Wiry. Rozdział dziesiąty

Lecz dalszą rozmowę przerwał służący, który oznajmił Krzyckiemu, że przyjechał ekonom z Rzęślewa i że w pilnej sprawie chce się widzieć z „jaśnie paniczem”. Krzycki przeprosił towarzystwo i ze zwykłymi u wiejskich gospodarzy słowami: „Cóż tam znowu?” wyszedł z pokoju. Ale ponieważ wieczerza była prawie skończona, więc niebawem ruszyli się wszyscy za przykładem pani domu, która jednak przez chwilę na próżno usiłowała się podnieść, albowiem od dwóch dni reumatyzm dokuczał jej coraz mocniej. Podobne ataki zdarzały się często i w takich razach syn przeprowadzał ją zwykle z pokoju do pokoju. Tym razem przyszła jej w pomoc siedząca najbliżej panna Anney – i otoczywszy ją ramieniem, podniosła ją lekko, zręcznie i bez żadnego wysilenia.

– Dziękuję pani, dziękuję – odrzekła pani Krzycka – bo inaczej musiałabym chyba czekać na Władzia. A, mój Boże, jak to dobrze być taką mocną.

– O, ze mnie prawdziwy Samson – odpowiedziała swym miłym, przyciszonym głosem panna Anney.

Lecz w tej chwili Władysław, który widocznie przypomniał sobie, że trzeba odprowadzić matkę, wpadł do pokoju, i ujrzawszy co się dzieje, zawołał:

– Niech pani pozwoli. To mój obowiązek. Pani się zmęczy.

– Ani trochę.

– Ach, Władku – odrzekła pani Krzycka – doprawdy nie wiem, które z was silniejsze.

– Czy naprawdę tak? – zapytał patrząc zachwyconymi oczyma na wysmukłą postać dziewczyny.

A ona poczęła mrugać oczyma na znak, że tak naprawdę, przy czym jednak zaczerwieniła się, jakby wstydząc się swej niekobiecej siły.

Krzycki jednak pomógł jej usadzać matkę przed stołem, na którym zwykła była kłaść wieczorami w saloniku pasjanse. Przy tej sposobności przycisnął mimo woli ramieniem ramię panny Anney – i gdy poczuł to młode, jakby stalowe ciało, oblał go nagle war żądzy, a zarazem ogarnęło go poczucie jakiejś elementarnej, niesłychanie błogiej siły. Gdyby był Grońskim i czytał kiedy w życiu Lukrecjusza hymn do Wenus, byłby umiał siłę tę uświadomić i nazwać. Ale ponieważ był jeno dwudziestosiedmioletnim zdrowym szlachcicem, więc tylko pomyślał, że za taką chwilę, w której wolno by mu było przycisnąć do piersi całą podobną dziewczynę, warto by oddać Jastrząb, Rzęślewo – a nawet i życie.

Ale tymczasem musiał wracać do rzęślewskiego ekonoma, który czekał w kancelarii z pilną sprawą. Rozmowa z nim trwała tak długo, że gdy Krzycki pojawił się znowu w salonie, młode panie odeszły już były do siebie, tak że zastał tylko matkę, która czekała go umyślnie, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi, a z nią Grońskiego i Dołhańskiego, który grał sam ze sobą w bakarata.

– Jakie nowiny? – zapytała pani Krzycka.

– Zupełnie niedobre. Tylko niech się mama nie niepokoi, bo tu przecie Jastrząb, nie Rzęślewo – i ostatecznie możemy na to wszystko machnąć ręką. Ale swoją drogą tam się dzieją dziwne rzeczy i Kapuściński w każdym razie dobrze zrobił, że tu przyjechał…

– Na Boga, któż to jest Kapuściński? – zawołał Dołhański wypuszczając monokl z oka.

– Ekonom z Rzęślewa. Otóż powiada, że tam pojawiły się jakieś nieznane figury, podobno z Warszawy, i rządzą się jak szare gęsi po niebie. Wydają rozkazy, zwołują chłopów, burzą ich, przyrzekają im grunta, każą nawet zajmować inwentarze i obiecują, że w całej Polsce wkrótce tak będzie, jak w Rzęślewie…

– A cóż chłopi? Cóż chłopi? – przerwała pani Krzycka.

– Jedni wierzą, drudzy nie wierzą. Niektórzy rozumniejsi próbowali się opierać, ale tym grożą po prostu śmiercią. Parobcy dworscy nie chcą już jednak słuchać Kapuścińskiego i powiadają, że tylko bydło będą paśli i karmili, ale żadnej innej roboty nie tkną. Kilkunastu komorników wybiera się już do lasu z siekierami i zapowiadają, że gajowych, jeśli będą bronili wrębu – pobiją. Kapuściński stracił zupełnie głowę i przyjechał do mnie, jako do jednego z egzekutorów testamentu, pytać o radę.

– A tyś mu co poradził?

– Ja, ponieważ mi oświadczył, że w Rzęślewie nie jest pewny życia, poradziłem mu przede wszystkim, by został na noc u nas w Jastrzębiu. Chciałem pierwej pogadać z matką i z wami, bo istotnie rada jest trudna i położenie ciężkie. Przecie taki stan rzeczy nie może się ostać i prędzej, później skrupi się wszystko na samych chłopach. Temu trzeba koniecznie zapobiec. Ja powiem otwarcie, że od dwóch dni myślałem o tym, czyby się kuratorstwa tej przyszłej szkoły i w ogóle praw rzęślewskich nie zrzec. Wahałem się tylko dlatego, że to służba publiczna, naprawdę jednak, to ja mam tyle do roboty w Jastrzębiu, że nie wiem, do czego pierwej ręki przyłożyć. Ale teraz skoro chodzi o to, by ratować chłopów, i skoro łączy się to z pewnym niebezpieczeństwem, to już się nie mogę cofnąć.

– Ja będę się o ciebie bała, ale cię rozumiem – rzekła pani Krzycka.

– Myślę więc, że przede wszystkim trzeba będzie zaraz jutro pojechać do Rzęślewa, ale jeśli tam nie znajdę żadnego posłuchu, to wówczas co?

– Nie znajdziesz – rzekł Dołhański nie przestając rozdawać kart.

– Jeśli pojedziesz, to ja pojadę z tobą – oświadczyła pani Krzycka.

– Tego by tylko brakowało! Niechże mama pomyśli, że w takim razie byłbym okropnie skrępowany i na pewno nic bym nie wskórał.

Po czym ucałował jej ręce i począł powtarzać:

– Nie, nie! Mama rozumie, że to byłoby jeszcze gorzej, i gdyby się mama uparła, to wolałbym wcale nie jechać.

Groński wsparł głowę na ręku i myślał, że łatwiej jednak jest analizować siedząc przy biurku rozmaite objawy życiowe, niż zdobyć się na radę wobec zdarzeń doraźnych. Dołhański zaś przestał wreszcie grać z sobą w bakarata i rzekł:

– W jakim my jednak jesteśmy położeniu, to przechodzi wszelkie pojęcie. Bo przecie w każdym innym kraju wezwałoby się policję i rzecz skończyłaby się tego samego dnia.

Na to Krzycki zawołał prawie z gniewem:

– Co do tego, to pozwól! Już ja tam nie będę wzywał policji, nie tylko przeciw naszym chłopom, ale nawet i przeciw takim zakazanym figurom, jakie w tej chwili siedzą w Rzęślewie. Co to, to nie!

– A więc, niech żyje okres prawdziwie wolnościowy!

Lecz Groński podniósł głowę i ozwał się:

– Kto wie, czy wezwanie policji nie byłoby na rękę tym jegomościom.

– A to jakim sposobem?

– Bo sami mogą w porę dać nurka, a później burzyć lud i wołać na całą Polskę: „Patrzcie, kto wzywa na chłopów policję”.

– To jest trafna uwaga – rzekł Krzycki. – Teraz zaczynam rozumieć rozmaite rzeczy, których przedtem nie rozumiałem.

– Mnie – począł mówić z wolna Dołhański – od chwili otwarcia testamentu nic a nic nie obchodzi ani Rzęślewo, ani jego mieszkańcy. Jednakże podczas rozdawania kart przyszła mi jedna myśl. Władek pojedzie tam jutro zupełnie niepotrzebnie. Może tylko oberwać guza bez żadnego dla nikogo pożytku…

– Do tego jeszcze nie doszło i tego się wcale nie obawiam. Nasza rodzina siedzi w Jastrzębiu od niepamiętnych czasów i chłopi okoliczni na żadnego Krzyckiego ręki nie podniosą…

– Przede wszystkim nie przerywaj mi – odrzekł Dołhański. – Jeśli nie oberwiesz guza, a i ja przypuszczam, że może nie, to nie znajdziesz, jak sam przed chwilą przewidywałeś, posłuchu. Gdybyśmy pojechali my dwaj – to jest ja i Groński – to także nic nie wskóramy, albowiem widziano nas na pogrzebie i czcigodni Słowianie rzęślewscy patrzą na nas jak na ludzi, którzy mają w tej sprawie swój własny interes. Tam trzeba, żeby przyjechał ktoś nieznany i nie namawiał, ale jak człowiek, który ma prawo i siłę – rozkazał chłopom, by zachowali się spokojnie. Skoro wam tak o nich chodzi, to jest jedyna droga. Otóż z mocy niezbadanych wyroków Opatrzności istnieją przecie w tym miłym kraju i demokraci narodowi, których, mówiąc nawiasem, nie znoszę jak siódemki treflowej w kartach, ale którzy mają podobno, jeśli nie mniej spocone, to i nie mniej ciężkie pięści od socjalistów. Czy z tymi nie załatwić się za pomocą tamtych?

– Ależ naturalnie! Naturalnie! – zawołał Groński. – Chłopi mają ostatecznie i więcej ufności do partii narodowej.

– Ja też do niej całym sercem należę – rzekł Krzycki – ale siedząc kamieniem w Jastrzębiu nie wiem, do kogo się udać.

– W każdym razie nie do mnie – odpowiedział Dołhański.

Lecz Groński, który jakkolwiek nie należał do żadnych stronnictw, znał jednakże całe miasto, z łatwością wskazał adresy i sposób, w jaki można partię zawiadomić, po czym rzekł:

– A teraz dam jedną radę, taką samą, jaką ty, Władku, dałeś Kapuścińskiemu, a mianowicie, żebyśmy poszli spać, albowiem zwłaszcza pani – i tu zwrócił się do gospodyni domu – od dawna się to należy. Czy zgoda?

– Zgoda – odpowiedział Władysław – ale zaczekajcie jeszcze parę minut. Po odprowadzeniu matki odprowadzę i was na górę.

Jakoż w kilkanaście minut powrócił, lecz zamiast obiecanego gościom „Dobranoc!” przysunął się do nich i rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę.

– Nie chciałem przy matce mówić wszystkiego – rzekł – żeby jej nie niepokoić. W gruncie rzeczy sprawa przedstawia się daleko gorzej. Oto, mówiąc naprzód o tym, co nas dotyczy, wyobraźcie sobie, że ci przybysze zaraz po przyjeździe pytali przede wszystkim o Laskowicza i że Laskowicz był dziś po południu w Rzęślewie, a wrócił na godzinę przed naszym powrotem z polowania. Teraz jest już zupełnie pewne, że mamy agitatora tu, między nami…

– To go wyrzuć – przerwał Dołhański. – Ja na twoim miejscu byłbym to dawno zrobił, choćby dlatego, że on ma oczy osadzone tak blisko jedno od drugiego jak pawian. U człowieka oznacza to fanatyzm i głupotę.

– Niezawodnie, że skończę z nim wkrótce, a skończyłbym pomimo późnej godziny natychmiast, gdyby nie to, że chcę się wpierw uspokoić, żeby nie zrobić jakiejś głupiej awantury. Ja tego nie lubię; ale swoją drogą, tym apostołom z Rzęślewa nie radzę zaglądać mi tu do Jastrzębia. Dalibóg nie radzę!

– Czy mają zamiar złożyć ci wizytę?

– Prawie. A jeśli nie mnie osobiście, to moim parobkom. Zapowiedzieli w Rzęślewie, że w całej okolicy będą urządzali strajki rolne.

– Tym bardziej przyda się moja rada, by ten klin wybić drugim.

– Niezawodnie. Zabiorę się też do tego niezwłocznie.

– Wiem – rzekł Groński – że oni chcą przeprowadzić strajki rolne w całym kraju. To się nie uda, gdyż żywioł chłopski tę robotę odeprze. Oni, jako ludzie przeważnie z miast, nie zdają sobie sprawy ze stosunku człowieka do ziemi. Będą wszelako częściowe szkody i zamęt się powiększy, a o to im tylko chodzi. Ach! – szekspirowskie „słońce głupoty” nie tylko świeci nad naszym krajem, ale jest w zenicie.

– Jeśli o takim słońcu mowa – odpowiedział Dołhański – to możemy powiedzieć jak ongi królowie hiszpańscy: że w naszych posiadłościach nie zachodzi ono nigdy.

A Groński mówił dalej, podnosząc brwi i przymrużając w zamyśleniu oczy:

– Socjalizm… dobrze! To przecie rzecz starsza od Meneniusza Agryppy. Płynie ta rzeka przez całe wieki. Czasem, gdy przykryją ją inne idee, nurtuje pod ziemią, potem zaś znów wydostaje się na światło dzienne. Czasem opada, czasem wzbiera i rozlewa… Obecnie mamy powódź i to bardzo groźną, która może zatopić nie tylko fabryki, miasta i kraje, lecz nawet cywilizację… Grozi to przede wszystkim Francji, gdzie dobrobyt i pieniądz wyrugowały wszelkie inne idee. Socjalizm jest tego następstwem koniecznym. Kapitał ożeniony z demagogią nie mógł spłodzić innego dziecka, że zaś to dziecko ma głowę potwora i kretyna, to tym gorzej dla jego ojca. Pokazuje się, że zbytnie bogactwo może być narodowym niebezpieczeństwem. Ale to nic dziwnego. Przywilej jest niesprawiedliwością, z którą ludzie walczyli od wieków. Otóż dawniej mieli przywileje książęta, duchowieństwo i szlachta. Dziś nikt nie ma żadnych – pieniądz ma wszystkie. Oczywiście, że występuje do walki przeciw niemu praca.

– To mi zaczyna trącić apologią socjalizmu – zauważył Dołhański.

– Nie. To nie jest apologia. Bo przede wszystkim, patrząc na rzecz z góry, czymże jest ten nowy prąd, jeśli nie jednym więcej złudzeniem w gonitwie ludzkości za szczęściem. Co do mnie, to twierdzę tylko, że socjalizm przyszedł, a raczej, że w naszych czasach ogromnie wezbrał, ponieważ musiał wezbrać. Chodzi tylko o to, jak się przedstawia i czy nie mógłby mieć innej twarzy. I tu się zaczyna moja krytyka. Ja socjalistom nie uważam za grzech socjalizmu, tylko właśnie to, że idea zaczyna w ich szkole nabierać coraz bardziej rysów złośliwego idioty. Naszym – zarzucam głupotę wprost bajeczną, co bowiem mógłby ktoś powiedzieć na przykład o mrówkach, które by wytoczyły sprawę robotnic i gryzły się o nią w chwili, gdy na mrowisku leży mrówkojad i połyka je tysiącami?

– Prawda! – zawołał Krzycki.

– A przecie – zakończył Groński – na naszym mrowisku leży całe stado mrówkojadów.

Tu Dołhański wypuścił znów monokl z oka:

– Żebyśmy nie poszli spać pod nieprzyjemnym wrażeniem – rzekł – opowiem wam anegdotę, która ma pewien związek z tym, co mówi Groński. W czasie ostatniej wystawy w Paryżu jeden czarny król we francuskim Kongo, zasłyszawszy o niej, oświadczył, że chce na nią jechać. Zarząd kolonii, któremu zależało na tym, by wysłać do Paryża jak najwięcej egzotycznych figur, nie tylko się na to zgodził, ale przesłał rzeczonemu monarsze kilka koszul, z oświadczeniem, że we Francji jest to ubranie konieczne. Naturalnie, że koszule wywołały podziw i zdumienie powszechne. Król zwołał ministrów, kapłanów i naczelników stronnictw chcąc się z nimi naradzić, jak się tego rodzaju ubranie wkłada. Po długich debatach, przy których nie obyło się zapewne bez starcia miejscowych realistów z miejscowymi narodowcami i postępowcami, wątpliwości zostały wreszcie usunięte. Król włożył rękawy koszuli na nogi, tak że mankiety miał na kostkach. Dolny brzeg koszuli, który w tym wypadku stał się górnym, ściągnięto mu sznurkiem pod pachami w ten sposób, że gors wypadł mu na plecach, a otwór na szyję… nieco niżej. Uradowany z rozwiązania trudności władca uznał nawet, że to jest ubranie, jeśli nie całkowicie, to przynajmniej pod pewnym względem bardzo praktyczne, a przede wszystkim nadzwyczaj efektowne.

– Dobrze – rzekł śmiejąc się Groński – ale co to ma za związek z tym, o czym mówiłem poprzednio?

– Większy, niż ci się zdaje – odpowiedział Dołhański – albowiem faktem jest, że rozmaici Słowianie gotowi są tak nosić wolność, a nasi socjaliści tak socjalizm, jak ten murzyński król tę europejską koszulę.

To rzekłszy schwytał na nowo monokl okiem i oświadczył, że ponieważ w cnotliwym Jastrzębiu i z takimi kompanami nie może być mowy o nocnej „partyjce”, przeto żegna towarzystwo i idzie spać. Za jego przykładem poszli Groński i Krzycki. Władysław wziął lampę i począł świecić gościom, ale na schodach zwrócił się jeszcze raz ku nim z twarzą, na której malował się zły humor i rzekł:

– Niech też diabli porwą i to, że te wszystkie awantury przychodzą wówczas, gdy w Jastrzębiu mamy takie miłe kobiety!

– Strzeż się – odpowiedział Dołhański – i wiedz, że nic się nie ukryje przed moim okiem. Gdyś pomagał pannie Anney przeprowadzać matkę, wyglądałeś jak machina elektryczna. Gdyby ktoś przeciągnął przez ciebie druty, mógłbyś oświecić nie tylko dwór, ale i czworaki.

A Krzycki podniósł w górę lampę tak, aby światło nie padało mu na twarz, albowiem uczuł, że w tej chwili zaczerwienił się jak student.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Wiry.