Wampir. Rozdział szósty

Do pokoju wchodziła miss Daisy, skinieniem powitała wszystkich, siadając tuż przy Mahatmie i rozglądając się po pokoju.

Prawie upadł z powrotem na krzesło, nie odrywając już od niej oczu. Słowa Joego brzmiały mu jak dalekie i nierozeznane dźwięki; naraz jakby się zapadł w błyskawicę, iż porażone olśnieniem oczy nie widziały już nic prócz światła jej bladej, cudownej twarzy, owianej wzburzoną wichurą włosów niby z przezłoconej miedzi, prócz jej oczu podobnych do ogromnych kul najgłębszego i najżywszego szafiru, uwięzłych w łuku brwi, przecinających ciemnym ostrzem całe czoło białe i wyniosłe.

– Zen! – szepnął mu do ucha Joe, oprzytomniony jego nagłą nieruchomością.

Nie odpowiedział, poszedł automatycznie do stołu, przysunął sobie krzesło, nalał herbaty i znowu utopił w niej oczy.

Ześlizgnęła się po jego twarzy zimnym jak szafirowe ostrze lśnieniem spojrzenia, rozmawiając z mrs Tracy stojącą przy niej.

Słuchał uważnie, nie mogąc jednak skupić w sobie dźwięków i zrozumieć; był jakby w śnie autohipnotycznym, ani wiedząc, co się z nim stało, obecny a zgoła przepadły w mgławicach nagiej niepamięci wszystkiego, że poruszył się w jakiejś głuchej i ciemnej próżni, uczepiony tylko jej oczu, reszta wypełzła z niego jak woda z rozbitego czerepu, była tylko koniecznością nieświadomą krążenia w orbicie Daisy, za jej zjawą ucieleśnioną.

Ale nikt nie spostrzegł jego stanu, bo zachowywał się normalnie, rozmawiał i odpowiadał, nie wiedząc o tym zupełnie, snadź odruchami przyzwyczajeń, zwykłym automatyzmem organów.

Przesiadł się bliżej Daisy, że owionął go zapach fiołków, jakich używała, a każdy szmer jej ruchów przejmował go dziwnym drżeniem.

Rozmowy zaczęły się ożywiać, nuda ustępowała z wolna; suchy i żółty pan spierał się bardzo gorąco z Joem, kilka pań przeniosło się spod ścian, obsiadając kominek, a kilku mężczyzn obstąpiło Joego, przysłuchując się sporowi, nawet Mahatma rozjaśnił twarz, jakby uczynioną ze starej kości słoniowej, gładził białą brodę i coraz częściej brał udział w rozmowie, tylko mrs Tracy w dalszym ciągu spacerowała wraz z kotami, a Daisy milcząc przeglądała jakieś pismo.

– Widziałem panią na Skwerze Trafalgarskim – ozwał się niespodziewanie Zenon, ale jakby to mówił nie on, tak obcy miał głos, poruszał ustami, ale twarz nie wyrażała nic, a spojrzenie było puste i również obce słowom.

– Przechodziłam tamtędy, ale w takiej mgle trudno było rozróżnić jakąkolwiek twarz – odpowiedziała, nie podnosząc głowy.

– Że pani nie zbłądziła, Londyn podczas mgły to otchłań, łatwo można się zgubić nawet tym, którzy go znają – mówił spokojnie, prawie cicho, ale to znowu był nie on, to były tylko te myśli, jakie w nim powstały po jej spotkaniu, które wypełzły z jakiejś zapomnianej ciemni, zaczęły się same wysnuwać, stając się jako byty odrębne, wionęły na świat zupełnie mu obcym dźwiękiem i zgoła niezrozumianą treścią.

– Chodziłam z dobrym przewodnikiem! – odparła po chwili, podnosząc z wolna głowę i spoglądając mu prosto w oczy tak strzelistym, przenikającym i potężnym spojrzeniem, że cofnął się jakby pod uderzeniem; ten błysk rozdarł w nim ciemności, rozświetlając budzącą błyskawicę na wskroś odrętwiałej duszy, że nagle powstał w sobie, wszystek pełny żywego czucia i myśli, spajając bezwiednie chwilę obecną z tamtą, przeżywaną przed kominkiem; ale to, co było później, runęło gromem w nieznaną głąb, rozpadło się w struchlały pył zapomnienia, nie wiedział wprost, że istniało.

Poczuł się dziwnie spokojnym i rzeźwym i sobą władnącym, chwilę przysłuchiwał się głośnej rozmowie, patrzył na Mahatmę, który właśnie powstawał i szedł do Joego, a zniżając głos mówił do Daisy:

– Wie pani, pantera o mało się na mnie nie rzuciła.

– Prawie nie do wiary, łagodna jak dziecko, chyba szukała mnie, stąd mogło się wydawać, że chce się rzucić.

– Siadła na pani szalu i tak straszliwie patrzyła, prężąc się do skoku, że gdyby nie rozkaz Guru, na pewno rzuciłaby się na mnie.

– Przepraszam pana bardzo za chwilę przerażenia, bardzo.

– Ależ nie należą mi się przeprosiny, ponieważ zupełnie się nie bałem.

– Choćby i najkrótsza chwila obawy nie jest przyjemna.

– Niestety, nie miałem i takiej chwili. Upośledzony jestem po prostu, że nie rozumiem nawet u innych uczucia strachu, bo go nigdy nie doświadczałem.

– Nigdy? – pytała ożywiając się nieco.

– Naturalnie, mam na myśli strach przed jakimikolwiek niebezpieczeństwami materialnymi, takich nie doznaję nigdy.

– A inne? – Usta jej drgnęły odsłaniając sznur zębów olśniewającej białości, pierś jej się podniosła w szybkim, tłumionym wzburzeniu.

– A innych nie znam, więc i nie wiem dotąd o ich istnieniu.

– Muszą być… Istnieją na pewno… Bywają takie, o jakich i sny nie dają wyobrażenia, najbardziej dręczące sny.

– Przypuszczam, że w zamętach dusz, w chorych mózgach mogą brać początek przerażające i straszliwe zjawy.

– Nie tylko tam ich źródło, mogą bowiem trwać przyczajone i obok nas, w świecie żywym, tylko że istniejącym daleko poza promieniem naszego materialnego widzenia, w polu drugiego wzroku.

Głos jej ścichł i zadrgał trwożnym szeptem, pochyliła głowę nad pismem, ale zgaszone oczy błądziły po pokoju.

Nie wrócili już do swobodnego tonu, próżno się o to starał, poruszał różne kwestie i przedmioty, usiłował nawet ironią wyrwać ją z tego milczącego osłupienia, odpowiadała niechętnie, a często niecierpliwie, nie spoglądając już na niego, nie widząc prawie, że dotknięty, obrażony niemal, powstał bez słowa.

Przeszedł się po pokoju, ale tak niezręcznie, iż omal nie stratował kotów, dość chłodno przeprosił mrs Tracy i podrażniony siadł do fisharmonii, błądząc palcami od niechcenia po klawiszach i rozmyślając o dziwnym zachowaniu się Daisy.

W głębi, obok kominka, stał Mahatma z Joem w grupie kilku mężczyzn; rozmawiali głośno i żywo, ale Zenon posłyszał tylko ostatnie zdanie Hindusa:

– Są tylko jedne prawa rządzące światem, prawa ducha nieśmiertelnego, reszta to pozór, omam lub zarozumiała, uczona głupota!

Nie słuchał już więcej, bo bezwiednie zadźwięczała mu pod palcami ta melodia, której nie mógł sobie przypomnieć, wychodząc z seansu i próżno chciał ją wyrwać z siebie przez całe trzy dni. Przyszła mu teraz sama, spłynęła w całości, była zdumiewająca w prostocie i w dziwnym, nigdy niesłyszanym rytmie, obca mu zupełnie w formie i w swej treści muzycznej. Grał ją uważnie, uczył się jej na pamięć, powtarzał, rozkoszując się jej groźną pięknością.

Zbudził się w nim artysta z taką siłą, że już nie słyszał otoczenia, porwany potęgą tej pieśni dzikiej, ognistej, a przesyconej tęsknicą; ale im głębiej wsłuchiwał się w te dźwięki, tym silniej wyrastały z nich jakieś blade i odległe wspomnienia słów gdzieś usłyszanych, jakiegoś głosu, który te słowa śpiewał, jakiegoś krajobrazu zarazem…

Miał to już pod czaszką, na ustach niemal, a nie mógł sobie przypomnieć.

– Potężny hymn, jakby zbuntowanych aniołów, skąd go pan zna? – posłyszał za sobą cichy głos Daisy.

– Sam dobrze nie wiem! A pani jest znany?

– Tak, skądś go sobie przypominam…

– To mi pani pomoże, bo jakieś słowa błądzą mi w pamięci, jakiś śpiew, który gdzieś słyszałem, a nie mogę sobie przypomnieć… i to gdzieś niedawno chyba… Zdaje mi się chwilami, że to było tam, na seansie u mister Joego, pamięta pani? – zapytał podstępnie, o co wprost nie śmiał przedtem pytać.

– Nie bywam na seansach u mister Joego – głos jej zadźwięczał twardo.

– Jak to? Ależ widziałem tam panią, wszyscy widzieliśmy…

– Być może, ale nie byłam – jej oczy rozbłysły gniewem.

– Ja także nie kłamię – szepnął porywczo i dumnie.

– Wierzę… ale – spojrzała na Mahatmę i umilkła odchodząc.

Nie grał już, wstrząśnięty jej słowami. Nie rozumiał powodu zaprzeczeń, widział ją tam przecież, widzieli wszyscy i wypiera się tego…

Powiedział Joemu, że czeka na niego w mieszkaniu, i wychodził skłoniwszy się dość sztywno przed Daisy; nie odkłoniła się, jakby go nie spostrzegając, siedziała ze ściągniętymi brwiami, szczelnie otulona w szal indyjski, chmurna jakaś, ponura i zagadkowa, odwrócił głowę od drzwi, łapiąc w przelocie jej oczy podnoszące się za nim, oczy pełne wilgotnych lśnień, zadumy i jakiejś targającej, niemej i pokornej prośby…

cdn.

Władysław Reymont

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.