Wampir. Rozdział piąty

Mister Zenon poszedł śpiesznie w kierunku Green Parku i wkrótce jakby zatonął w zamglonych i pustych przestrzeniach; tylko gdzieniegdzie, jak błędne widmo nikłymi zarysami, wychylało się z mgieł jakieś samotne drzewo, czasami jakiś klomb lub grupa drzew olbrzymich majaczyła rozwianym pióropuszem jakby słupami dymów, a od czasu do czasu jawił się nagle wyrosły człowiek i przepadał wnet w odmęcie, niby ryba przemykająca topielą.

Niezgłębione milczenie i szara, nieprzenikniona pustka go ogarnęła, krople wody sączyły się z mgieł, szemrząc po niewidzialnych liściach i krzewach z nużącą monotonnością, a niekiedy jakiś stłumiony, daleki głos przeleciał nad nim w rozpryskach dźwięków i zapadały po nim długie chwile zupełnej ciszy i pustki. Przyśpieszał kroku, bo zimno mu było, mgła przejmowała wilgotnym, obrzydliwym chłodem, a zresztą ciekaw był, czy zastanie dzisiaj przy śniadaniu Daisy. Od tego dnia seansu nie widział jej, nie pokazywała się przy stole, mówiono, że chora.

Te kilka dni spokojnych rozmyślań i zwykłych zajęć uczyniły to, że już o tym jej podwójnym widzeniu myślał jak o halucynacji, nie mógł już nawet skupić rozproszonych szczegółów, więc spychał pamięć tej sceny na samo dno świadomości, między rzeczy do zapomnienia.

Zaprzestał dociekań, zapomniał już nawet po trosze o wszystkim, rad wielce, że pozbywa się lęku tej ciemnej, nierozwiązanej zagadki, ale natomiast wstawała w nim uporczywa, niepokojąca ciekawość bliższego poznania samej Daisy.

Często myślał o niej, a jeszcze częściej, bo już wprost bezwiednie, szukał sposobności zobaczenia jej, wcale się jednak nie pokazywała.

Próbował rozmawiać o niej, ale i to mu się nie udało, nie miał z kim: Joe od samego seansu nie zjawiał się przy stole, i wciąż go nie mógł zastać w mieszkaniu, a inni milczeli lub, co dziwniejsze, zbywali go nic nieznaczącymi półsłówkami… Widział po ich twarzach, że krępuje ich jakiś lęk, że podczas rozmowy wszyscy nieznacznie, ukradkowo spoglądają na Mahatmę i prędko a trwożnie milkną.

Uderzyła go ta niespodziana łączność, ale nie umiał jej wytłumaczyć.

Tak przeszły mu całe trzy dni pytań bez odpowiedzi i błędnych rozmyślań, aż znużyło go to w końcu, zaprzestał pytać, nie mogąc jednak zaprzestać rozmyślać. Ale w cieniu tych myśli rozrastał się z wolna niepokój, jakby przeczuwanie przyszłych, niejasnych jeszcze, dalekich rzeczy – nieznanych, ale już stających się w głębiach nadchodzącego jutra…

Dlatego też to spotkanie nieoczekiwane i tak dziwne rozżarzyło w nim tę dręczącą tęsknotę.

Nie, to nie była tęsknota podobna tej, jaką uczuwał do Betsy, nie widząc jej parę dni, tęsknota miłosna za ukochaną; to było coś stukrotnie potężniejszego i zgoła niezwalczonego wolą ludzką, coś jak tęskne i nieprzeparte ciążenie asteroid, błądzących w nieskończonościach za słońcami lub jak nurt rzek niepowstrzymanie płynących do oceanów.

Jeszcze nie wiedział tego, a już ulegał tym nieśmiertelnym prawom.

Przebiegał szybko park, leciał niewidzialnymi ulicami, przez jakieś place zgubione we mgle, przez jakieś nierozeznane, pełne przytłumionej wrzawy zaułki, instynktem odnajdując drogę wśród coraz gęstszej ciemności, bo już teraz mgławicowo-obłoczne tumany przesuwały się jakąś twardą, czarniawą żółtością, bijącą strugami o ziemię, że przedzierał się przez pierzasty gąszcz niezliczonych pasem i włókien, jakby wskroś opadających wód, marznących w leniwym, a spienionym brzegu…

Mieszkał jeszcze za Regents Parkiem, na długiej i cichej Avenue Road, ale tak przywalonej mgłami, tak utopionej w pienistych falach, że z niejakim trudem odszukał swój boarding house.

Przebrał się pośpiesznie i poszedł do jadalni.

***

Wsunął się cicho na swoje miejsce i trwożnie powiódł oczami.

Miss Daisy nie było, jej krzesło stało puste.

Pokój był wielki, podłużny, wyłożony ciemnym drzewem, o potężnych belkowaniach, poczerniałych jakby od starości, przytłaczających swoim posępnym ciężarem, że mimo elektryczności, płonącej w pęku złotawych storczyków, boleśnie splątanych i opadających spod sufitu, mroczno było i niewymownie ponuro; długi stół skrzył się pośrodku i połyskiwał zastawą, a nad białawo-martwym polem obrusa pochylało się kilkanaście głów, ledwie widocznych na ciemnym tle ścian.

W rogu pokoju, od wejścia, ogromny kominek sięgał aż do belek, kupa przepalonych głowni buchała niekiedy krwawym płomieniem, rozsypując rozedrgane, żywe brzaski na wytarty dywan, i żarzyła się dogasając z wolna.

A na wprost wejścia, całą ścianę szczytową zajmował olbrzymi witraż; w głębokim mroku poczerniałych purpur, ze zgaszonych fioletów, ze stopionych, przycichłych barw majaczyły jakieś twarde obrzeża szat, jakieś wyblakłe zarysy postaci, zatarte ruchy, to jakby zatopione w cieniach oczy, to rozpostarte dłonie tliły się złotawo, a przez wąskie drzwi z boku zaglądał blady, chory dzień i widać było szeroką, oszkloną galerię, pełną wysmukłych palm i zielone, przyćmione mgłami gąszcze krzewów, spośród których wytryskiwał szemrzący pióropusz wody.

Jedli w głębokim milczeniu, służba przesuwała się cicho, bez szelestu, nikt nie trącił nożem o talerz, nie poruszył się zbyt swobodnie, a jeśli padło jakieś głośniejsze słowo, wtedy wszystkie oczy podnosiły się naraz i biegły trwożnie pod witraż, gdzie siedział samotnie Mahatma Guru.

Zapadło jeszcze głębsze milczenie, tylko wodotrysk bełkotał monotonnie, a niekiedy jakiś krótki, gniewliwy pomruk rozlegał się z oranżerii.

Zenon jadł nie patrząc, co mu podają, i nie wiedząc prawie, co mu chwilami mówi siedząca obok gospodyni, przytakiwał, śledząc bezwiednie ciche ruchy kotów bawiących się na jej kolanach i nasłuchując z drżeniem niecierpliwości najlżejszych szelestów od strony korytarza.

Puste krzesło miss Daisy stało na wprost niego, po drugiej stronie stołu, na poręczy wisiał czerwonawy szal indyjski, pocięty fantastycznymi czarnymi liniami jakichś zagmatwanych rysunków, często spoglądał na niego, ale jeszcze częściej wodził oczami po pokoju, jakby wyłupując każdą twarz z osobna ze zmroku i milczenia, nie spostrzegając nikogo.

– Dzień dobry, byłem przed chwilą u ciebie! – rzucił przez stół mister Joe.

– Spóźniłem się nieco z powodu mgły…

– Widziałeś Betsy, jakże tam ciotki?

– Betsy widziałem, ale ciotek udało mi się dzisiaj nie spotkać.

– Byłeś u nas w domu?

– Nie, pójdę dopiero wieczorem; tam z wielką niecierpliwością czekają na ciebie, Betsy jest pełna obaw.

– Pójdę dzisiaj z tobą, chociaż nie bardzo mi pilno do nowej kłótni.

– Jak chcesz.

Ucichli, bo z oranżerii buchnął krótki, żałosny skowyt i ostry brzęk łańcuchów, koty zjeżyły się groźnie, wyginając grzbiety, aż je mrs Tracy ogarnęła strwożonymi ramionami.

– Bagh! – rozległ się rozkazujący głos Mahatmy.

Odpowiedział mu przeciągły, jękliwy i przytłumiony ryk, a w drzwiach oranżerii zamajaczył falisty zarys czarnej pantery, przesuwającej się niedosłyszalnie; zielonawe oczy i białe kły zamigotały przez mosiężne kraty kagańca, podniosła dumnie głowę, ale uderzona oczami Guru, padła na brzuch i przypełzła do niego, nie śmiąc podnieść rozgorzałych ślepiów, bijąc się po bokach puszystym, długim ogonem; rzucił jej jakiś dźwięk, bo podniosła się leniwie, przeciągając się lubieżnie (1) pod jego głaszczącą ręką, ziewnęła przeciągle i jęła cicho, czająco, bez najmniejszego szmeru, przesuwać się dokoła stołu jak czarny, pełzający cień.

Tropiła jakieś z trudem odnajdywane ślady, węsząc w wielu miejscach, a znalazłszy się przy szalu miss Daisy, zaskamlała radośnie, skacząc na krzesło, i wsparta łapami o brzeg stołu, spojrzała w twarze siedzących, pobladłe nieco i przestraszone, mimo iż znano jej łagodność; zaledwie chwilę to trwało, bo Bagh, zniżając z wolna głowę, wpijała się strasznymi oczami w Zenona, nie poruszył się z miejsca, nie mógł, czuł się jak sparaliżowany, głowa mu nieco drgała, ale nie odwrócił źrenic od tych palących rozżarzonych karbunkułów (2), przysłoniętych szmaragdową mgłą, które zwężając się świeciły coraz potężniej i wżerały się w niego, jak ostre, szarpiące kły.

– Bagh!

Pantera drgnęła na ten głos, wyprężając czarny grzbiet w kabłąk, wspierała się przednimi łapami tak potężnie o stół, że dygotały jej wszystkie muskuły, jak napięte strasznie i z trudem powstrzymywane sprężyny, stół również drżał od naporu i szczękały o siebie naczynia.

– Bagh! – surowo krzyknął Mahatma; pantera zwinęła się wtedy i jednym potężnym susem skoczyła mu do nóg…

Odetchnęli wszyscy, bo w martwym milczeniu oczekiwano, że stanie się coś strasznego, więc z ogromną ulgą przypatrywano się panterze, najspokojniej zjadającej olbrzymie kawały chleba z rąk Guru.

– Może się kiedyś stać niebezpieczną – zauważył ktoś.

– Bagh nikogo nie skrzywdzi, łagodniejsza jest niźli koty mrs Tracy i mądrzejsza od wielu, wielu ludzi – objaśniał łagodnie Mahatma.

– Miałem to dziwne uczucie, że się na mnie rzuci – powiedział Zenon.

– Nie jest zbyt groźna, ma przecież kaganiec i spiłowane pazury.

– Tak, ale samą siłą skoku mogłaby zabić, zresztą dosyć już mam samego jej wzroku, straszny… – wstrząsnął się nerwowo.

– I dlaczego właśnie pana sobie wybrała?

– Być może dlatego, że siedzę naprzeciw krzesła jej pani, że byłem najbliżej, trudno przecież tłumaczyć to czymś innym.

– A jednak musi być w tym coś innego, musi – upierał się siwy, o żółtej i pomarszczonej twarzy pan, siedzący za gospodynią.

Zenon roześmiał się głośno, tak dziecinne wydało mu się to przypuszczenie i tak wprost zabawne.

– Ja twierdzę jednak, że w tym coś tkwi – zawołał uporczywie.

– Pewnie, jakaś tajemnica bytu, jakaś transcendentalna zagadka! – rzucił złośliwie i niechętnie.

– Wszystko jest tajemnicą i wszystko zagadką – wygłosił surowo.

– Czy miss Daisy była wcześniej na śniadaniu? – spytał Joe.

– Nie, wcale nie była, je u siebie – szeptała mrs Tracy tuląc do szerokich piersi wylękłe jeszcze i jakby na wpół martwe z przerażenia koty.

– Może słaba? – pytał spostrzegając żywszy błysk w oczach Zenona.

– Zdrowa, tylko zajęta listami, dostała dzisiaj z Kalkuty całą pakę.

– Dużo osób było u mister Guru?

– Cała procesja. Nikogo jednak nie przyjął, kazał tylko przez służącego oświadczyć, że on przyjechał do Europy oglądać i pytać, więc niechaj czekają na zapytanie – odpowiadała zniżając głos.

– Tak, niechaj czekają, aż zapytam! – potwierdził niespodziewanie Guru.

– Odpowiedź dumna i zarozumiała – rzucił niechętnie Zenon.

– Ci, którzy wiedzą, nie rzucają słów na próżno i byle komu.

– Nikt nie ośmieli się twierdzić, że wie, nikt! – zawołał porywczo, dotknięty jego pobłażliwym uśmiechem i podniósł się z krzesła, za nim powstali wszyscy przechodząc w milczeniu do sąsiedniego reading roomu (3).

– Panie, myślałem o panterze i dochodzę do wniosku, że…

– Ależ panie, chociaż zawsze podziwiam jego głębokie wnioski, chętnie ich słuchając, ten właśnie nic mnie nie obchodzi, nic! – odpowiedział, z trudem powstrzymując zniecierpliwienie, że żółty pan spojrzał zdumiony i odszedł śpiesznie w drugi kąt pokoju, a Zenon tak był dziwnie podniecony, że rad by był nawet jakiejś sprzeczce, więc wprost wyzywająco spoglądał na Mahatmę, gdy ten, odprowadziwszy panterę do klatki, wchodził ostatni do pokoju, zasiadając przy środkowym, okrągłym stole, na którym służba ustawiła już herbatę.

Ale Mahatma nie patrzył na nikogo, zajęty piciem herbaty, część towarzystwa zasiadła obok niego, a reszta rozsypała się po wielkim pokoju, urządzonym z nadzwyczajną starannością, pełnym stolików do pisania, osłoniętych ekranami, głębokich foteli, biegunowych krzeseł, zacisznych kątów, oddzielonych parawanikami, i wykwintnych drobiazgów. Jasno było i cicho, gruby dywan tłumił kroki, okna, zasłonięte ciężkimi kotarami, nie przepuszczały odgłosów miasta, że tylko niekiedy brzękliwe drgania kandelabrów, stojących na kominku, mówiły, iż gdzieś niedaleko jest ulica i przejeżdżają powozy, a zielonawe ściany, rozjaśnione bukietami kwiatów, malowanych akwarelą, działały dziwnie uspokajająco.

Zenon usiadł z Joem przed kominkiem, wsparł nogi o kratę i błądził oczami po ognisku, nasłuchując jednak wciąż z uwagą.

– Wolałbym pić herbatę u ciebie w mieszkaniu.

– Zaczekajmy jeszcze chwilę, może przyjdzie – odparł odwracając głowę, bo służący mówił coś cicho do Mahatmy, który skinął głową.

Mrs Tracy krążyła po pokoju, rozlewając niekiedy herbatę w nadstawione filiżanki, jej trzy białe koty nieodstępnie chodziły za nią.

Rozmowy wlokły się leniwe, rwały się co chwila, nikomu mówić się nie chciało, senność czy znużenie owładnęło wszystkimi.

Jakaś wysoka, chuda pani siadła do fisharmonii stojącej w rogu, ale wziąwszy kilka taktów odeszła znudzona.

Naraz Zenon pochylił się do Joego i szepnął drwiąco:

– Cóż to, nawet Mahatma dzisiaj nie naucza i nie wyklina nas i naszej kultury!

– Boże, dałbym całe życie, dałbym najkrwawszą mękę duszy, żeby ten człowiek się mylił, żeby jego słowa nie były prawdą, prawdą trującą i gorzką jak życie – boleśnie szeptał Joe.

– Tak-że to bronisz swoich dziedzictw, Europejczyku?

– Rozszarpałbym je jak pantera, by tylko móc ze struchlałych wnętrzności wyrwać ich ducha trupiego i tchnąć w niego nowe, święte, prawdziwe człowiecze życie.

– I to mówi ten, który do niedawna sam roznosił śmierć i nienawiść…

– Ile śmierci zadałem, tyle razy dusza moja umarła w przekleństwie, więc niechaj po stokroć będą przeklęte dzieła wojny!

– Znam ten ton, znam; poprzez ludy i wieki płynie jak ptak żałosny, błądzący przez otchłanie zatwardziałości, niedostrzeżony przez nikogo i zbędny śmiertelnym, zbędny! – powtórzył nagle wezbraną goryczą.

– Nie, nie, słyszał go Zoroaster (4), dostrzegli prorocy, ale dopiero w hinduskiej duszy usiał swoje gniazdo nieśmiertelne i tam – w dżunglach, żyje do dzisiaj i litośnie panuje.

– Więc idź, głoś pokutę za wczoraj i zmartwychwstanie nowego jutra – powiedział na wpół ironicznie, a wpół boleśnie Zenon.

– Wiem o tym, że ktoś powinien powstać i ponieść światu zbawcze słowo, powinien, nim utonie wszystek w zbrodni…

– Widzę, że się zaraziłeś od Mahatmy świętą gorączką.

– Nie żartuj, bowiem jego mądrość była mi zwierciadłem, w którym po raz pierwszy zobaczyłem siebie w całej istotnej nagości, siebie i nas wszystkich, nas, panów świata, nas, wybranych i jedynych, nas, władne, głupie i oszalałe z pychy bydlęta, nikczemne stado strupieszałych dusz, hordę zbrodni, zanurzoną w bagnisku hańby, niewolników Zła, czcicieli Przemocy, wyznawców Złota! – szeptał wyraźnie, prędko; palące, straszne słowa padały jak gromy, zabijały rozdzierając duszę aż do dna przerażenia.

Zenon cofnął się nieco, uderzony jego wzrokiem, pełnym łez zakrzepłych z bólu, błyskawicznych lśnień i takiej mocy żalu, że poczuł, jako wszystkie nędze ludzkie uderzyły w tę tkliwą duszę i ranami bólów żebrzą o miłosierdzie, wołają wszystkimi jękami o litość, że wszystek świat mieści się w jego wątłej piersi, wzbiera tam, huczy i miota się orkanem wszechmiłości i wiecznie głodnym łaknieniem dobra.

Odwrócił się jednak i powstał.

cdn.

Władysław Reymont

(1) Tu: wyzywająco.

(2) Dawniej: rubinów; granatów.

(3) (Ang.) czytelni.

(4) Zaratusztra, Zoroaster – perski kapłan, prorok i reformator religijny, twórca jednej z najstarszych na świecie religii monoteistycznych, nazywanej od jego imienia zaratusztrianizmem.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.