeszłość sekundom.

A Laskowicz wysyłał w dalszym ciągu ze swego pokoju rozkazy, które nie dochodziły do niczyjej świadomości. I dziwna rzecz! Wewnętrznie mówiło mu coś z trzeźwą, prawie zupełną pewnością, że dziewczyna nie przyjdzie, a jednak wierzył, że powinna była przyjść. Dopiero po długim czasie poczęło się w nim budzić poczucie, że jeśli nie przyjdzie, to on razem ze swym hipnotyzmem gra rolę durnia. Wreszcie ogarnęło go zmęczenie, zniechęcenie i gniew na samego siebie. Sen odbieżał go bezpowrotnie. Godzina płynęła za godziną. Za oknem niebo wgłębiło się i pozieleniało na wschodzie, a wkrótce obramowało się na dolnym krańcu różową przeźroczą wstążką jutrzenki. Młody student, nie rozbierając się wcale, otworzył okno, by odetchnąć rzeźwym (2) porannym powietrzem. W ogrodzie rozpoczął się już pierwszy świegot ptactwa, a od strony niezbyt odległego stawu dochodziły, wraz z zapachem akacji, głosy czapli i przytłumione jakby jeszcze senne kwakanie dzikich kaczek. Po niejakim czasie we wsi zaskrzypiał żuraw studzienny.

Laskowiczowi przyszło wówczas do głowy, że jest to ostatni świt widziany przez niego w Jastrzębiu, że jutro obudzi się w mieście i nie zobaczy ani panny Maryni, ani małej Anusi Krzyckiej, którą jedną polubił wśród mieszkańców jastrzębskiego dworu. I uczyniło mu się trochę żal. Ale ponieważ rozumiał, że po przybyciu jego kolegów partyjnych do Rzęślewa i po wizycie ekonoma Kapuścińskiego u Krzyckiego jest to rzecz nieunikniona, wolał przeto sam pierwej zażądać dymisji, niż ją otrzymać. W tym celu postanowił napisać list do Władysława i oświadczyć, że ma już dość pedagogicznych obowiązków; przewidywał zresztą, że i tak muszą się zobaczyć, choćby przy wypłacie pensji, i że przyjdzie zapewne między nimi do zasadniczej rozprawy, która może zajść daleko – miał nawet na wszelki wypadek przygotowany rewolwer. Uznał jednak, że nim to nastąpi, suchy i stanowczy list będzie krokiem najbardziej zgodnym z jego ambicją – więc gdy rozwidniło się zupełnie, zasiadł zaraz do pisania.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Ang.) panna.

(2) Dawniej: orzeźwiającym; świeżym; rześkim.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Wiry.