Wiry. Rozdział dwunasty

Krzycki zaś zbudził się tego poranku wraz ze wschodem słońca, albowiem na wsi budził się tak zawsze, bez względu na to, czy położył się wcześniej czy później. Czuł jednak w kościach, że za mało miał wypoczynku, i przeciągając swoje tęgie ramiona mówił sobie, że opłaciłoby się to tylko w takim razie, gdyby panna Anney dowiedziała się kiedykolwiek, że to z jej powodu się nie wysypia, i gdyby go pożałowała choć trochę. Tymczasem począł sobie przypominać, co ma do roboty w dniu dzisiejszym, i ułożył plan następujący: przede wszystkim wziąć tusz (1) i wygnać z kości znużenie, następnie pojechać jeszcze przed śniadaniem do Rzęślewa i „zajrzeć trochę w oczy tym jegomościom”, a jeśli będzie można, to pogadać z chłopami; potem wrócić, skończyć po śniadaniu z Laskowiczem i wyprawić go do miasta końmi, które miały przywieźć doktora, a resztę czasu poświęcić pisaniu listów, gospodarstwu i gościom. W Rzęślewie postanowił być koniecznie, dlatego że jakkolwiek zgadzał się w duchu z Dołhańskim, że tam nie ma na razie nic do zrobienia, jednakże nie chciał, by te panie mogły pomyśleć, że nie pojechał tam z obawy.

Ułożywszy wszystko w ten sposób, narzucił na siebie byle jak ubranie i wsunąwszy stopy w pantofle udał się do łazienki nie przewidując, że spotka go tam nadzwyczajny wypadek i że za chwilę zobaczy nie taki wprawdzie alabastrowy posążek, o jakim marzył całą noc Laskowicz, ale w każdym razie coś podobnego do Diany w wodotrysku. W tej samej bowiem sekundzie, w której otworzył drzwi, zaszumiały strumienie wody i przy świetle niebieskich szyb łazienki ujrzał stojącą pod tuszem nagą i operloną błękitnie postać niewieścią, z pochyloną nieco głową i z rękoma podniesionymi do włosów, które czarną falą przesłaniały jej twarz. Trwało to jedno mgnienie oka. Przytłumiony krzyk i stukot zamykanych drzwi rozległy się razem. Krzycki popędził jak wicher do swego pokoju i wzburzony a zarazem i przerażony chwycił drżącą ręką karafkę, nalał szklankę wody, wypił ją i jął powtarzać bezładnie: „Co się stało? Kto to był? Dla Boga, co się stało!”. W pierwszej chwili sądził, że to mogła być pani Otocka albo panna Marynia i w takim razie awantura byłaby ogromna. Te panie wyjechałyby zapewne z Jastrzębia, a jemu wypadłoby się chyba oświadczyć o rękę tej, którą ujrzał w tak rajskiej postaci. „A czy to moja wina? – myślał. – Dlaczego nie zamknęła drzwi? Przecież tam jest zasuwka!” Wypił znów szklankę wody, by ochłodzić wzburzoną krew i pomyśleć spokojniej, co teraz zrobić i kto była ta nimfa. Jakoż po chwili doszedł do przekonania, że to jednak nie mogła być żadna z dwu sióstr. Naprzód, dlaczego by miała wstawać tak rano? Po wtóre, obie były szczupłe, a ta postać była tęższa i w ogóle zbudowana tak, że aj, aj! I wreszcie doszedł, kto to był: niezawodnie nikt inny, tylko ta czarnuszka, która mu przesłaniała w czasie nabożeństwa pannę Anney i którą spotkał w ciemnej alei wracając z Grońskim z polowania. Ale jeśli tak, to nie stało się nic bardzo strasznego, a nawet przeciwnie!… Przyszło mu do głowy, że te niebieskie szyby to wszelako dobry pomysł, bo w takim oświetleniu zjawisko było po prostu cudne. I na myśl o nim uczuł potrzebę wypicia trzeciej szklanki wody. Nie uczynił tego jednak, natomiast po niejakim czasie poszedł znów do łazienki, która była już pusta, i po wychłodzeniu się należytym ubrał się i pośpieszył do stajen. Tam kazał osiodłać konia i ruszył w cwał do pobliskiego Rzęślewa.

Dzień był pogodny, godzina jeszcze bardzo wczesna. Ale cała natura rozbudziła się już i zroszona, skąpana w słońcu, zdawała się po prostu krzyczeć z radości, zupełnie jak wiejska dziewczyna, gdy ze zbytku życia i zdrowia wyśpiewuje z przymkniętymi oczyma aż do zapamiętania: „Oj, dana! Oj, dana!…”. Ptactwo rozdzwoniło się tak, że aż liście trzęsły się na drzewach. W dalekiej dąbrowie rozlegało się kukanie kukułki, wilgi pogwizdywały wśród konarów wysokich drzew; w głębi leśnej odzywał się głosem tartakowej piły stary kruk, pilnujący pełnego gniazda, a od czasu do czasu wybuchał podobny do śmiechu wrzask sójek.

Krzycki wyjechał z lasu na odkrytą drogę. Tu po jednej stronie była ruń zbóż, po drugiej łąka, od której zawiewało torfem i wiosną, cała zarośnięta złotym kaczeńcem i różową smółką, drgającą w cieple słonecznym i pod łagodnym tchnieniem wiatru jakby z rozkoszy. Ta rozkosz, ta powszechna radość i bujność życia przepełniła również piersi Krzyckiego. Czuł w sobie taki rozmach młodości i sił, że gotów byłby wyzwać na rękę całe setki socjalistów, ale zarazem i przycisnąć do serca cały świat, a zwłaszcza wszystkie kobiety poniżej lat trzydziestu. Biała wizja Diany pokryta łuską błękitnych pereł poczęła mu znów przesuwać się przed oczyma, ale wówczas pomyślał, że gdyby tak zamiast czarnych splotów na pochylonej głowie bogini zobaczył był złote, to byłby chyba padł.

Wśród tych widzeń i wrażeń przyjechał do Rzęślewa, gdzie jednak, zgodnie z przewidywaniem Dołhańskiego, nie mógł nic sprawić. „Apostołowie”, którym chciał zajrzeć w oczy, odjechali po jednodniowym pobycie do miasta; gospodarze byli w polu przy robocie, każdy na swoim zagonie; okiennice w plebanii były jeszcze pozamykane, gdyż proboszcz od kilku dni czuł się niezdrów. W dworskich czworakach nie ozwała się żadna żywa dusza i dopiero stary gumienny oznajmił Krzyckiemu, że parobcy po napojeniu bydła wygnali je na pastwisko, a sami poszli, nie pytając nikogo o pozwolenie, na odpust do Brześni, dokąd pociągnęło także wielu gospodarzy i komorników.

Był to więc strajk służby folwarcznej i otwarta samowola, ale na razie Krzycki nie mógł nic na to poradzić. Kazał tylko gumiennemu powiedzieć parobkom, że przyjadą do Rzęślewa i zrobią porządek tacy panowie, przed którymi te włóczykije, co tu wczoraj były, od razu uciekły, jak tylko się o tym dowiedziały. Po czym zawrócił i w pół godziny później był już w Jastrzębiu.

Tam służący oznajmił mu, że wszyscy jeszcze śpią prócz pana Laskowicza, który polecił mu oddać list. Krzycki wziął list i poszedł z nim do kancelarii. Przeczytawszy go zadzwonił na służącego:

– Czy pan Laskowicz był ubrany, kiedy oddawał list?

– Tak jest – i pakował rzeczy.

– Zapytaj go, czy może przyjść do mnie do kancelarii, a jeśli może, to proś.

Po chwili młody student wszedł do pokoju.

Krzycki wskazał mu ręką na krzesło stojące koło biurka i rzekł:

– Dzień dobry panu! Dowiaduję się z pańskiego listu, że pan chce opuścić Jastrząb i to zaraz. Przypuszczam, że pańskie powody są dostateczne, a więc rozmowę o nich uważam za zbyteczną i nie będę pana zatrzymywał. Oto jest pańska należność, a konie będą gotowe na tę godzinę, na którą pan sobie życzy.

Lecz Laskowicz, który w stosunkach pieniężnych był niezmiernie rzetelny, przeliczywszy pieniądze rzekł:

– Pan mi wypłaca całą pensję, a tymczasem, ponieważ to ja sam uwalniam się przed terminem, więc za ostatni miesiąc mi się nie należy.

I rzucił dość niegrzecznie pozostałą resztę na biurko.

Krzyckiemu zadrgały trochę policzki koło wąsów, ale ponieważ zarzekł się wobec Grońskiego, że nie zrobi żadnej awantury, i sam sobie to obiecał, więc odpowiedział spokojnie:

– Jak pan woli.

– A co do odjazdu rzekł Laskowicz – to chciałbym odjechać zaraz.

– Jak pan woli – powtórzył Krzycki. – Posyłam za godzinę po doktora do matki, więc jeśli to panu dogadza, może pan jechać tymi końmi.

– Owszem.

– Zatem to rzecz ułożona. Zaraz wydam dyspozycję.

To rzekłszy wstał i zamknął biurko, jakby chcąc zaznaczyć, że zamyka i rozmowę. Laskowicz spojrzał na niego z przebłyskami w oczach nienawiści. Nie szukał on awantury, ale ją przewidywał, więc stanął przed Krzyckim napięty jak łuk. Tymczasem nie zdarzyło się nic podobnego i przygotowany na wszelki wypadek rewolwer na nic się nie przydał; nie przyszło nawet do wzmianki o liście, chociaż był on napisany w sposób twardy i szorstki. A jednak było coś przykrego w tym zimnym tonie, w jakim przemawiał Krzycki, i pewna obraza w tej skwapliwości, z jaką przyjął propozycję wyjazdu. Laskowiczowi, który brał wszystko po swojemu, wydawało się, że w tej lodowatej rozmowie zaznaczyło się i coś więcej, a mianowicie, stosunek człowieka zamożnego, który posiada Jastrząb, biurko z pieniędzmi, konie i powozy, do bezdomnego biedaka. Że ze swej strony nie zrobił nic, by ten stosunek polepszyć, a raczej dużo, by go pogorszyć, i że od samego przyjazdu zamknął się w nieprzyjaznej dla tych ludzi doktrynie, jak w skorupie żółwia, o tym w tej chwili nie myślał. Wszystko to razem wzburzyło w nim żółć do tego stopnia, iż prawie żałował, że nie przyszło do jakiego zajścia. Ale ponieważ w słowach Krzyckiego nie było nic takiego, do czego by się można przyczepić, więc tylko wyszedł z kancelarii bez pożegnania i ze zdwojoną nienawiścią.

A Krzycki zadzwonił, dał rozkaz, by za godzinę konie były gotowe oraz by z powodu piątku ogrodnik zajął się połowem ryb, po czym dopiero jął się trochę zastanawiać, czy sprawa z Laskowiczem przeszła tak, jak sobie życzył. Był z siebie rad i nierad. To, że potrafił być lakonicznym i stanowczym – zimnym a grzecznym i że nie dopuścił do grubiańskiej kłótni, przejmowało go zadowoleniem, a nawet niejaką dumą. Natomiast – z pewnego niesmaku, jaki pomimo tej dumy odczuwał, nie umiał sobie zdać sprawy, nie był bowiem na to psychologicznie dość wyrobionym. Powtarzał sobie, iż takie sceny „są zawsze nieprzyjemne – i cała rzecz!”. W rzeczywistości istniała jednak i inna jeszcze przyczyna. Oto całe jego zachowanie się, które wydawało mu się wielce umiarkowanym, rozsądnym i nieledwie dyplomatycznym, nie wypłynęło bezpośrednio i szczerze z jego temperamentu, a nawet było wprost przeciwne jego niezbyt głębokiej, ale otwartej i porywczej naturze. Gdyby był postąpił zgodnie z nią, byłby albo poczubił się z młodym studentem, albo powiedział mu na przykład tak: „Panie Laskowicz, nadstawiałeś nam tu kolce jak jeż i zawracałeś ludziom głowy, a skoro odjeżdżasz, to daj rękę i bądź zdrów!”. I jedno, i drugie byłoby lepiej do jego charakteru dostrojone i nie miałoby w sobie tego rozdźwięku, którego Krzycki nie uświadamiał, ale który odczuwał.

Lecz dalsze rozmyślania przerwał mu służący oznajmieniem, że śniadanie gotowe i że goście są przy stole. Jakoż wszyscy zgromadzili się już w jadalnym pokoju, w którym pachniała kawa i szumiał samowar. Krzyckiemu na widok białych sukien pań i ich świeżych, wypoczętych twarzy zrobiło się od razu tak jasno w duszy, że w jednej chwili zapomniał o wszelkich przejściach i niesmakach. Pocałował na „dzień dobry” w rękę panią Otocką, a następnie niby przez roztargnienie pannę Anney, ale tak mocno, że zarumieniła się jak wiśnia, po czym uścisnął rękę panny Maryni, przywitał się z mężczyznami i począł wołać wesoło:

– Kawy! Kawy! Bo od wschodu słońca wypiłem tylko dwie szklanki wody i głodny jestem jak wilk.

– Czy to kuracja, czy miałeś gorączkę? – zapytał Groński.

– Może miałem gorączkę, ale byłem swoją drogą konno w Rzęślewie i załatwiłem tysiąc spraw…

– Cóż „sielskie, anielskie” Rzęślewo? – przerwał Dołhański.

– A nic! Źle… Tych zakazanych figur, którym chciałem się przypatrzeć, już nie ma. Ale teraz chcę przede wszystkim kawy i nie odpowiadam na żadne pytania.

Panna Marynia w zastępstwie pani Krzyckiej, która z powodu reumatyzmu dłużej pozostawała w łóżku, nalała mu kawy, a on pocałował za to w rękę także i młodą kuzyneczkę, z czego była rada, sądząc, że to jej dodaje powagi.

– To mi się należy jako wicegospodyni – rzekła, potrząsając głową.

– A zwłaszcza ze względu na wiek – dodał Dołhański.

Ona zaś nie pokazała mu języka tylko dlatego, że była zbyt dobrze wychowana.

Lecz Dołhański, który cierpiał na katar żołądka, popatrzył z zazdrością na zajadającego Krzyckiego i rzekł:

– Ależ apetyt. Czysty kanibal!

– Zrób i ty przed śniadaniem konno milę drogi, a będziesz miał taki sam apetyt. Zresztą kanibal, nie kanibal, ale to pewna, że gdym tu wszedł, gotów byłem zjeść choćby ten oto bukiet, który stoi przede mną.

– Przyjdą może takie czasy, w których szlachta nie będzie miała nic innego do jedzenia – odrzekł Dołhański.

Ale panna Marynia chwyciła co prędzej bukiet i śmiejąc się przesunęła go na drugą stronę stołu.

– Po kawie nie ma już obawy – zawołał Krzycki. – Ale jakie ładne polne kwiaty! Czy to panie same nazbierały?

– My jesteśmy śpiochy – odpowiedziała pani Otocka – nazbierała ich służąca Aninki.

Tym zdrobniałym imieniem nazywały obie siostry pannę Anney.

Krzycki obrzucił ostrym wzrokiem panie, ale że twarze ich były zupełnie spokojne, więc pomyślał: „Kwiatów nazbierała i o przygodzie nie wspomniała”.

A panna Anney obracając powoli bukiet i przypatrując mu się zaczęła mówić:

– W środku jest kwiat jabłoni – dziewczyna nic dobrego, obłamała jakieś drzewko, za co trzeba ją będzie wygderać – to są sasanki, to kluczyki, a to jasnota, która już przechodzi.

– Zadziwiająca jednak rzecz, jak pani mówi po polsku – zauważył Dołhański – przecież pani zna nawet nazwy roślin!

– Słyszałam je z ust wiejskich dziewcząt w Zalesiu u Zosi – odrzekła panna Anney. – Mam przy tym widocznie zdolności językowe, bo nauczyłam się od nich nawet i mówić po wiejsku.

– Naprawdę – zawołał Krzycki – umiałaby pani co powiedzieć po chłopsku? Niech pani co powie! Niech pani powie! – prosił składając ręce.

Ona zaś poczęła się śmiać i wzdragać, ale na koniec pochyliła głowę i przyłożywszy wierzch dłoni do czoła, jak czynią onieśmielone wiejskie dziewuchy, ozwała się przeciągając nieco każde słowo:

– Ja by ta i umiała, ino ze nie śmiem…

Rozległy się śmiechy i brawa, tylko pani Otocka spojrzała na nią jakimś dziwnym wzrokiem, a ona zmieszała się rzeczywiście, ale była przy tym tak ładna, że Krzycki pogrążył się do reszty.

– A! To można głowę stracić! – wołał z niekłamanym zapałem. – Słowo daję, można głowę stracić!

Groński zaś, który na równi ze wszystkimi wpadł w dobry humor, rzekł z cicha:

– A nawet, consummatum est! (2)

Lecz dalszą rozmowę przerwał im powozowy turkot, który dał się słyszeć na dziedzińcu i umilkł przed gankiem.

– Co to? – zapytał Groński.

– Posyłam po doktora dla matki – odpowiedział wstając Władysław. – Kto ma jakiś interes do miasta, niech powie.

Dołhański i Groński wstali również i wyszli z nim do sieni.

– A ja właśnie chciałem cię prosić o konie – rzekł Groński. – Wiem, że macie tylko jedno siodło damskie w Jastrzębiu, więc zamówiłem drugie i muszę odebrać je z poczty osobiście. Nie chciałem mówić o tym przy paniach, bo to ma być niespodzianka.

– Dobrze – odpowiedział Krzycki – ale dam panu chyba inny powóz, bo tym odjeżdża Laskowicz, a zapewne wolałby pan z nim nie jechać.

– On? – zawołał Dołhański. – To jego nie znasz! On gotów by jechać ze starą ciotką Belzebuba, byle tylko móc ciągnąć ją za język i samemu gadać i rozprawiać.

– Trochę w tym prawdy – rzekł Groński. – Ze mnie istotnie gaduła. Owszem, chętnie pojadę z Laskowiczem i postaram się go rozgadać, bo on mnie jednak zajmuje. Skończyłeś tedy z nim dziś rano?

– Tak. Muszę nawet pójść na chwilę do matki, by jej to powiedzieć. Skończyłem, a w dodatku skończyłem spokojnie. Ja przynajmniej byłem zupełnie spokojny.

– To tym lepiej. Idźże do matki, a ja pójdę do siebie po płótniankę, bo na drodze musi być kurz porządny. Zaraz wracam.

Jakoż wrócił po chwili, przybrany w biały płócienny kitel. Jednocześnie służący zniósł kuferek Laskowicza, a wkrótce pokazał się on sam, zamknięty w sobie i posępny jak noc, albowiem myśl, że nie zobaczy już swego „alabastrowego posążka” napełniała go bólem i żalem, tym bardziej, że po owych hipnotycznych wysiłkach, gdy dzień roztrzeźwił go, poczuwał się jakby do winy względem niego. Mógł wprawdzie, zamiast połykać z niepotrzebnym pośpiechem śniadanie na górce w swoim pokoju, zejść na dół i patrzeć na pannę Marynię jeszcze przez jakie pół godziny, ale nie chciał tego uczynić naprzód dlatego, by nie spotkać się z Krzyckim, a po wtóre, czując, że grałby w tym towarzystwie rolę Piłata w Credo. W tej chwili jednak żałował, że nie zszedł i że nie napełnił sobie nią oczu po raz ostatni.

Ale czekała go miła niespodzianka, gdyż i młode panie w towarzystwie Dołhańskiego i Władysława wyszły na ganek, a następnie mała Anusia, z którą żył w przyjaźni, dowiedziawszy się, że pan Laskowicz odjeżdża, nadbiegła z oczyma wezbranymi łzami, z buzią w podkówkę i pęczkiem kwiatów w garstce, by go pożegnać. Młody student wziął od niej kwiaty, ucałował jej rączkę i z ciężkim sercem siadł w powozie obok Grońskiego, który tymczasem gawędził z panią Otocką.

Anusia zeszła ze stopni ganku i stanęła tuż przy drzwiczkach, co widząc, panna Marynia pośpieszyła również za nią i widocznie w obawie, by powóz w chwili odjazdu jej nie potrącił, wzięła ją za rękę, a następnie zaczęła pocieszać:

– Przecie pan Laskowicz cię nie zapomni – mówiła pochylając się nad dziewczynką – i pewnie do ciebie napisze, a jak bardzo zatęskni, to i powróci.

Po czym, podnosząc oczy wprost na Laskowicza:

– Prawda, panie, że pan jej nie zapomni?

Zaś Laskowicz spojrzał w głąb jej przeźroczystych źrenic, jakby je chciał przejrzeć do dna, i rzeczywiście wzruszony, odpowiedział z naciskiem:

– Nie zapomnę.

– A widzisz! – uspokajała Anusię panna Marynia.

Lecz w tej chwili zbliżył się Krzycki.

– Matka kazała pana pożegnać – rzekł.

I natychmiast zawołał na woźnicę:

– Jazda!

Powóz ruszył, zatoczył koło w okrąg dziedzińca i znikł w alei za bramą.

Panna Anney i obie siostry udały się teraz do pani Krzyckiej chcąc jej dotrzymać towarzystwa przy śniadaniu, które w dniach dolegliwszych cierpień pijała w łóżku. Krzycki przypomniawszy sobie, że rano kazał łapać ryby, poszedł wprost przez ogród do stawu zobaczyć, czy połów wypadł pomyślnie.

Lecz zanim doszedł do brzegu, spotkał niespodzianie na skręcie cienistego grabowego szpaleru swoją poranną wizję „Diany w wodotrysku”.

Dziewczyna zatrzymała się na jego widok i naprzód przez twarz jej przeleciał jakby żywy płomień, po czym zbladła tak, że czarny meszek nad jej ustami zarysował się wyraźnie. I stała nieruchomo, ze spuszczonymi oczyma i falującą piersią, pomieszana i zawstydzona.

Lecz on ozwał się z całą swobodą:

– Dzień dobry panience, dzień dobry! A jak panience na imię?

– Paulina – szepnęła nie podnosząc oczu.

– Ładne imię!

Po czym uśmiechnął się trochę po szelmowsku i dodał:

– Ale, panno Polciu… na drugi raz… tam jest zasuwka.

– Ja się chyba utopię – zawołała jakimś histerycznym głosem dziewczyna.

A on jął mówić tonem perswazji:

– Dlaczego? Po co? Przecie tu nie ma niczyjej winy, to czysty przypadek. Ja nikomu o tym nie powiem, a że widziałem takie śliczności, to tylko moje szczęście!

I poszedł do ryb.

Ona zaś przeprowadziła zamglonymi oczyma jego urodziwą postać i stała jeszcze długo zamyślona na miejscu, albowiem wydało jej się, że z powodu tej, im tylko wiadomej, tajemnicy zapadło między nimi coś takiego, co ich już będzie łączyło zawsze.

A potem, gdy przypomniała sobie, jak ją widział ten cudny panicz Jastrzębski – dreszcz przeszedł ją od stóp do głowy.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: prysznic; natrysk.

(2) (Łac.) dokonało się; stało się; dopełniło się.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Wiry.