Wampir. Rozdział trzeci

Schodził po schodach wolno, automatycznie, prawie nie wiedząc o tym, dopiero na pierwszym piętrze przystanął, uważnie się rozejrzał i jakby po raz trzeci się przebudził…

Przypomniał sobie naraz, że był na seansie, i że grał…

Zatrząsł się, zimno go przejęło na wskroś, uczuł się niesłychanie zmęczony i dziwnie, boleśnie niespokojny; jakaś melodia jęła mu się wić w pamięci, że począł ją nucić z cicha…

Korytarz był szeroki, wysłany czerwonym dywanem, cichy i zupełnie pusty, a jasno oświetlony, bo szereg opalowych kwiatów, uczepionych u sufitu, rozsiewał elektryczne światło, ściany białe, poprzecinane gdzieniegdzie drzwiami, ciągnęły się długą, jednostajną linią pełną nudy.

Jakiś zegar wydzwaniał wolno.

– Już siódma! Całe dwie godziny seansu – szepnął zdziwiony, podnosząc oczy, by sprawdzić na zegarze, ale ujrzawszy jakąś damę idącą z drugiego końca korytarza, poszedł śpiesznie naprzeciw i naraz, nie dochodząc jej jeszcze, przystanął skamieniały.

– Daisy? – krzyknął, odsuwając się pod ścianę.

Miss Daisy przeszła witając go skinieniem głowy, jak zwykle uprzejmym i nieco wyniosłym, mały gnom szedł za nią z wielkim pudłem w ręku.

Stał chwilę z przymkniętymi oczami, pewny, że to przywidzenie lub halucynacja, bo i jakże, przed chwilą zostawił ją tam uśpioną w pokoju seansowym, widział na własne oczy, pamięta… a ona teraz tutaj, ubrana do wyjścia, idąca z przeciwnej strony…

Nie, to halucynacja.

Otworzył naraz oczy. Miss Daisy była już na końcu korytarza i skręcała właśnie na schody wejściowe…

Nadludzkim skokiem był już tam i wsparty o balustradę, patrzył jak schodziła na dół szerokimi schodami…

Schodziła wolno, tren sukni ciągnął się za nią po szerokich marmurowych stopniach, rezedowo-rdzawy płaszcz, obramowany futrem, obtulał jej wyniosłą postać, jasne włosy wymykały się wzburzonymi falami spod wielkiego, czarnego kapelusza… Widział te szczegóły dokładnie, słyszał każde jej stąpnięcie… Czuł jej każdy ruch…

A na skręcie do przedsionka odwróciła głowę, ich oczy skrzyżowały się błyskawicami, zderzyły i rozbiegły, że cofnął się bezwiednie w cień… Ale słyszał jej głos… szczęk drzwi… kroki na posadzce przedsionka… głuchy tupot koni na asfalcie podjazdu… śliski szmer odjeżdżającego powozu…

– Kto tu wyjeżdżał? – zapytał po chwili odźwiernego.

– Miss Daisy!

Już nic nie odrzekł, bo mu się naraz zdało, że ogarnęła go ciężka, niezwalczona senność. Powrócił na pierwsze piętro i machinalnie odnalazł swoje mieszkanie, długo krążył po nim, roztrącając się o sprzęty i meble; długo błądził po omacku, nie wiedząc, co począć, co się z nim stało, gdzie jest!

Padł na jakieś krzesło i pozostał nieruchomy, zesztywniały z przerażenia, oto znowu ujrzał je obydwie razem… Tamtą, śpiącą na sofie, i tę schodzącą po schodach…

Jakimś ostatnim odruchem świadomości rozniecił światło i zadzwonił.

Weszła pokojówka.

– Czy miss Daisy już powróciła? – zapytał po długiem milczeniu, przytomniejąc zupełnie.

– Miss dopiero przed chwilą wyjechała.

– Ale czy dawno wróciła przed wyjazdem?

– Nie wychodziła nigdzie, położyła się o zmroku i spała, sama ją niedawno obudziłam.

– Spała i nie wychodziła nigdzie… Nigdzie?…

– Tak, z pewnością…

– Była na drugim piętrze u mister Joe.

– Nie, zapewniam pana, że nie wychodziła.

– Nieprawda! – krzyknął w nagłej pasji.

– Ależ z pewnością… z pewnością… – szeptała zdumiona, cofając się przed jego błędnym wzrokiem i zmienioną twarzą.

– Muszę być chory i najwidoczniej mam gorączkę – powiedział głośno, oglądając się podejrzliwie po mieszkaniu; nie było jednak nikogo, służąca uciekła, wszystkie drzwi stały otwarte.

We wszystkich pokojach jasno płonęły światła, stały meble w surowych, ciężkich zarysach, błyszczały zwierciadła jak oczy promieniste i puste, kwiaty w wazonach barwiły się cicho, ciężkie portiery (1) przysłaniały okna, a z ciemnych ścian wyzierało kilka posępnych portretów.

Wszystko to znał, poznawał, pamiętał, czuł, że jest u siebie, w swoim mieszkaniu, a jednak… jednak… poprzez te sprzęty i ściany, zwierciadła i kwiaty wyzierały jakieś zarysy przypomnień; mgliste kontury jakichś innych rzeczy, rzeczy zgoła nieprzypomnianych a istniejących gdzieś… rzeczy zmartwychwstających wiotkim cieniem i nieuchwytną zjawą…

– Nic nie rozumiem… Nic! – wołał chwytając się za głowę.

***

– Straszny dzień! – zawołał Zenon wstrząsając się z zimna.

– Okropny, obrzydliwy, wstrętny dzień! – powtarzała z wesołą przekornością śliczna, jasnowłosa dziewczyna, wychodząc z nim spod kolosalnych kolumn portyku Św. Pawła (2), na szerokie, mokre i oślizgłe schody.

– Po trzykroć obrzydliwy dzień, zimno, mokro i mglisto. Już prawie zapomniałem, jak świeci słońce i jak grzeje.

– Przesada i egzaltacja, jak mówi ciotka Ellen.

– Więc pani widziała słońce w tym roku w Londynie?

– Ależ dopiero luty.

– Czy pani w ogóle i kiedykolwiek widziała słońce w Anglii?

– O mister Zen, by ciotka Dolly nie rzekła: „Strzeż się Betsy, bo ten człowiek czci słońce jak gwebr (3), poganinem być musi” – groziła mu ze śmiechem, naśladując komiczny głos ciotki.

– Przecież od listopada nie było ani na mgnienie słońca w Londynie, nic tylko mgły, deszcze, błoto i fogi (4), a ja nie mam skóry z waterproofów (5), więc już chwilami czuję, iż przemieniam się w galaretę, w mglistość, w strugi wody.

– W pańskim kraju też ciągle nie ma słońca – szepnęła ciszej.

– Jest, miss Betsy, jest prawie codziennie, a teraz, w tym dniu, dzisiaj, świeci na pewno, świeci roziskrzone w śniegach, ogromne, jaśniejące, cudowne… – mówił zniżając głos, wpatrzony w dal nagłych, oślepiających przypomnień.

– Tęsknota – powiedziała cichutko i jakoś dziwnie smutno…

– Tak… Tęsknota, co jak sęp spada i wczepia się w duszę ostrymi pazurami boleści, co jak krzyk wydziera się z serca, z samego dna dawno strupieszałych dni, i jak orkan ponosi… jak orkan… Dawno już, lata całe nie nawiedzała mnie, myślałem, że tylko zmartwiałe cienie noszę w sobie, jak to każde umarłe wczoraj. Ale to dzisiejsze nabożeństwo, kościół i śpiewy wskrzesiły na nowo struchlały pył czasów minionych, wskrzesiły…

– Mister Zen… – szepnęła chwytając go pieszczotliwie za rękę.

– Co, Betsy, co?

– Kiedyś zawieziesz mnie tam, pojedziemy do tych śniegów, roziskrzonych w słońcu, na te słoneczne dnie pojedziemy… Na te dnie…

– Szczęścia, Betsy, na utęsknione dnie szczęścia – zawołał namiętnie, obejmując rozgorzałymi oczami jej jasną głowę, że odwróciła się pełna szczęsnego lęku, pełna wilgotnych blasków owego jutra, usta jej zadrgały i blada, podobna płatkom róży, twarzyczka rozbłysła, iż stała się różowa jak poranek i radością wonna, i kusząca jak wymarzony pocałunek.

Umilkli, spostrzegając nagle po tym radosnym wzruszeniu, że granitowe schody są dziwnie śliskie i strome, że jakieś przedziwne śpiewy jeszcze słychać z katedry i że dookoła pełno wraz z nimi schodzących ludzi o surowych, karcących spojrzeniach.

Zaczęli śpiesznie schodzić na dół, na plac, w szare, smutne i błotniste tunele ulic, pod ciężkie, przytłaczające sklepienia, pod mgły, wiszące postrzępionymi, szaro-żółtymi łachmanami, pod te ruchome, lepkie, zimne i ohydne mgły, ociekające brudnym deszczem.

Z powodu niedzielnego dnia, ulice były prawie puste i głuche, czerniały niskimi tunelami, przywalone mgłą, która niby wata zdjęta z opatrunków, przeropiała, unurzana w jakiejś strasznej cieczy, ociekająca, zwalała się gąbczastymi kłębami coraz niżej w ulice, zalewała domy, w brudnej fali topiła całe miasto.

Sklepy były zamknięte, wszystkie drzwi zawarte, trotuary prawie puste, a domy czarne, stały posępne i jakby skostniała ciżba nędz kamiennych, pełnych bolesnego dygotu i milczenia, poślepłych zgoła, bo wszystkie okna zasnute były bielmami, a jeno gdzieniegdzie, na wyższych piętrach, zatopionych w mgłach, migotało jakieś zgubione światełko. Oczy rozpaczliwie błądziły w posępnej pustce mgieł, bo nawet barwy niezliczonych szyldów połyskiwały wypitymi (6), martwymi farbami (7).

Powietrze było duszące, ciężkie, przesycone wilgocią, zapachem błota i rozmiękłego asfaltu, a ze wszystkich niewidzialnych w mgle dachów, ze wszystkich balkonów, ze wszystkich szyldów, lały się rozpryśnięte strugi wody, kapało zewsząd, rynny dudniły głucho i ustawicznie, jakby warkotem niezliczonych potoków.

– Którędyż pójdziemy? – pytał rozpinając parasol.

– Standem (8), bo najbliżej.

– Tak pani pilno do domu?

– Zimno mi jest, to powód.

– Więc nie zaczekamy dzisiaj na ciotki?

– Choć raz zrobimy im niespodziankę, będą szukały nas i nie znajdą.

– Bez komentarzy i to zgryźliwych się nie obejdzie…

– Powiem, że to pana wina, aha!…

– Dobrze, obronię się, ale to porządnie nudne to coniedzielne, sakramentalne, urzędowe niejako chodzenie do kościoła…

– Ach, jakie nudne, jakie nudne, tylko niechaj pan tego w domu nie powie, wszystkie ciotki byłyby przeciwko panu! – wykrzyknęła wesoło, tuląc się do jego ramienia.

– Broniłaby mnie pani, co?

– Nie, nie, bo i ja jestem winna, i mnie to nudzi…

– To czemu pani ulega niemiłemu sobie i przykremu przymusowi?

– Bo się ogromnie boję ciotek. Ile razy chciałam się buntować przeciw nim, to jak tylko ciotka Dolly spojrzy na mnie spod okularów, a ciotka Ellen powie: „Betsy!” – już po mnie, już nie umiem powiedzieć ani słowa, tylko płakać mi się chce i tak mi przykro, tak przykro…

– Miss Betsy to jeszcze wielki dzieciak.

– Ale kiedyś dorosnę, nieprawdaż? – pytała słodko. – Za rok to już z pewnością będę dorosła – dodała z uśmieszkiem, kryjąc zarumienioną twarz w mufkę, za rok bowiem miał być ich ślub.

– O tak! Tak! – podchwycił wesoło, zaglądając jej w oczy. – Tak, za rok Betsy dorośnie, za dziesięć będzie już damą, za dwadzieścia poważną matroną, a za czterdzieści miss Betsy będzie jak miss Dolly starą, siwą, przygiętą, czytającą Biblię i niecierpiącą młodych, śmiechów, zabawy, nudną, pachnącą kamforą mrs Betsy!

– Nie, nie! Nigdy taka nie będę, nigdy! – protestowała żałośnie, prawie przerażona tą możliwością, o jakiej nigdy jeszcze nie myślała.

I on posmutniał również, bo rysując tak daleki, żartobliwy obraz, drgnął nagle, cofnął się jakby w głąb siebie przed dziwnym majakiem, jaki mu zamigotał przed oczami: „Oto Betsy szła naprzeciw niego… Betsy stara, przygarbiona, wynędzniała i wypełzła z urody, istny łachman ludzki, szła chwiejnie, wspierając się na kiju i patrząc w niego zapadłymi, żałośliwymi (9) oczami niezgłębionego bólu”.

Cofnął się z przerażenia, ale nim zdołał zebrać myśl, widziadło rozwiało się w mgły, na trotuarze nie było nikogo, a przy nim, tuż, uwieszona u jego ramienia, szła Betsy, promieniejąca jak kwiat, Betsy, samo wiośniane tchnienie, młodość sama, że uśmiechnął się do niej tkliwie, jakby wyrwany z przykrego snu.

– Czego pan szuka? – pytała, bo oglądał się podejrzliwie, nie wiedząc już: w nim się to zjawiło czy przed nim?

– Zdawało mi się, że ktoś znajomy szedł przed nami.

– Nie widziałam nikogo, a może ma pan podwójny wzrok? – szczebiotała wesoło, zaglądając mu w oczy.

– Może – wykrztusił z trudem, blednąc straszliwie w nagłym poczuciu grozy tego widzenia.

Przejął go drętwiejący chłód zagadki, ale wnet się opanował i prędko, nieznacznie spadał jastrzębimi oczami na jej twarz i włosy; wpełzał w samą głąb szafirowych oczu, ocienionych czarnymi rzęsami, obiegał jej smukłe, młode ciało, czyhał na jej ruchy, jakby mimo woli stwierdzając ich istnienie i tożsamość.

Wzdrygnął się z odrazą, bo tamta mara była wprost straszna i ohydna, ale mimo to, nie mógł zaprzestać porównań ni zdusić w sobie jakiegoś dziwnego niepokoju i udręczenia, że nawet nie słyszał jej zapytań; na szczęście, na rogu Fleet Street i jakiegoś zaułka zagrodził im drogę tłum ludzi pod ruchomym dachem parasoli, skupionych dookoła jakiegoś rozkrzyczanego człowieka.

cdn.

Władysław Reymont

(1) Grube, ciężkie zasłony uszyte z grubej tkaniny, zazwyczaj nieprzepuszczającej światła; kotary.

(2) Katedra Świętego Pawła – jeden z najbardziej znanych kościołów anglikańskich w Wielkiej Brytanii i budowli Londynu. Jego budowę ukończono w roku 1710. Znajduje się w samym sercu londyńskiej dzielnicy City of London i formalnie pełni funkcję głównej świątyni tej dzielnicy.

(3) Wyznawca zaratusztrianizmu; czciciel ognia w Persji.

(4) (Ang.) mgły; zamglenia; zadymienia.

(5) (Ang.) materiałów wodoodpornych.

(6) Tu: wyblakłymi.

(7) Kolorami; barwami.

(8) Jedną z głównych ulic londyńskiego Westminsteru – zaczynającą się na Trafalgar Square, idąc zaś na wschód w stronę Katedry Świętego Pawła zmieniającą się we Fleet Street.

(9) Dawniej: wyrażającymi żal; wzbudzającymi politowanie; wywołującymi niechęć, niesmak.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.