Wiry. Rozdział dziewiąty

Tak rozmawiając skręcili z bocznej drogi na aleję prowadzącą do dworu, którego niskie światła w odległości mniej więcej wiorsty to błyskały poprzez gałęzie lip, to chowały się, przesłonięte gęstwiną liści. Noc już zrobiła się zupełna, gwiaździsta i pogodna. Było jednak dość ciemno, bo księżyc jeszcze nie zeszedł i tylko miedziana poświata na wschodniej stronie nieba zwiastowała, że zejdzie lada chwila. Nie było żadnego wiatru. Wielkie nocne milczenie przerywały tylko ledwie dosłyszalne poszczekiwania psów w dalekiej, uśpionej wsi. Groński i Krzycki poczęli mimo woli mówić ciszej. Jednakże nie wszystko spało, bo o kilkaset kroków od alei migotało na łące nad rzeką ognisko.

– To chłopi konie pasą i łapią przy świetle łuczywa raki – rzekł Krzycki. – Słyszę nawet, że jeden odjeżdża.

Jakoż w tej samej chwili dał się słyszeć na łące zgłuszony przez trawę tętent kopyt końskich, a prawie zaraz potem rozległ się donośny głos drugiego pastucha, który wśród ciszy nocnej wołał przeciągle za odjeżdżającym:

– Wojtek!… A przywieź ta i więcej szczypek, bo mi nie starczy!

Nocny jeździec, wyjechawszy na drogę, przesunął się niebawem jak cień koło rozmawiających, jednakże poznał widocznie młodego dziedzica, gdyż mijając zdjął czapkę i ozwał się:

– Niech będzie pochwalony!

– Na wieki wieków!

I czas jakiś szli w milczeniu.

Krzycki począł pogwizdywać z cicha, to wołać na psa, lecz Groński, który rozmyślał ciągle nad tym, co się stało we młynie, rzekł:

– Czy wiesz, że gdybyś ty był na przykład Anglikiem, to wasza sielanka skończyłaby się prawdopodobnie inaczej – i miałbyś czyste wspomnienie na całe życie, w którym byłaby ogromna poezja…

– My mniej jadamy ryb, więc mamy inny temperament niż Anglicy, a co do poezji, może jej trochę i tak było…

– Nie tyle inny temperament, ile inny obyczaj, a w nim więcej folgi… Oni mają dusze zdrowsze, a zarazem samodzielniejsze i nie zapożyczają moralności z francuskich książek…

Po czym zamyślił się przez chwilę i następnie mówił dalej:

– Ty powiadasz, że w waszym stosunku było i tak trochę poezji. Zapewne! Ale patrząc tylko od strony Hanki, nie od twojej. W niej istotnie jest coś poetycznego, albowiem wnosząc z twoich własnych słów, to ona kochała cię prawdziwie.

– To z pewnością – przerwał Krzycki. – Kto wie, czy kiedykolwiek w życiu będę tak kochany.

– Ja też myślę, że nie. I dlatego dziwię się, że ten kamień tak wpadł w toń twojej niepamięci i że się po nim tak wszystko w tobie wygładziło.

Krzyckiego dotknęły nieco te słowa, więc odrzekł:

– Otwarcie mówiąc, to ja panu opowiedziałem to wszystko tylko w tym celu, by wytłumaczyć, dlaczego nie przyjmuję zapisu – i w naiwności duszy myślałem, że mnie pan pochwali. A pan wyszukuje tylko na mnie miejsc bolących. Jużci wolałbym ostatecznie, żeby się to nie było stało – ale skoro się stało, to lepiej mi o tym nie myśleć. Bo gdybym ja miał tyle milionów, ile po wsiach znajdzie się co rok zbałamuconych dziewczyn, to bym nie tylko Rzęślewo, ale pół powiatu zakupił. Mogę jednak pana zapewnić, że ani one same nie patrzą na to, jak na tragedię, ani też rzecz nie kończy się nieszczęściem. Byłoby też po prostu śmieszne, gdybym to brał więcej do serca niż Hanka, która prawdopodobnie wcale tego do serca nie brała i… nie bierze.

– Skąd to wiesz?

– Bo tak zwykle bywa. A gdyby zresztą było przeciwnie, to cóż zrobię? Przecie nie pojadę szukać jej za oceanem. W książce wyglądałoby to może bardzo romantycznie, ale w rzeczywistości – mam gospodarstwo, którego nie porzucę, i rodzinę, której mi nie wolno poświęcić. Taka Hanka, której, mówiąc nawiasem, trochę mi pan zakwasił wspomnienie, może być najpoczciwsza dziewczyna, ale ożenić się – przecie z nią nie ożenię, więc koniec końców, co mogę zrobić?

– Nie wiem. Ale musisz się chyba zgodzić, że jest pewien moralny niesmak w takim położeniu, w którym człowiek po spełnionej winie pyta następnie siebie lub drugich: co mogę zrobić?

– O, to tylko façon de parler (1) – odpowiedział Krzycki – albowiem w gruncie rzeczy wiem doskonale. Porobię ogłoszenia i na tym się wszystko skończy. Pokutę, którą mi ksiądz w swoim czasie zadał, odprawiłem i więcej pokutować nie myślę i nie będę.

A na to Groński:

– Sero molunt deorum molae. Rozumiesz, co to po polsku znaczy?

– Objąwszy gospodarstwo w Jastrzębiu, posiałem moją łacinę na jego polach – ale nie wzeszła!

– To znaczy: późno mielą młyny bogów.

Krzycki zaś począł się śmiać i ukazując ręką w kierunku starego młyna, rzekł:

– Ten już nic nie zmiele. Za to zaręczam.

Dalszą rozmowę przerwało im spotkanie blisko już bramy dwóch niewyraźnych postaci, z którymi się niemal potrącili, albowiem chociaż księżyc już zeszedł, w starej alei lipowej było prawie zupełnie ciemno.

Krzycki był przekonany, że to przyjezdne panie używają wieczornej przechadzki, ale dla pewności zapytał:

– A kto tam?

– To my – odpowiedział nieznany niewieści głos.

– Mianowicie, kto?

– Służąca pani Otockiej i panny Anney.

Młody człowiek przypomniał sobie dziewczynę, której czarna główka zasłaniała mu w czasie majowego nabożeństwa rozświetlone włosy Angielki.

– Aha! – rzekł. – Nie boją się to panienki chodzić w takich ciemnościach? Jeszcze którą wilkołak porwie.

– Nie bojemy się – odpowiedział ten sam głos.

– A może ja jestem wilkołak!

– Wilkołak tak nie wygląda.

Rozpoczęły się śmiechy dwóch dziewczyn, ale obie cofnęły się nieco i w tej samej chwili jasny promień księżyca, który przedarł się przez liście, oświecił białe czoło, czarne brwi i połyskujące zielonawo białka oczu jednej z nich.

Krzycki, któremu pochlebiły słowa, że wilkołak tak nie wygląda, popatrzył w te oczy i rzekł:

– Dobranoc!

– Dobranoc!

Panie z Dołhańskim były już w jadalnym pokoju, gdyż z podaniem wieczerzy czekano tylko na myśliwych, którzy po powrocie poszli się przebrać. Panna Marynia przysiadła się do dzieci na końcu stołu i rozmawiała po trochu z nimi, po trochu z Laskowiczem; ten zaś opowiadał jej coś z wielkim ożywieniem przypatrując się jej uporczywie, ale i z czujnością, by nie zwrócić na to niczyjej uwagi. Groński zauważył to jednak od pierwszej chwili wejścia, a ponieważ młody student zaciekawiał go i niepokoił od czasu, jak się dowiedział o jego agitacji wśród rzęślewskich chłopów – pragnął wmieszać się do rozmowy. Ale panna Marynia przerwała ją prawie w tej samej chwili i wysłuchawszy ostatniego zdania przyłączyła się do innych pań, które słysząc poprzednio z ganku strzały w stronie starego młyna, poczęły dowiadywać się o rezultat polowania. Pokazało się przy tym, że ani panna Anney, ani obie siostry nie widziały inaczej słonek jak na półmisku, więc gdy stary służący przyniósł na rozkaz Krzyckiego cztery martwe ofiary, oglądały je z ciekawością, wypowiadając przy tej sposobności słowa spóźnionego współczucia dla ich tragicznego losu i wypytując o ich sposób życia. Władysław Krzycki, którego świat zwierzęcy zaciekawiał i zajmował od wczesnych lat, jął rozpowiadać przy kolacji o dziwnych obyczajach tych ptaków i ich tajemniczych ciągach – przy czym zwracał się szczególnie do pani Otockiej, albowiem uderzyła go po raz pierwszy jej niezwykła uroda. W ogóle wolał on inny, mniej subtelny rodzaj piękności i cenił przede wszystkim kobiety hoże, zauważył jednak, że tego wieczoru pani Otocka wyglądała wprost nadzwyczajnie. Jej niezmiernie delikatna cera wydawała się jeszcze delikatniejszą przy czarnej i naszytej koronkami sukni, a w oczach jej, w rysunku ust, w wyrazie twarzy i w całej postawie było coś tak dziewiczego, że kto by nie wiedział o jej wdowieństwie, wziąłby ją za pannę, a nawet za panienkę z dobrego wiejskiego domu. Władysław od pierwszej chwili przyjazdu tych pań zapisał się wprawdzie do stronnictwa panny Anney, obecnie musiał wszelako przyznać w duchu, że młoda Angielka nie jest okazem rasy tak wyrafinowanej – i co gorzej – że wydaje mu się dziś znacznie mniej ładna od tej „subtelnej kuzynki”.

Ale zrobił zarazem jedno dziwne odkrycie, a mianowicie, że to spostrzeżenie nie tylko nie zmniejsza jego sympatii dla jasnowłosej panny, ale poniekąd go rozczula i usposabia jeszcze przyjaźniej. Miał takie przeczucie, jakby tym porównaniem do pani Otockiej wyrządził jakąś niezasłużoną krzywdę Angielce, za którą powinien ją przeprosić. „Trzeba się będzie trzymać – pomyślał – bo inaczej wpadnę”. Począł jednak szukać niebieskiej smugi tych dziwnych oczu i znalazłszy ją – pić kropla po kropli jej zamglony lazur.

Tymczasem pani Krzycka chcąc dowiedzieć się, jakie są najbliższe zamiary sióstr, jęła wypytywać panią Otocką, czy wyjadą tego lata za granicę i dokąd.

– Mnie – mówiła – doktor wysyła z powodu moich reumatyzmów na kąpiele borowinowe, ale bardzo bym była rada spędzić gdzieś z wami jeszcze jedno lato.

– I nam wspólny pobyt w Krynicy zostawił jak najmilsze wspomnienie – odpowiedziała pani Otocka. – Właściwie, to my jesteśmy zupełnie zdrowe i chętnie siedziałybyśmy na wsi, a jeszcze chętniej zaprosiły do nas ciocię z całym domem, gdyby nie to, że czasy takie niespokojne i nie wiadomo, co jutro będzie. Ale jeśli się uspokoi, to ciocia po kuracji koniecznie musi do nas zajechać.

To powiedziawszy ucałowała bardzo serdecznie rękę pani Krzyckiej, która odrzekła:

– Jakaś ty dobra i kochana. Ja z całego serca pojechałabym do was, tylko że przy moim zdrowiu człowiek musi słuchać nie serca, ale różnych ukrytych dolegliwości. Przy tym czasy są rzeczywiście niespokojne i rozumiem, że samym kobietom trochę straszno siedzieć teraz na wsi. Czy masz jakich pewnych ludzi w Zalesinie?

– Ja naszych ludzi się nie obawiam, gdyż oni bardzo byli przywiązani do mego męża, a teraz to przeszło na mnie. Mój mąż dużo im świadczył dobrego. Nauczył ich przede wszystkim patriotyzmu, a jednocześnie zaprowadzał rozmaite urządzenia, których gdzie indziej nie było. Mamy ochronę, szpital, kąpiele, sklepy, szkółki owocowe dla rozdawania drzewek. Nawet studnie artezyjskie pozakładał mąż, żeby we wsi było dość zdrowej wody.

Dołhański usłyszawszy to przychylił się ku Krzyckiemu i szepnął:

– Fantazje kapitalisty. Uważał żonę i Zalesin za dwa cacka, z którymi się pieścił, a bawił się w filantropa, bo miał za co.

Lecz pani Krzycka spytała znowu:

– Kto rządzi teraz Zalesinem?

A młoda wdowa, otrząsnąwszy się z chwilowych smutnych wspomnień, odpowiedziała z uśmiechem:

– W okolicy mówią tak: że Zalesinem rządzi Dworski (jest to dawny rachmistrz mojego męża, bardzo do nas przywiązany), Dworskim rządzę ja, a mną Marynia.

– I to prawda – wtrąciła panna Anney – z tym dodatkiem, że i mną.

Na to panna Marynia poczęła kiwać głową i rzekła:

– Żeby ciocia wiedziała, jak one czasem na mnie zrzędzą! Jakoś tego nie widzę, ale myślę, że przyjdzie czas, że i tobą będzie ktoś rządził.

– Już przyszedł! – wyrwało się pannie Maryni.

– No? A to ciekawam! Któż to jest ten despota?

A mała skrzypaczka, wskazując prędkim ruchem paluszka na Grońskiego, rzekła:

– Ten pan.

– To teraz rozumiem – rzekł Dołhański – dlaczego wówczas, gdy wróciliśmy od rejenta, miałem nad głową imbryczek pełen ukropu.

Groński zaś ruszył ramionami jak człowiek, w którego wmawiają rzeczy wprost niesłychane, i zawołał:

– Ja?… Despota? Ależ ja jestem ofiara najbardziej zahipnotyzowana ze wszystkich.

– To pan Laskowicz jest hipnotyzerem, nie ja – odrzekła panienka. – Sam mi to przed kolacją powiedział i tłumaczył mi, co to jest hipnotyzm.

Groński zwrócił wzrok na drugi koniec stołu, w stronę studenta, i ujrzał jego oczy wytężone, uporne i błyszczące, utkwione w pannę Marynię.

„Ależ – pomyślał – on istotnie próbuje na niej swojej siły”.

Więc zmarszczył brwi, a zwróciwszy się ku niej, rzekł:

– Tego, co jest hipnotyzm, naprawdę nikt dobrze nie wie. Widzi się objawy i nic więcej. Ale jak też tłumaczył go pan Laskowicz?

– Mówił to, co już dawniej słyszałam, że osoba uśpiona musi wykonać wszystko, co każe ten, który ją uśpił – i że nawet rozbudzona, zawsze mu podlega.

– To nieprawda! – odpowiedział Groński.

– I ja tak myślę. Utrzymywał przy tym, że i mnie potrafiłby bardzo łatwo uśpić, ja zaś czułam, że wcale nie.

– Doskonale! A czy takie rzeczy panią zajmują?

– Hipnotyzm mniej. Jak ma być coś tajemniczego, to wolę słuchać o duchach, a zwłaszcza podobają mi się historie, które opowiada jeden nasz sąsiad w Zalesinie, o małych duszkach. Mówi, że się nazywają skrzaty, że broją w starych domach i że można je widzieć, gdy się w nocy patrzy przez okno do pokoju, w którym się pali na kominie. Biorą się wtedy za łapki i tańcują przed ogniem.

– To jakieś wesołe duszki.

– I nie złośliwe, choć psotne. Sąsiad nasz, staruszek, wierzy w nie święcie i kłóci się o nie z proboszczem. Powiada, że u niego ich pełno i że mu płatają ciągle figle: czasem pociągają za sznurek od zegara, żeby dzwonił, czasem chowają pantofle lub inne rzeczy, hałasują w nocy, zaprzęgają świerszcze do łupin od orzechów i jeżdżą nimi po pokojach; w kuchni zjadają kożuszki z mleka i rzucają groch do ognia, który strzela. Ale gdy im się nie dokucza, to bywają nawet życzliwe, wypędzają pająki, myszy i pilnują, żeby grzyb nie stoczył podłóg. Ten nasz sąsiad był to niegdyś człowiek bardzo wykształcony, ale na starość zdziwaczał i opowiada to wszystko zupełnie serio. My, naturalnie, śmiejemy się z tego, przyznam się jednak, że chciałabym bardzo, żeby istniał taki jakiś inny świat dziwny i tajemniczy. Byłoby z tym tak dobrze i ładnie, i mniej smutno…

Tu poczęła spoglądać przed siebie nieco rozmarzonymi oczyma, po czym tak mówiła dalej:

– Pamiętam też, że gdy rozmawialiśmy nieraz z panem o obrazach Boecklina, o tych faunach, nimfach i driadach, które on malował, to żałowałam zawsze, że tego wszystkiego nie ma w rzeczywistości. A czasem tak jakoś mi się zdawało, że to może jest, tylko my tego nie widzimy. Bo prawda, panie, że któż wie, co się dzieje w lesie w południe albo w nocy, kiedy tam nikogo nie ma, albo przy księżycu we mgle, albo na stawach? Wiara w taki świat nie jest przecie całkiem dzieciństwem, skoro wierzymy w aniołów.

– Toteż ja wierzę w duszki, w nimfy, w driady i w aniołów – odrzekł Groński.

– Naprawdę? – spytała. – Bo pan mówi zawsze ze mną jak z dzieckiem.

A on odpowiedział jej tylko w myśli: „Mówię jak z dzieckiem, ale uwielbionym”.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Fr.) sposób mówienia.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Wiry.